Kostenlos

Lekarz wiejski

Text
0
Kritiken
Als gelesen kennzeichnen
Schriftart:Kleiner AaGrößer Aa

– Ależ była-to słuszna obrona przeciwko jednemu dla dobra wielu, nie masz sobie pan nic do wyrzucenia – rzekł Benassis.

– Tamci – ciągnął daléj Genestas – myśleli, że mi się coś przywidziało, ale bądź co bądź wielu z nich żyje dotychczas w pięknych i wygodnych pałacach, a wdzięczność im zgoła na sercu nie ciąży.

– Czyż-byś pan czynił dobrze tylko w celu uzyskania tego zbytecznego procentu, zwanego wdzięcznością? rzekł śmiejąc się Benassis. Było-by to pewnego rodzaju lichwiarstwem.

– A! odparł Genestas – wiem ja dobrze, iż zasługa dobrego uczynku znika wnet, skoro najmniejszą z niego korzyść osiągniemy; opowiadając go zaś, wytwarzamy sobie pewną, że tak powiem, resztę miłości własnéj, która nam starczy za wdzięczność. Jednakowoż, gdyby ci, co świadczą dobrodziejstwa, milczeli, doznający ich, pewno-by o nich nie mówili. Według systematu pana, masy potrzebują przykładów, a gdzieżby się one w tém ogólném milczeniu znalazły? Niedosyć na tém. Gdyby ten biedny pontonier, który uratował armię francuzką i niczego za to od świata nie doznał, stracił był także władzę w rękach i nogach, czy wtedy sumienie dało-by mu chleba? Odpowiedz na to, filozofie!

– Być może, iż w moralności nie masz nic bezwzględnego – odparł Benassis – lecz przypuszczenie to jest niebezpieczném, bo dozwala egoizmowi tłomaczyć sprawy sumienia w taki sposób, jaki się dla osobistego interesu wygodniejszym zdaje. Ale, posłuchaj mnie, kapitanie. Czy człowiek stosujący się ściśle do przepisów moralności nie jest wyższym nad tego, który się od nich, choćby z konieczności, uchyla? Czy ten zniedołężniały, umierający z głodu pontonier nie dorównywa w szczytności Homerowi? Życie ludzkie jest bezwątpienia ostatnią próbą gieniuszu i cnoty, tych dwóch pereł do lepszego należących świata. Cnota i gieniusz – to według mnie najpiękniejsze objawy zupełnego i bezustannego poświęcania się, którego nauczycielem był sam Jezus Chrystus. Gieniusz zuboża się wzbogacając ziemię, cnota milczy niosąc siebie w ofierze dla ogólnego dobra.

– Zgoda na to – rzekł Genestas – ale na ziemi nie aniołowie lecz ludzie mieszkają. Nie jesteśmy doskonałemi.

– Masz pan słuszność – odparł Benassis. Co do mnie, nadużyłem porządnie władzy błądzenia. Jednakowoż, nie powinniżeśmy dążyć ku doskonałości? Nie jest-że cnota tym pięknym ideałem, w który dusza wciąż, jak w niebiański wzór wpatrywać się powinna?

– Amen – rzekł kapitan – ustępuję, człowiek cnotliwy jest najpiękniejszym cudem tego świata – lecz przyznaj pan także, iż to bóstwo może czasem pogawędzić trochę, nie ubliżając sobie tem zgoła!

– A! – wymówił lekarz, uśmiechając się z rodzajem gorzkiéj melancholii – przez usta pana mówi pobłażliwość tych, którzy w pokoju z sumieniem swojém żyją, podczas gdy ja, jestem surowy, jak człowiek mający wiele, wiele plam do zatarcia we własném życiu.

W téj chwili obaj jeźdźcy zatrzymali się przed chatą nad brzegiem strumienia stojącą. Lekarz wszedł do wnętrza, a Genestas zatrzymał się u progu spoglądając na przemiany, to na jasny, świeży krajobraz, to na ciemną, posępną izbę, w któréj leżał jakiś człowiek chory. Benassis egzaminował go chwilę w milczeniu: poczém zawołał:

– Nie potrzebny ja tu jestem, moja matko, skoro nie postępujecie tak, jak wam zaleciłem. Daliście chleba mężowi, chcecież go więc zabić? Tam do licha! jeżeli mu dacie cokolwiek-bądź, prócz ziółek, noga moja tu nie postanie. Poszukajcie sobie lekarza, gdzie wam się będzie podobało.

– Ach! paneczku złocisty! biedne człeczysko wołał jeść, a gdy się od piętnastnu dni nic w gębie nie miało…

– No! cóż to, będziecie mnie słuchać, czy nie? Powtarzam wam: jeżeli dacie mężowi kawalątko chleba, nim ja na to pozwolę, zabijecie go. Słyszycie?

– Nic mu już nie dam, nic, paneczku. A jakże on tam? lepiéj? – zapytała idąc za lekarzem.

– Ale gdzież zaś! pogorszyliście stan jego dając mu jeść. Nie może więc się to wam w głowie pomieścić, że kto skazany na dyetę, ten nic jeść nie powinien. Chłopi są niepoprawni – dodał Benassis, zwracając się do kapitana – jeśli chory od kilku dni nie jadł, zdaje im się, że już umiera i opychają go chlebem i winem. Ta kobieta, naprzykład, o mało co nie zabiła swego męża.

– O Chryste! takiém zdziebełkiem jadła miałabym go zabić!

– Bezwątpienia, moja matko! Dziwię się, że go jeszcze przy życiu po tém ździebełku zastałem. Nie zapomnijcież robić tak wszystko, jak wam zaleciłem.

– Och! paneczku kochany, toć-bym wolała sama umrzéć, niż się wam w czém przeciwić.

– No, no, zobaczę to. Jutro wieczorem przyjdę mu krew puścić.

– Pójdźmy teraz piechotą wzdłuż strumienia – rzekł Benassis do kapitana. – Ztąd do domu, gdzie wstąpić muszę, nie ma wcale drogi dla koni. Syn mego pacyenta popilnuje nam naszych. Przypatrz się pan téj dolinie – wymówił po chwilowém milczeniu – nie istnyż to ogród angielski? Idziemy teraz do wyrobnika, który się po stracie jednego ze swoich dzieci pocieszyć nie może. Najstarszy syn, niedorostek jeszcze, podczas ostatnich żniw pracował jak dojrzały mężczyzna, wyczerpał siły i umarł z osłabienia w końcu jesieni. Pierwszy-to raz zdarza mi się spotkać uczucie ojcowskie rozwinięte w tak potężnym stopniu. Zwykle, wieśniacy w umarłych swych dzieciach żałują straty użytecznéj rzeczy, która część ich dobytku stanowi, ztąd téż i żal jest większy lub mniejszy stosownie do wieku zmarłego. Raz wyszedłszy z niemowlęctwa, dziecko staje się kapitałem dla ojca. Ale ten biedak kochał prawdziwie owego syna. „Nic mnie pocieszyć nie zdoła” powiedział mi raz, gdym go zastał na łące, wspartego nieruchomo o kosę, którą zapomniał wyostrzyć, choć kamień trzymał w ręku. Odtąd nie mówił już o swoim smutku, ale stał się ponurym i cierpiącym. Dziś jedna jego córeczka jest chorą…

Tak rozmawiając Benassis i kapitan przybyli do domku położonego przy szosie wiodącéj do garbarni. Tam pod wierzbą, ujrzeli człowieka, przeszło czterdziesto-letniego, który stał jedząc kromkę chleba z czosnkiem.

– No i cóż, Gasnier, jakże się mała miewa?

– Nie wiem – odparł posępnie – zobaczy ją pan, żona moja jest przy niéj. Boję się, czy pańskie starania co tu pomogą, widać śmierć weszła już do mnie, aby mi wszystko zabrać.

– Śmierć nie przemieszkiwa u nikogo, mój poczciwy Gasnier; nie ma na to czasu. Bądźcie dobréj myśli.

Powiedziawszy to Benassis wszedł wraz z przygnębionym ojcem do chaty. W pół godziny wyszedł, odprowadzony przez matkę, do któréj rzekł:

– Nie trwóżcie się już o nią, róbcie tylko, co wam zaleciłem. Niebezpieczeństwo minęło.

– Jeżeli to pana nudzi – przemówił następnie lekarz do Genestasa, gdy dosiedli koni – mogę pana na główny gościniec wyprowadzić i powrócisz sobie tamtędy do miasteczka.

– Nie, słowo panu daję, że mnie to nie nudzi.

– Ale wszędzie zobaczysz pan tylko chaty, podobne do siebie jak dwie krople wody. Nic na pozór jednostajniejszego nad wieś.

– Służę panu daléj – odparł kapitan.

I tak przez kilka godzin zwiedzali wszystkie zakątki kantonu, a nad wieczorem wrócili do téj części, która sąsiadowała z miasteczkiem.

– Teraz muszę wstąpić tam – rzekł lekarz ukazując Genestasowi miejsce zarośnięte wiązami. Drzewa te mają już około dwustu lat – dodał. – Mieszka tam kobieta, do któréj mnie wczoraj od obiadu wezwał chłopak, mówiąc, że zrobiła się białą jak płótno.

– Czy to co niebezpiecznego?

– Nie – odparł Benassis – jest-to skutek ciąży w ostatnim jéj miesiącu. W tym peryodzie, niektóre kobiety podlegają częstym spazmom. Dla wszelkiéj jednak ostrożności muszę zajść do niéj i dowiedziéć się, czy co nowego nie zaszło. Sam będę przy jéj rozwiązaniu. Zresztą, za jednym zachodem pokażę tam panu nową gałąź naszego przemysłu, to jest cegielnię. Droga tak piękna, możebyśmy przegalopowali kawałek, co?

– Chętnie, czy tylko koń pański nadąży mojemu – rzekł Genestas i cmoknął: – Hola! Neptun!

I w mgnieniu oka dzielne zwierzę uniosło kapitana o jakie sto kroków w tumanie kurzawy, ale mimo całéj jego szybkości Genestas słyszał wciąż lekarza tuż przy sobie. Benassis cmoknął na swego wierzchowca i wyprzedził komendanta, który się z nim zrównał dopiéro przy cegielni, w chwili gdy lekarz przywiązywał najspokojniéj konia do słupa.

– A niech pana dyabli porwą! – wykrzyknął Genestas, patrząc na prawie wcale nie spoconego rumaka Benassisa. Jakiegoż masz pan wiatronoga!

– A! – odparł śmiejąc się lekarz – a pan go wziąłeś za byle-jaką szkapinę. Na ten raz historya tego pięknego zwierzęcia za wiele-by nam czasu zajęła; dość panu wiedziéć, że Rustan – to prawdziwy barbaryjczyk z Atlasu. A koń z Barbaryi wart najdzielniejszego arabczyka. Mój galopuje przez góry nie zwilżywszy nawet sierści i pewną nogą stąpa nad przepaściami. Dostałem go w podarunku, bardzo zresztą zasłużonym, od pewnego ojca w zamian za życie jego córki, jednéj z najbogatszych dziedziczek Europy, którą spotkałem umierającą w drodze do Sabaudyi. Gdybym panu powiedział, w jaki sposób ją wyleczyłem, wziąłbyś mnie za szarlatana. Ale, ale… słyszę dzwonki koni i turkot wozu, zobaczmy, czy to nie Vigneau przypadkiem. Radzę panu spojrzéć na niego uważnie.

Wkrótce komendant ujrzał cztery rosłe konie w uprzęży, zdradzającéj zamożność i zamiłowanie porządku u właściciela.

W dużym wozie pomalowanym na niebiesko siedział pucołowaty chłopak i trzymając bicz jak strzelbę przy ramieniu, gwizdał sobie przez zęby.

– Nie, to nie Vigneau – rzekł Benassis. – Ale uważaj pan, jak dobrobyt pana odbija się na wszystkiém, nawet na tym wozie. Nie jest-że to oznaką inteligencyi przemysłowéj, dość rzadkiéj po wsiach?

– Tak, tak, wóz i zaprząg porządny aż miło – odparł komendant.

– Vigneau dwa takie posiada. Prócz nich ma jeszcze stępaka, na którym jeździ po okolicy, bo handel jego bardzo daleko się rozciąga, a przed czterema laty człowiek ten nie miał nic zgoła – mylę się – miał długi. Ale wejdźmy. Mój chłopcze – dodał zwracając się do woźnicy – pani Vigneau jest zapewne u siebie.

 

– Tak proszę pana – widziałem ją przez parkan w ogrodzie i pójdę jéj o przyjeździe pańskim powiedziéć.

Genestas wraz z Benassisem weszli na rodzaj obszernego placu otoczonego płotem. W jednym kącie leżała glina przygotowana na dachówki, w drugim polana do ogrzewania pieca, daléj jeszcze na płaszczyznie zamkniętéj lasami kilku robotników ociosywało kamienie i przygotowywało cegły. Naprost wejścia pod wielkiemi wiązami była fabryka dachówek krągłych i kwadratowych, opodal suszarnia, a przy niéj piec olbrzymi otwierał czarną i przepaścistą gardziel swoję. Równoległe z temi budynkami stał dom obszerny, dość nędznie wyglądający, w którym było mieszkanie, jak również stajnia, wozownia, obora i t. p. Trochę drobiu i trzody wałęsało się po placu. Wogóle panowała tu czystość, a zabudowania starannie utrzymane świadczyły o troskliwości ich właściciela.

– Poprzednik mego Vigneau – odezwał się Benassis – był-to próżniak, który tylko pić lubił. Będąc niegdyś sam robotnikiem umiał ogrzewać piec i wyrabiać cegły, oto wszystko, zresztą nie posiadał ani pracowitości, ani zmysłu handlowego. Jeżeli kto się do niego po towar nie zgłosił, zostawiał go na miejscu, aż się zepsuł i zmarnował. To téż umierał z głodu. Żona jego, którą złém obejściem do idyotyzmu prawie doprowadził, dogorywała w nędzy. To lenistwo, ta nieuleczona głupota i widok zaniedbanéj fabryki tak przykre na mnie robiły wrażenie, że unikałem o ile możności przechodzić tędy. Szczęściem biedacy ci byli-to już ludzie w wieku. Pewnego pięknego poranku ceglarz został tknięty paraliżem; kazałem go więc zaraz w grenoblskim szpitalu umieścić. Właściciel cegielni zgodził się bez oporu przyjąć ją napowrót w tym stanie, w jakim się znajdowała; a ja zacząłem szukać nowego dzierżawcy, któryby mi umiał dopomódz w ulepszeniach, jakie we wszystkich rękodzielniach kantonu zaprowadzić chciałem. Mąż pokojówki pan Gravier, biedny wyrobnik, który pracując u zduna nie był w stanie utrzymać za to rodziny swojéj, posłuchał mojéj rady. Zdobył się na tyle odwagi, że nie mając złamanego szeląga przy duszy wziął w dzierżawę cegielnię. Osiedlił się tutaj, nauczył swoję żonę, matkę i teściową wyrabiania cegieł, i kobiety te stały się jego robotnicami. W jaki sposób oni się tam urządzali, tego, słowo uczciwego człowieka, nie wiem. Prawdopodobnie Vigneau pożyczał drzewa do ogrzewania pieca i nocą znosił w koszach glinę i inne materyały, by je w dzień fabrykować. Krótko mówiąc dał dowody nieograniczonéj wytrwałości i energii, a obie stare matki w łachmanach pracowały jak murzynki. Prawda, że pierwszy rok pobytu tutaj spędził jedząc chleb krwawym potem rodziny swojéj oblany, ale się utrzymał. Jego przedsiębierczość, cierpliwość i inne zalety zwróciły na niego uwagę. Niezmordowany, biegał codziennie rano do Grenobli, sprzedawał tam dachówki i cegły, wracał do siebie w południe i znowu nocą pędził do miasta; zdawał się istotnie pomnażać. Z końcem pierwszego roku przyjął sobie dwóch chłopców do pomocy. Widząc to, pożyczyłem mu trochę pieniędzy i tak z roku na rok dobrobyt téj rodziny wzrastał. Wkrótce, obie matki zaprzestały już wyrabiać cegły i tłuc kamienie; zajęły się natomiast uprawą ogrodu, kuchnią, sporządzaniem odzieży, przędły wieczorami, a w dzień chodziły zbierać drzewo do lasu. Żona mego dzielnego Vigneau, która umie czytać i pisać, utrzymywała rachunki; on sam zdobył się niedługo na szkapę i jeździł po okolicy szukając sobie kundmanów; następnie wyuczył się fabrykacyi kaflów i, wyrabiając wcale piękne płyty, sprzedawał je poniżéj cen zwykłych. W trzecim roku był już posiadaczem wózka i dwóch koni. Odtąd żona jego zaczęła się prawie stroić. Wszystko u nich podnosiło się i ulepszało w miarę większego zarobku; a zawsze panował tam porządek, oszczędność i czystość, trzy najważniejsze podstawy dobrobytu. W końcu Vigneau przyjął sobie sześciu robotników i dobrze ich opłacał, i zwolna, zwolna, powiększając zakres pracy swojéj i handlu, doszedł do zamożności. W przeszłym roku kupił cegielnię, na przyszły przebuduje dom mieszkalny. Teraz cała ta rodzina jest zdrowa i porządnie odziana. Żona, niegdyś chuda i sterana kłopotami i zabiegami, które z mężem dzieliła, teraz utyła i wyładniała. Obie matki są bardzo szczęśliwe i krzątają się rzeźwo około gospodarstwa i handlu. Tak praca wytworzyła pieniądze, a pieniądze, sprowadziwszy spokój, przywróciły zdrowie, dostatek i swobodę. Prawdziwie, rodzina ta, jest dla mnie żywą historyą całéj mojéj gminy. Cegielnia, niegdyś zaniedbana, brudna, pusta, bezpożyteczna, wzbogaciła się teraz i ożywiła do niepoznania. Oto tu, naprzykład, widzisz pan pokaźny zapas drzewa i materyałów potrzebnych do roboty na tę porę, bo zapewne wiadomo panu, iż cegła wyrabia się tylko w pewnym okresie roku, od czerwca do września. Aż miło na to popatrzéć. Mój Vigneau brał udział we wszystkich budowlach w miasteczku. Zawsze jest równie czynny, żywy, niezmordowany; ludzie tutejsi nazywają go „maszyną”.

Zaledwie Benassis słów tych dokończył, gdy młoda, przystojna kobieta w ładnym czepeczku na głowie, w białych pończochach, jedwabnym fartuszku i różowéj sukni, który-to strój nieco dawniejszą pokojówkę w niéj zdradzał, otworzyła furtkę od ogrodu i szła ku Benassisowi tak prędko, jak na to stan jéj pozwalał; ale obaj panowie pośpieszyli na jéj spotkanie. Pani Vigneau była w istocie ładną, pulchniutką kobiecinką, z twarzą trochę od słońca ogorzałą. Na czole jéj rysowało się parę lekkich zmarszczek, ślady przebytych cierpień, wogóle jednak miała w rysach wyraz zadowolnienia i swobody.

– Panie Benassis – wymówiła miłym, uprzejmym głosem – zrób-że mi pan tę łaskę i spocznij u mnie na chwilę.

– Owszem – odpowiedział – pójdź kapitanie.

– Panom zapewne gorąco? Może byli-by łaskawi napić się trochę wina lub mleka? Panie Benassis – proszę skosztować wina, które mi mąż na czas mojéj słabości sprowadził. Powiesz mi pan, czy dobre.

– Dzielnego masz pani człowieka za męża – ozwał się Genestas.

– Tak panie – odparła spokojnie zwracając się ku niemu – Bóg mnie hojnie obdarował.

– Dziękujemy za wszystko, pani Vigneau – rzekł Benassis – wstąpiłem tylko dowiedziéć się, czy co złego nie zaszło.

– Nic – odrzekła – jak pan widzisz, byłam teraz w ogrodzie i pełłam, żeby cośkolwiek robić.

W téj chwili nadeszły obie matki, aby powitać Benassisa, a woźnica stał nieruchomo na podwórzu i wpatrywał się w lekarza.

– Podaj mi pani rękę – rzekł Benassis do młodéj kobiety.

Wziął ją za puls i liczył uderzenia w milczeniu z nadzwyczajną uwagą. Przez ten czas, kobiety przyglądały się komendantowi z tą naiwną ciekawością, którą ludzie wiejscy bez żadnéj ceremonii okazują.

– Wszystko jak najlepiéj – wykrzyknął wesoło lekarz.

– A kiedyż, kiedyż to będzie? – zawołały razem obie matki.

– Zapewne w tym tygodniu. Vigneau jest w drodze? – zagadnął po chwilowém milczeniu.

– Tak, proszę pana – odparła młoda kobieta – śpieszy się pokończyć interesa, by mógł być w domu podczas mojéj słabości.

– No, bywajcie zdrowi, moje dzieci. Pracujcie więc i pomnażajcie świat, a Bóg niech wam dopomaga.

Genestas z uwielbieniem poglądał na wzorową czystość panującą wewnątrz tego nawpół zrujnowanego domu. Widząc jego zdziwienie Benassis się odezwał:

– To tylko pani Vigneau umie taki ład i schludność w domu utrzymać. Niejednéj gospodyni z miasteczka zdałoby się do niéj na naukę przychodzić.

Żona ceglarza odwróciła głowę rumieniąc się, a twarze obu matek rozpromieniały radością, jaką im ta pochwała lekarza sprawiła, i wszystkie trzy towarzyszyły swoim gościom aż do miejsca, gdzie stały konie.

– No – rzekł Benassis, zwracając się do staruszek – powinnyście być teraz szczęśliwe. Tak-eście pragnęły zostać babkami.

– Ach! nie wspominaj pan o tém – rzekła młoda kobieta – oni mnie chyba zamęczą! Matki chcą chłopca, mąż dziewczynki, zdaje mi się, że trudno mi będzie zadowolnić ich wszystkich.

– No, a pani, czegóż żądasz? – zapytał z uśmiechem Benassis.

– Ach! panie – ja pragnę dziecka.

– Widzisz pan, już matka przez nią mówi – rzekł lekarz do kapitana, biorąc konia za uzdę.

– Do zobaczenia, panie Benassis – rzekła pani Vigneau. – Mąż mój będzie bardzo żałował, że nie był w domu, gdy się dowie o pańskich odwiedzinach.

– A nie zapomniałże posłać mi obiecanych cegieł do Grange-aux Belles?

– O nie! pan wiesz dobrze, iż zaniedbałby raczéj wszystkich obstalunków, aby tylko panu usłużyć. To go tylko martwi, iż musi brać za to pieniądze, ale ja mu powtarzam, że pańskie dukaty przynoszą szczęście i to prawda.

– Do widzenia – rzekł Benassis.

I oddalił się z Genestasem, a trzy kobiety, woźnica i trzech robotników, którzy wyszli z warsztatu, by zobaczyć lekarza, wszystko to stało jeszcze u bramy cegielni patrząc za odjeżdżającemi, tak, jak to bywa, gdy się traci z oczu ukochane istoty. Jest-to słodki obyczaj przyjaźni wszędzie zachowywanéj, i słusznie – bo porywy serca zawsze jednakowo ujawniać się powinny.

Przypatrzywszy się słońcu, Benassis rzekł do swego towarzysza:

– Mamy jeszcze ze dwie dobre godziny dnia, a jeżeli pan nie jesteś zbyt zgłodniały i strudzony, to odwiedzimy pewną uroczą istotę, któréj prawie zawsze poświęcam czas, jaki mi między ukończeniem wizyt a obiadem zostaje. W kantonie nazywają ją moją przyjaciółką; ale nie myśl pan, by ten tytuł, oznaczający zwykle przyszłą małżonkę, dawał pole do najlżejszéj obmowy. Choć przyjaźń, jaką jéj okazuję, czyni ją przedmiotem dość zresztą naturalnéj zazdrości, wyobrażenie, jakie tu wszyscy o moim charakterze powzięli, usuwa stanowczo możliwość ubliżających podejrzeń. Jeżeli nikt nie może zrozumiéć kaprysu, jakim powodowany, łożę na utrzymanie Gabryni, by mogła żyć wygodnie nie potrzebując pracować, każdy wierzy w jéj cnotę, bo każdy wie, iż gdyby uczucie moje raz przeszło granicę przyjacielskiéj opieki, nie wahałbym się ani chwili pojąć ją za żonę. Ale – dodał lekarz usiłując się uśmiechnąć – nie masz dla mnie żony, ani tutaj, ani gdzieindziéj. Człowiek z usposobieniem wywnętrzajacém się czuje nieprzepartą potrzebę przywiązania się wyłącznie do kogoś lub czegoś, zwłaszcza gdy życie dla niego jest pustynią. To téż wierzaj mi pan, miéj zawsze korzystne wyobrażenie o człowieku, który lubi swego psa lub konia. Wśród téj cierpiącéj gromadki, jaką mi przypadek powierzył, to biedne, chore dziewczę jest dla mnie tém, czém słońce dla mego kraju, dla Langwedocyi; jest tą ukochaną owieczką, któréj pasterze spłowiałe wstążki na wełniastym karczku wiążą, z którą się pieszczą, któréj pozwalają się paść gdzie zechce, i któréj powolnego chodu nigdy żaden pies nie przyśpieszy.

Mówiąc to Benassis, bezwiednie prawie zatrzymał konia, jakby uczucie, jakiego w téj chwili doznawał, z pośpiesznym ruchem zgodzić się nie mogło.

– Jedźmy! – zawołał – zobaczysz ją pan. Skoro cię do niéj prowadzę, to najlepszy dowód, że ją uważam jak siostrę.

Genestas milczał czas jakiś, poczém odezwał się:

– Nie będzież to niedelikatnością z mej strony, jeżeli pana o bliższe szczegóły tyczące się owéj Gabryni poproszę? Musi to być jedna z najciekawszych osobistości wśród tych wszystkich, z któremi mnie pan zapoznałeś.

– Być może – odparł Benassis, zatrzymując znów konia – że pan nie będziesz podzielał mego zajęcia się Gabrynią. Jéj los podobny do mego, jéj powołanie równie jak moje zostało zwichnięte, a uczucie, jakie mam dla niéj, i wzruszenie, jakiego na jéj widok doznaję, pochodzą z pobratymstwa naszych przeznaczeń. Pan, który obrawszy sobie karyerę wojskową szedłeś w tém za swoim popędem, lub upodobania w niéj późniéj nabrałeś, boć bez tego nie wytrwałbyś aż do téj pory pod ciężkiém jarzmem karności militarnéj, pan nie możesz zrozumiéć ani nieszczęść duszy wciąż w pragnieniach swoich zawodzonéj, ani cierpień istoty skazanéj na życie w sferze nie téj, do któréj się urodziła. Takie cierpienia zostają tajemnicą między Bogiem, a temi, którzy je znoszą, bo im tylko znaną jest potęga wrażeń, jakiemi na nich oddziaływa życie. Ale i pan, zobojętniały świadek tylu nieszczęść długą spowodowanych wojną, czy nie doświadczyłeś kiedy dziwnego, niepojętego smutku na widok drzewa, o zżółkłych na wiosnę liściach, drzewa umierającego przedwcześnie dlatego, że je posadzono w grunt nie posiadający potrzebnych do jego rozwoju soków? Gdy miałem lat dwadzieścia, widok skarłowaciałéj, niknącéj rośliny napełniał mnie melancholią, dziś patrzéć na nią nie mogę. Dziecinny mój smutek był przeczuciem moich cierpień wieku dojrzałego, był rodzajem węzła tajemnego między moją teraźniejszością a przyszłością, którą instynktownie odgadywałem w téj nędznéj wegietacyi dążącéj przed czasem do tego celu, do którego drzewa i ludzie dojść muszą.

– Domyślałem się, widząc pana tak dobrym, że wiele cierpiéć musiałeś – rzekł kapitan z uczuciem.

– Widzisz pan – ciągnął daléj lekarz nie odpowiadając na powyższe słowa – mówić o Gabryni – to znaczy mówić o mnie samym. Gabrynia – to ludzka roślina w grunt niewłaściwy posadzona, którą trawią smutne, głębokie, wciąż pomnażające się myśli. Ona biedaczka cierpi ciągle, dusza w niéj zabija ciało. Mógłżem więc patrzyć obojętnie na tę słabą istotę, ofiarę najsroższego a najmniéj przez egoistyczny świat pojmowanego nieszczęścia, skoro ja sam, mężczyzna zahartowany na cierpienia, doznaję prawie co wieczór pokusy zrzucenia z siebie ciężaru podobnéj niedoli? I być może, żebym jej uległ, gdyby nie religia, która łagodzi moje smutki i w sercu słodką nadzieję rozlewa. Gdybyśmy wszyscy nie byli dziećmi jednego Boga, Gabrynia mogłaby się jeszcze nazwać siostrą moją w cierpieniu.

 

I mówiąc to, wypuścił konia galopem, wyprzedając Genestasa, jakby się obawiał dalszéj w tym duchu rozmowy. Gdy się po chwili zrównali, Benassis zaczął znowu:

– Natura stworzyła to biedne dziewczę na niedolą, jak inne kobiety stwarza na przyjemności i rozkosze. Rozpatrując się w tych dziwnych przeznaczeniach niepodobna prawie nie uwierzyć w jakieś drugie, po za-ziemskie życie. Na Gabrynię wszystko oddziaływa: gdy czas pochmurny i dżdżysty, ona także smutna płacze z niebem według swego własnego wyrażenia. Śpiewa z chórem ptasząt, uspokaja się i wypogadza w miarę, jak błękitnieją obłoki, jedném słowem staje się piękną w dzień piękny. Woń kwiatów jest dla niéj źródłem niewyczerpanéj przyjemności; widziałem, jak raz dzień cały napawała się zapachem rezedy, po jednym z tych dżdżystych poranków, które kwiatom życie, a całéj naturze świeżość jakąś i blask przynoszą. Gdy powietrze jest ciężkie, elektrycznością przesycone, Gabrynia kładzie się do łóżka, narzeka na tysiące dolegliwości nie wiedząc sama, co ją boli, a gdy pytam, odpowiada mi, że kości w niéj miękną, a ciało topnieje. W takich chwilach, jeżeli czuje, że żyje, to tylko dlatego, iż cierpi, serce gdzieś z niéj ucieka, jak sama się wyraża. Niejednokrotnie zastałem ją płaczącą i wpatrzoną, w jaki z tych cudnych widoków, któremi zachód słońca nasze góry obdarza, gdy pysznie zabarwione i fantastycznie ukształtowane obłoki gromadzą się nad złocistemi szczyty. Czemu płaczesz, kochanko? pytałem. „Nie wiem – odpowiadała mi wtedy – stoję tu, patrzę tam w górę i z tego patrzenia nie wiem już sama, gdzie jestem.” Cóż tam takiego widzisz? „Nie mogę panu powiedziéć”. Wtedy, próżno-byś pan do niéj przez cały wieczór zagadywał, nie wydobędziesz z niéj ani pół słowa, rzuci ci tylko czasem myślące spojrzenie i będzie siedziała nieruchomo, z wilgotnemi oczyma, w widoczném skupieniu. To skupienie jéj jest tak głębokie, że się innym udziela, na mnie przynajmniéj Gabrynia oddziaływa wtedy jak chmura przeciążona elektrycznością. Pewnego razu chciałem ją koniecznie do mówienia zmusić, zadawałem tysiące pytań, użyłem nawet słów ostrzejszych, nic to nie pomogło, biedaczka rozpłakała się tylko. W innych chwilach, Gabrynia jest wesoła, uprzejma, żywa, uśmiechnięta, dowcipna, rozmawia chętnie i wyraża poglądy świeże i oryginalne. Do pracy ciągłéj, obowiązkowéj jest zupełnie niezdolną: poszła naprzykład czasem w pole do roboty i godziny całe stała przypatrując się, to jakiéj roślince, to biegowi wody, to cudnym, malowniczym widokom, jakie na dnie przezroczystych spokojnych strumieni spoczywają, tym mozaikom złożonym z kamyczków, ziemi, piasku, mchu, roślin wodnych i brunatnych osadów. Kiedym tu przybył, biedna dziewczyna umierała prawie z głodu; upokarzało ją to, że musi jeść chleb łaski, to téż tylko ostateczna nędza mogła ją zniewolić, by o miłosierdzie poprosiła? Często wstyd rozbudzał w niéj energią, pracowała tedy dni kilka, ale wnet siły ją opuszczały i wyczerpana musiała porzucać rozpoczętą robotę, by się do łóżka położyć. Ozdrowiawszy trochę, szła znów do jakiego sąsiedniego folwarku, najmowała się do paszenia bydła, ale po niejakim czasie, choć dobrze obowiązek swój pełniła, żądała uwolnienia nie mówiąc dlaczego. Zapewne praca jednostajna była ciężkiém jarzmem dla niéj, co jest uosobieniem niezależności i kaprysu. Wtedy brała się do zbierania trufli i grzybów i szła je sprzedawać w Grenobli. Tam, skuszona widokiem jakichś świecideł, i mając trochę pieniędzy, kupowała wstążki, krzyżyki, paciorki, nie myśląc, zaco chleba na jutro dostanie. A jeśli potém jakiej dziewczynie która z tych fraszek przypadła do gustu, Gabrynia oddawała ją zaraz, szczęśliwa, że komuś przyjemność zrobić może, bo ona tylko sercem żyje. Ztąd téż ludzie kochają ją, obżałowują i pomiatają nią naprzemiany. Biedne dziewcze cierpi za wszystko: za swe lenistwo, piękność, kokieteryą; o! bo jest kokietką; przytém ciekawą i łakomą, jedném słowem kobietą! Z naiwnością dziecka daje się powodować swoim wrażeniom i upodobaniom; opowiedz jéj pan o jakim pięknym czynie, a będzie się rumienić i płakać z radości, wspomni o złodziejach, a zblednie z przerażenia. Jest-to najpiękniejsza natura, najlepsze serce, najwygórowańsza uczciwość, jaką tylko na świecie spotkać można; powierz jéj pan sto sztuk złota, a zakopie je w ziemię i daléj na chleb żebrać będzie.

Głos Benassisa zadrżał lekko, gdy wymówił te słowa.

– Chciałem ją wyprobować – ciągnął daléj po chwilowéj przerwie – i późniéj żałowałem tego. Boć taka próba nie jest-że szpiegostwem, a przynajmniéj dowodem nieufności?

Tu lekarz umilkł i zadumał się, nie zważając, w jakie zakłopotanie powyższe słowa wprawiły kapitana, który chcąc je ukryć, zaczął z pośpiechem rozplątywać niesplątane wcale cugle.

– Pragnąłbym wydać za mąż moję Gabrynię – odezwał się znowu Benassis – podarowałbym chętnie najlepszy mój folwark jakiemu poczciwemu chłopcu, któryby ją uszczęśliwił, a onaby potrafiła być szczęśliwą. Biedactwo! kochałoby dzieci swoje do szaleństwa, ten nadmiar uczuć, który ją przepełnia, znalazłby upływ w tém jedném, wszystkie inne streszczającém w sobie: w macierzyństwie; ale dotąd nikt jéj się nie zdołał podobać. A jednak, wrażliwą jest nadzwyczajnie, wie o tém i sama mi się do tego przyznała, gdy spostrzegła, żem to w niéj odkrył. Gabrynia należy do niewielkiéj liczby kobiet, w których najlżejsze dotknięcie wywołuje niebezpieczne wstrząśnienie, dlatego tém więcéj cenić w niéj trzeba jéj roztropność i dumę kobiecą. Dzikie-to i niedostępne jak jaskółka! Ach! co to za bogata natura! Ona jest stworzona na kobietę majętną i kochaną. Jaka-by to była dobroczynna pani i wierna żona! A tak, w dwudziestu dwóch latach już upada pod ciężarem duszy swojéj i niknie ofiarą fibr zbyt silnie drgających, organizacyi za bujnéj, czy za delikatnéj. Gorąca a zdradzona miłość doprowadziłaby ją do waryacyi, tę moję biedną Gabrynię. To téż, gdym zbadał dobrze jéj usposobienie, gdym się przekonał o prawdziwości jéj ataków nerwowych i elektrycznych wstrząśnień, o wpływie, jaki na nią atmosferyczne zmiany i lunacye księżyca wywierają, który to fakt ściśle badałem i stwierdziłem: od téj pory zacząłem ją uważać jako istotę wyjątkową, któréj chorobliwą egzystencyą ja tylko pojąć mogłem. Jest-to tedy, jak-em już powiedział, moja ulubiona owieczka. Ale zobaczysz ją pan wkrótce, bo oto już widać jéj domek.

W téj chwili jeźdźcy mieli już po-za sobą prawie trzecią część góry, którą przebywali zwolna po skłonach zarosłych krzakami. Na zakręcie jednego z takich skłonów, Genestas ujrzał domek Gabryni. Parkan dość wysoki, by mógł jakąś rękojmię bezpieczeństwa stanowić, a jednak nie zasłaniający widoku, okrążał ładny, obszerny trawnik zasadzony drzewami i parą srebrnych kaskad przecięty. Sam domek zbudowany z cegieł, pokryty płaskim na parę stóp wystającym dachem, z pomalowanemi nazielono drzwiami i okiennicami, ślicznie wśród tego otoczenia wyglądał. Dzikie róże pięły się koło czyściutkich ścian jego, a rozkwitłe akacye, orzech olbrzymi i kilka drzew pachnących wznosiły nad nim zielone swe głowy. W głębi czerniał las buków i jodeł, na którego tle kontury domku jasno się rysowały. Powietrze przepełnione było tysiącem woni różnych płynących z gór i z ogródka Gabryni. Niebo czyste i spokojne rumieniło się na zachodzie, rzucając odblask różowy na oddalone szczyty. Z téj wysokości można było widziéć całą dolinę od Grenobli aż do gromady skał i połyskującego u stóp ich jeziorka, które wczoraj przebywał Genestas. Po-nad domem w znacznéj odległości ciemna linia topoli oznaczała główny gościniec wiodący od Grenobli do miasteczka. Wreszcie miasteczko samo, ukośnemi promieniami słońca przerżnięte błyszczało jak dyament tysiącem szyb, w których łamały się czerwone smugi światła. Z kolei Genestas zatrzymał konia i, ukazując Benassisowi rozciągający się przed ich oczyma widok, wymówił: