Kostenlos

Granatka

Text
0
Kritiken
Als gelesen kennzeichnen
Schriftart:Kleiner AaGrößer Aa

Dość trudno było tedy12 wiedzieć, czy pani Willemsens (nazwisko, które przybrała obca dama) należy do bogatego mieszczaństwa, do arystokracji, czy też do pewnej dwuznacznej klasy kobiet. Prostota jej dostarczała tematu do najsprzeczniejszych przypuszczeń, ale jej wzięcie usposabiało raczej korzystnie. Toteż niedługo po jej przybyciu do Saint-Cyr rezerwa jej obudziła zainteresowanie prowincjonalnych próżniaków, nawykłych obserwować wszystko, co może urozmaicić ciasny krąg ich życia. Pani Willemsens była to kobieta dosyć wysokiego wzrostu, szczupła i chuda, ale delikatnej budowy. Miała ładne stopy, bardziej zalecające się wytwornym wiązaniem niż drobnym kształtem, który jest rzeczą dość pospolitą. Ręce, ukryte w rękawiczkach, zdawały się piękne. Nieco czerwonych plam występujących przelotnie na twarzy psuło białą płeć13, niegdyś świeżą i krasną14. Przedwczesne zmarszczki kaziły zarysowane ładnie czoło, strojne koroną ciemnych włosów, zawsze splecionych w okrężne warkocze: dziewicze to uczesanie było w harmonii ze smutkiem twarzy. Czarne oczy, silnie podkrążone, zapadłe, pełne gorączkowego żaru, łudziły kłamliwym spokojem; ale chwilami, kiedy zapomniała o masce, którą sobie nałożyła, malował się w nich tajemny lęk. Owal twarzy był nieco za długi, ale niegdyś może szczęście i zdrowie dawały mu właściwe proporcje. Sztywny uśmiech, przepajany łagodnym smutkiem, błądził zwyczajnie po bladych wargach; jednakże usta ożywiały się, a uśmiech ich wyrażał rozkosze macierzyństwa, kiedy dwaj chłopcy, którzy jej zawsze towarzyszyli, patrzyli na nią lub zasypywali ją owymi niewyczerpanymi a pustymi pytaniami, które wszystkie mają sens dla matki. Chód jej był szlachetny i powolny. Zawsze miała ten sam strój, który zdradzał stanowczy zamiar niezajmowania się już swoją toaletą i zapomnienia o świecie; pragnęła zapewne, aby i świat o niej zapomniał. Nosiła czarną suknię bardzo długą, przepasaną morową15 wstążką; na to, kształtem szala, batystową16 chustkę z szerokim szlakiem, której końce były niedbale utkwione za paskiem. Obuta17 ze staraniem, które zdradzało przyzwyczajenie do wykwintu18, nosiła szare jedwabne pończochy, podkreślające jeszcze odcień żałoby tego stałego kostiumu. Kapelusz wreszcie, angielskiego i niezmiennego kroju, był z szarej materii, ozdobiony czarnym welonem. Zdawała się nadzwyczaj wątła i bardzo cierpiąca. Jedyną jej przechadzką był spacer z Granatki do mostu w Tours; czasami, gdy wieczór był ciepły, szła z dziećmi oddychać świeżym powiewem Loary i podziwiać zachód słońca w tym krajobrazie równie rozległym jak widok Zatoki Neapolitańskiej albo Jeziora Genewskiego. Przez cały czas pobytu swego w Granatce dwa razy tylko była w Tours: raz, aby prosić rektora kolegium o wskazanie jej najlepszych nauczycieli łaciny, matematyki i rysunku, następnie, aby ułożyć z osobami, które jej wskazano, bądź cenę, bądź godziny lekcji. Ale wystarczało jej pokazać się raz lub dwa razy na tydzień na moście wieczorem, aby obudzić ciekawość wszystkich prawie mieszkańców miasta, którzy przechadzają się tam stale. Mimo owego niewinnego szpiegostwa, jakie rodzi się na prowincji z bezczynności i z niespokojnej ciekawości „towarzystwa”, nikt nie mógł uzyskać pewnych wiadomości co do rangi nieznajomej w świecie, ani co do jej majątku, ani nawet co do jej istotnego stanu. Jedynie właściciel Granatki zdradził paru przyjaciołom nazwisko, zapewne prawdziwe, pod jakim nieznajoma zawarła kontrakt najmu. Nazywała się Augusta Willemsens, hrabina de Brandon: widocznie nazwisko męża. Ostatnie wypadki tego opowiadania potwierdziły później prawdę tego odkrycia; ale nie wyszło ono poza świat kupiecki, w którym obracał się właściciel. Toteż pani de Willemsens została na zawsze tajemnicą dla ludzi z wyższego towarzystwa; jedynym, co mogli w niej odgadnąć, był jej wrodzony wykwint, prostota i naturalność obejścia, anielsko słodki głos. Głęboka jej samotność, jej melancholia i piękność tak żarliwie dławiona, na wpół zwiędła nawet, miały tyle czaru, że wielu młodych ludzi zaprószyło nią sobie głowę19; ale im miłość ich była szczersza, tym mniej miała odwagi; nieznajoma posiadała coś imponującego, nikt nie śmiał się do niej zbliżyć. Jeżeli ktoś śmielszy napisał do niej, list z pewnością poszedł nieotwarty w ogień. Pani de Willemsens rzucała w ogień wszystkie listy, jakie otrzymywała, jak gdyby chciała spędzić bez najlżejszej troski czas pobytu w Turenii. Rzeklibyście, przybyła w to czarowne ustronie po to, aby się oddać cała szczęściu życia. Trzej nauczyciele, którzy mieli wstęp do Granatki, z podziwem mówili o wzruszającym obrazie, jaki przedstawiał serdeczny i niezmącony stosunek tej kobiety z dziećmi.

Dzieci te również budziły wiele zainteresowania, matki nie mogły patrzeć na nie bez zazdrości. Obaj chłopcy byli podobni do pani Willemsens, która była w istocie ich matką. Obaj mieli ową przejrzystą cerę, żywe kolory, owe czyste i wilgotne oczy, owe długie rzęsy, ową świeżość, która tyle dodaje blasku piękności dziecięctwa20. Starszy, imieniem Gaston Ludwik, miał włosy czarne i spojrzenie śmiałe. Wszystko w nim świadczyło o krzepkim zdrowiu, tak jak szerokie i wysokie, szlachetnie sklepione czoło świadczyło o energicznym charakterze. Był gibki, zręczny, dobrze rozwinięty, nie miał nic wymuszonego, nie dziwił się niczemu i widocznie zastanawiał się nad wszystkim, co widzi. Drugi, Gaston Marian, był niemal blondyn, mimo że miejscami włosy jego były już popielate i przybierały ton włosów matki. Marian był wątły, miał delikatne rysy i ów wykwint form, który tak czarował u pani Willemsens. Zdawał się chorowity: szare oczy patrzyły łagodnie, cera jego była blada. Było w nim coś z kobiety. Nosił zawsze haftowany kołnierzyk, długie kręcące się włosy oraz kubraczek zdobny w szamerowania21 i oliwki22, ubiór, który daje młodemu chłopcu niewymowny wdzięk i zdradza iście kobiecą przyjemność stroju, którym matka bawi się może tyleż co dziecko. Ten ładny kostium stanowił kontrast z prostą kurtką starszego, na którą wywinięty był gładki kołnierz od koszuli. Spodnie, buciki, kolor ubrania, były jednakie i zarówno jak ich podobieństwo, świadczyły, że to są bracia. Widząc ich, niepodobna było nie wzruszyć się dbałością Ludwika o Mariana. Starszy brat miał coś ojcowskiego w spojrzeniu; Marian zaś, mimo roztrzepania młodości, zdawał się przeniknięty wdzięcznością dla Ludwika: były to dwa kwiatki ledwie odłączone od łodygi, kołysane tym samym wietrzykiem, grzane tym samym promieniem słońca, jeden krasny, drugi na wpół zwiędły. Jedno słowo, spojrzenie, głos matki wystarczały, aby obudzić ich uwagę, kazać im zwrócić głowę, słuchać, przyjąć rozkaz, prośbę, przestrogę i poddać się im. Pani Willemsens umiała w nich przelać swoje życzenia, swoją wolę, tak jakby istniała między nimi wspólna myśl. Kiedy w czasie przechadzki bawili się, idąc przed nią, zrywając kwiaty, oglądając owady, przyglądała się im z tak głębokim rozczuleniem, że najobojętniejszy przechodzień czuł się wzruszony, zatrzymywał się, aby się przyjrzeć tym dzieciom, przejąć ich uśmiech i pozdrowić matkę przyjacielskim spojrzeniem. Któż by nie podziwiał nadzwyczajnej schludności ich ubranek, miłego dźwięku głosów, wdzięku ruchów, ujmującej fizjonomii oraz wrodzonej szlachetności, które zdradzały staranne wychowanie od kołyski! Zdawało się, że te dzieci nigdy nie krzyczały ani nie płakały. Matka ich miała jakieś magnetyczne przeczucie ich pragnień, ich bólów, uprzedzała je, uspokajała nieustannie. Zdawało się, że bardziej boi się ich skargi niż wiekuistego potępienia.

 

Wszystko w tych dzieciach było pochwałą matki; widok tego potrójnego życia, które zdawało się jednym życiem, rodził jakieś nieokreślone i lube myśli, obraz owego szczęścia, jakie marzymy sobie w lepszym świecie. Wewnętrzne życie tych trojga tak harmonijnych istot zgodne było z wrażeniem, jakie budził ich widok; było pełne ładu, regularne i proste, idealne dla wychowania dzieci. Obaj wstawali w godzinę po świcie, odmawiali najpierw krótką modlitwę, do której nawykli od dziecka, słowa płynące z serca, odmawiane przez siedem lat na łóżku matki, zaczynane i kończone pocałunkiem. Następnie bracia, przywykli snadź23 do owej drobiazgowej dbałości o siebie, tak potrzebnej dla fizycznego zdrowia i dla czystości duszy i dającej niejako świadomość szczęśliwego samopoczucia, robili toaletę skrupulatną jak toaleta ładnej kobiety. Nie zaniedbali niczego, tak bardzo lękali się obaj wymówki, choćby najczulszej, ze strony matki, kiedy ściskając ich, rzekła na przykład przy śniadaniu:

– Moje dzieci, gdzie żeście wy już mogli zabrudzić paznokcie?

Następnie obaj biegli do ogrodu, strząsali resztki snu w świeżości rosy, czekając, aż służąca posprząta wspólną salę, gdzie szli przerabiać lekcje aż do przebudzenia się matki. Ale od czasu do czasu nadsłuchiwali, czy się nie obudziła, mimo że mieli wejść do jej sypialni dopiero o oznaczonej godzinie. To wtargnięcie poranne, zawsze połączone z naruszeniem zasadniczego układu, zawsze było sceną rozkoszną dla pani Willemsens i dla nich. Marian wskakiwał na łóżko, aby objąć rękami swoje bóstwo, gdy Ludwik, klęcząc w głowach24, ujmował rękę matki. Następowały wówczas niespokojne pytania, takie, jakimi kochanek zasypuje ukochaną, anielskie śmiechy, pieszczoty wraz namiętne i czyste, wymowne milczenia, paplania dziecinne, opowiadania przerywane i nawiązywane znów pocałunkami, rzadko dokończone, zawsze słuchane…

12tedy (daw.) – zatem, więc. [przypis edytorski]
13płeć (daw.) – cera, skóra, karnacja. [przypis edytorski]
14krasny (daw.) – rumiany, czerwony; ładny, piękny. [przypis edytorski]
15morowy – tu: zrobiony z mory, tkaniny o falisto mieniącym się wzorze. [przypis edytorski]
16batyst – cienka tkanina z bawełny lub z lnu. [przypis edytorski]
17obuty – noszący buty lub konkretny rodzaj obuwia, mający buty; por. odziany. [przypis edytorski]
18wykwint – dziś: wykwintność. [przypis edytorski]
19zaprószyć sobie głowę kimś (daw.) – zawrócić sobie kimś głowę, zakochać się w kimś. [przypis edytorski]
20dziecięctwo (daw.) – dzieciństwo. [przypis edytorski]
21szamerowanie a. szamerunek – ozdoba ubrań, szczególnie dawnych mundurów, wykonana z pasmanterii (taśm, sznurów itp.) naszytej wymyślnie na materiale. [przypis edytorski]
22oliwka – guzik w kształcie owocu oliwki. [przypis edytorski]
23snadź (daw.) – widocznie, zapewne, prawdopodobnie. [przypis edytorski]
24głowy – część łóżka lub innego legowiska, gdzie kładzie się głowę. Tu: podłoga obok tej części. [przypis edytorski]