Kostenlos

Rodzina Połanieckich

Text
Als gelesen kennzeichnen
Schriftart:Kleiner AaGrößer Aa

XVII

Połaniecki ciągle jednak był w niełasce u pani Osnowskiej. Spotykając się z nim u Świrskiego między jednem posiedzeniem a drugiem, mówiła z nim tylko tyle, ile nakazywało jej dobre wychowanie i grzeczność. Połaniecki widział to doskonale, czasem pytał się siebie: „Czego ona ode mnie chce”? – i niewiele sobie z tego robił, a byłby jeszcze mniej robił, gdyby jednak pani Osnowska, zamiast dwudzieściu ośmiu, miała pięćdziesiąt ośm lat, gdyby nie posiadała tak fiołkowych oczu i tak wiśniowych ust. I taka jest natura ludzka, że pomimo, iż rzeczywiście niczego od niej nie chciał i nie wyglądał, nie mógł wstrzymać się od myślenia, coby być mogło, gdyby istotnie starał się o jej łaski i do czego ona byłaby zdolna się posunąć.

Odbyli we czworo jeszcze jedną przejażdżkę do katakumb Św. Kalixta, Połaniecki bowiem chciał się wypłacić grzecznością za grzeczność, to jest powozem za powóz. Ale wycieczka ta nie przyniosła zgody. Rozmawiali tylko o tyle, żeby nie zwrócić na siebie uwagi – i jego wreszcie zaczęło to gniewać. Rzeczywiście, to zachowanie się pani Osnowskiej wytwarzało między nimi szczególny stosunek, niby niechętny, ale im tylko wiadomy, zatem coś wyłącznego między nimi, jakiś rodzaj tajemnicy, do której nikt inny nie był dopuszczany. Połaniecki sądził, że wreszcie wszystko to urwie się z chwilą, gdy koło jej portretu nic już nie będzie do roboty, ale tymczasem, choć twarz była już dawno skończona, pozostawało dużo innych drobnych szczegółów, dla których obecność uroczej modelki okazywała się niezbędną.

Składało się zaś znowu tak choćby z tej prostej przyczyny, że Świrski nie chciał tracić czasu, że gdy Połanieccy przychodzili, państwo Osnowscy byli jeszcze w pracowni. Czasem też przyzostawali nieco, dla powitania się i krótkiej pogawędki o wczorajszych wrażeniach, czasem pan Osnowski bywał wysyłany przez żonę za jakąś sprawą, lub po jakieś wiadomości – wówczas wychodził naprzód, zostawiając jej powóz przed pracownią.

I raz zdarzyło się, że gdy Marynia już zasiadła do pozowania, pani Osnowska jeszcze nie była wyszła; przez chwilę, dowiedziawszy się, że Połanieccy byli zeszłego wieczora w teatrze, wypytywała się, nakładając przed lustrem kapelusz i rękawiczki, o śpiewaków i operę – poczem, zwróciwszy się do Połanieckiego, rzekła:

– A teraz poproszę o odprowadzenie mnie do powozu.

I zarzuciwszy okrycie, poczęła szukać wstążek, przyszytych z tyłu do podszewki, żeby je zawiązać w pasie, ale w przedpokoju zatrzymała się nagle.

– Nie mogę przez rękawiczki znaleźć wstążek – rzekła – niech się pan zmiłuje nademną!

Połaniecki począł szukać, ale przytem musiał ją niemal objąć. Przez chwilę oblał go war żądzy, tem bardziej, że pochyliła się ku niemu, tak, że ciepło od jej twarzy i ciała poczęło na niego bić.

Ona zaś zapytała półgłosem:

– Czemu się pan gniewa na mnie. To źle! Ja tak potrzebuję przyjaznych dusz! Co ja panu zrobiłam?

On tymczasem znalazł wstążki, odsunął się, ochłonął i z tem nieco grubem zadowoleniem człowieka szorstkiego, który chce wyzyskać swój tryumf i zaznaczyć, że się nie dał – odpowiedział jej po prostu impertynencyą:

– Pani mi nic nie zrobiła – i nic nie może zrobić.

Lecz ona odbiła niegrzeczność, jakby piłkę w tenisie:

– Bo tak mało czasem zważam na ludzi, że ich prawie nie widzę.

Poczem poszli w milczeniu aż do powozu.

– A więc to tak? – myślał, wracając do pracowni Połaniecki – więc tamby się można posunąć tak daleko, jak się podoba!

I znów przebiegł go dreszcz od stóp do głowy.

– …Tak daleko, jak się podoba… – powtórzył.

Przyczem nie zdał sobie sprawy, że popełnia omyłkę, jaką popełniają codziennie tuziny mężczyzn, miłośników polowania na cudzych gruntach. Pani Osnowska była kokietką, miała oschłe serce i zniecniały już umysł, ale była jeszcze o sto mil od zupełnego fizycznego upadku.

Tymczasem wrócił do pracowni z uczuciem, że uczynił dla Maryni jakąś ogromną ofiarę i z pewnym żalem w sercu, naprzód z tego powodu, że ona o tem wiedzieć nie będzie, a powtóre, że choćby się dowiedziała, toby jego postępek uważała za zupełnie prosty. To poczucie gniewało go, i gdy spojrzał na nią, na czyste jej oczy, na twarz jej spokojną i piękną uczciwą pięknością, mimowoli porównanie tych dwóch kobiet nasunęło mu się na myśl i w duszy powiedział sobie:

– Ach, Marynia! taka wolałaby się w ziemię zapaść! tej można być pewnym!

I rzecz szczególna. Było w tem niewątpliwie uznanie, ale był zarazem odcień politowania i jakby rozdrażnienia. Była to dusza, tak bardzo jego, iż nie czuł się w obowiązku do ustawicznego podziwu nad jej wartością.

I przez resztę posiedzenia wracał ustawicznie myślą do pani Osnowskiej. Przypuszczał, że w przyszłości przestanie mu po prostu rękę podawać i pokazało się, iż się znów omylił. Przeciwnie, chcąc mu dowieść, że nie przywiązuje żadnej wagi do niego, ani do jego słów, była z nim grzeczniejsza niż przedtem. Tylko pan Osnowski miał minę obrażoną i stawał się dla niego z każdym dniem bardziej lodowaty – zapewne wskutek rozmów z „Anetką”.

Lecz w kilka dni później, innego rodzaju wrażenia zatarły to zajście w pamięci Połanieckiego. Bukacki od dawna ciągle był niezdrów; narzekał coraz bardziej na ból głowy z tyłu czaszki i na jakieś dziwne uczucie, jakby rozbratu z własnymi mięśniami. Humor jego odzywał się jeszcze czasem, ale wybuchał i gasł, jak ogniotrysk. Coraz rzadziej przychodził na wspólne obiady w hotelu. Nakoniec któregoś ranka Połaniecki odebrał jego kartkę, skreśloną bardzo niepewną ręką, a w niej słowa:

„Mój drogi, zdaje się, że od dzisiejszej nocy jestem na wsiadanem. Jeśli chcesz widzieć odjazd, to przyjdź do mnie, zwłaszcza w braku czego lepszego do roboty”.

Połaniecki zataił kartkę przed Marynią, ale poszedł natychmiast. Zastał Bukackiego w łóżku, a przy nim lekarza, którego zresztą Bukacki natychmiast odprawił.

– Przestraszyłeś mnie okropnie – rzekł Połaniecki – co ci jest?

– Nic wielkiego: maleńki paraliżyk lewej części ciała.

– Bójże się Boga!

– Rozumnie mówisz! Jeśli kiedy była pora po temu, to teraz. Nie mam władzy w lewej ręce, w lewej nodze – i nie mogę wstać. Takem się obudził dziś rano. Myślałem, żem stracił i mowę i zacząłem sobie deklamować: „Per me si va” – ale jak widzisz – nie! Język został – a teraz pracuję nad odzyskaniem pogody myśli.

– Czyś ty tylko pewny, że to paraliż? Może to chwilowe odrętwienie.

– „Czem jest życie? ach, chwilką tylko!” – począł deklamować Bukacki. – Nie mogę się ruszać i skończyło się – albo jeśli wolisz: zaczęło się!

– Toby była okropna rzecz, ale ja w to nie wierzę. Każdy może na czas jakiś zdrętwieć.

– Bywają chwile w życiu nieco przykre, jak mówił karaś, którego kucharka oskrobywała nożem z łuski. Przyznaję ci się, że w pierwszej chwili strach mnie zdjął. Czy ty miałeś kiedy uczucie podnoszenia się włosów na głowie? Niezupełnie ono się da policzyć do uczuć rozkosznych. Ale teraz przyszedłem już do równowagi i po trzech godzinach wydaje mi się, żem sobie żył z moim paraliżem od dziesięciu lat. Kwestya przyzwyczajenia! – jak mówił rydz na patelni. Dużo gadam, bo nie mam wiele czasu. Czy ty wiesz, mój drogi, że ja za parę dni umrę?

– Prawdziwie gadasz! Ludzie sparaliżowani żyją po trzydzieści lat.

Bukacki odpowiedział:

– Nawet po czterdzieści! Paraliż jest to poniekąd luxus, na jaki sobie mogą niektórzy pozwolić – ale nie tacy, jak ja. Dla tęgiego człowieka, który ma porządny kark, porządne plecy i porządne łydki, to może być nawet rodzajem wypoczynku, rodzajem wywczasu po wesołej młodości – i sposobnością do rozmyślań – ale dla mnie! Pamiętasz, jakeś wyśmiewał moje łydki? Otóż powiadam ci, że miałem wówczas elefantiasis w porównaniu z tem, co dziś jest. To nieprawda, że każdy człowiek jest bryłą – ja jestem tylko linią – i do tego linią, idącą – bez żartów – w nieskończoność!

Połaniecki począł się zżymać, zaprzeczać, powoływać się na znane sobie przykłady, lecz Bukacki odparł:

– Daj pokój! ja czuję i wiem, że za parę dni przyjdzie paraliż mózgu. Nie mówiłem nikomu, żem ja się od roku tego spodziewał i od roku czytałem medyczne książki… Przyjdzie drugi atak i będzie koniec!

Tu umilkł, lecz po chwili począł znów mówić:

– I czy myślisz, że ja tego nie wolę! Pomyśl, że ja jestem samotny, jak odcięty od ręki palec. Nie mam nikogo… Tu, a nawet w Warszawie, mogliby mnie pilnować tylko ludzie płatni. To ogromnie podłe życie, bez ruchu i bez żywego ducha bliźniego. Gdy stracę mowę, jak straciłem ruch, to pierwsza lepsza dozorczyni, albo pierwszy lepszy dozorca będzie mnie mógł po fizyognomii bić, ile mu się podoba. A trzeba ci wiedzieć jedną rzecz. Zląkłem się w pierwszej chwili paraliżu, ale w mojem marnem ciele siedzi harda dusza – przypomnij sobie, com ci mówił, że się śmierci nie boję – i nie boję się!

Tu w oczach Bukackiego mignął jakiś płowy odblask odwagi i energii, ukrytej gdzieś na dnie tej zwichniętej i rozmiękczonej duszy.

Lecz Połaniecki, który miał dobre serce, położył rękę na jego sparaliżowanej dłoni i rzekł z wielką serdecznością:

– Mój Adziu! Nie przypuszczaj tylko, że cię tak zostawimy, jak jesteś – i nie mów, że nie masz nikogo. Masz mnie, a oprócz mnie i moją żonę, i Świrskiego, i Waskowskiego, i Bigielów. Dla nas nie jesteś obcym. Przewiozę cię do Warszawy, umieszczę w domu zdrowia i będziemy cię doglądali, a po pysku żaden dozorca nie będzie cię bił – naprzód dlatego, że jabym każdemu kości połamał, a powtóre, że u nas są Szarytki, a między niemi pani Emilia.

Bukacki umilkł i trochę pobladł. Był i on więcej wzruszony, niż chciał okazać. Przez oczy przeszedł mu cień. Po dłuższem milczeniu rzekł:

– Ty jesteś dobry chłopak. I sam nie wiesz, że dokazałeś cudu, boś dokazał, że jeszcze czegoś chcę… Tak, ogromniebym chciał do Warszawy – między was wszystkich. Ogromniebym się cieszył na Warszawę!…

 

– Trzeba, żebyś i tu zaraz przeniósł się do jakiego domu zdrowia pod stały nadzór. Świrski powinien wiedzieć, gdzie najlepiej. Tymczasem oddaj mi się w łapy – dobrze? Pozwól, że ja się za ciebie rozporządzę.

– Rób, co chcesz – odpowiedział Bukacki, w którego, na widok nowych planów i energii Połanieckiego, poczęła wstępować otucha.

Połaniecki napisał do Świrskiego, do Waskowskiego i wysłał natychmiast posłańców. W pół godziny zjawili się obaj, a Świrski ze słynnym miejscowym lekarzem – i jeszcze przed południem Bukacki znalazł się w domu zdrowia, w jasnym i wesołym pokoju.

– Jaki to łagodny i ciepły ton – rzekł, spoglądając na złotawy kolor ścian i pułapu. – To ładne.

Poczem zwrócił się do Połanieckiego:

– Przyjdź do mnie wieczorem – rzekł – a teraz idź do żony.

Połaniecki pożegnał się i wyszedł. Przyszedłszy do domu, opowiedział ostrożnie Maryni cały wypadek, nie chciał jej bowiem przestraszać nagłą wieścią, przypuszczając, że może być w stanie odmiennym. Marynia poczęła go prosić, by zabrał ją do Bukackiego, jeśli nie wieczorem, to nazajutrz rano – co przyrzekł uczynić. Wybrali się też zaraz po śniadaniu, gdyż posiedzenia tego dnia nie było.

Ale przedtem profesor Waskowski nie odstępował Bukackiego ani na chwilę. Gdy chory zagospodarował się już w nowem łóżku, w domu zdrowia, staruszek począł mu opowiadać, jak raz myślał już, że umrze, ale po spowiedzi i po przyjęciu sakramentów zrobiło mu się jakby cudem lepiej.

– Znana metoda, kochany profesorze – odpowiedział z uśmiechem Bukacki – i wiem, o co panu chodzi.

A profesor zmieszał się, jakby złapany na złym uczynku – i złożył ręce.

– Bo ja się założę, że toby ci pomogło! – odrzekł.

Bukacki zaś odpowiedział z odbłyskiem dawnego humoru:

– Dobrze. Za parę dni przekonam się, o ile mi to pomoże – z tamtej strony rzeki.

Przybycie Maryni ucieszyło go tem bardziej, że było dla niego niespodzianką. Począł mówić, że nie spodziewał się już po tej stronie rzeki zobaczyć żadnej kobiety, a do tego swojej. Trochę przytem na wszystkich zrzędził, ale z widocznem wzruszeniem.

– Co to za romantycy! – mówił. – To jest wprost brak rozsądku zajmować się takim kościanym dziadkiem, jak ja. Wy nigdy nie potraficie być rozsądni. Poco to? naco? Oto jeszcze przed śmiercią muszę być wdzięczny – i jestem wdzięczny – szczerze – bardzo szczerze!…

Ale Marynia nie dała mu mówić o śmierci, natomiast z wielkim spokojem mówiła o konieczności przeniesienia się do Warszawy, między swoich; mówiła o tem, jak o rzeczy, której możliwość wykonania nie podlega najmniejszej wątpliwości i potrafiła zwolna wszczepić to przekonanie w Bukackiego. Dawała mu rady, jak ma się urządzić, a on w końcu słuchał ich chciwie. Myśli jego przeszły w jakiś stan folgi, w którym dały sobą powodować. Czuł się jakby dzieckiem i do tego biednem dzieckiem.

Tegoż samego dnia odwiedził go jeszcze pan Osnowski i ten również okazał mu tyle zajęcia i serca, ile mógł okazać rodzony brat. Bukacki wprost się tego wszystkiego nie spodziewał i na nic podobnego nie liczył. To też, gdy późnym, wieczorem przyszedł jeszcze raz Połaniecki i gdy zostali sam na sam, rzekł:

– Powiem ci teraz szczerze: nigdym lepiej nie czuł, żem z życia zrobił głupią farsę i żem je zmarnował, jak pies.

Po chwili zaś dodał:

– I gdybym był chociaż znajdował prawdziwe upodobanie w tej metodzie, według której żyłem – ale i to nie. Jaka głupia ta nasza epoka! Człowiek się rozdwaja: wszystko, co w nim lepsze, chowa i zatyka gdzieś w kąty, a staje się jakąś małpą, czy pajacem, i to gorzkim pajacem, a w dodatku często nieszczerym. Więcej wmawiać w siebie marność życia, niż ją odczuwać – jakie to dziwne! Jedna rzecz mnie pociesza, że czemś naprawdę rzeczywistem w życiu jest tylko śmierć – chociaż z drugiej strony, to znów nie racya, żeby przedtem, nim ona przyjdzie, mówić na wino, że to ocet…

– Mój kochany – odpowiedział Połaniecki – tyś się zawsze męczył tem ciągłem nawijaniem myśli na byle motek. Nie czyńże tego teraz.

– Masz słuszność. Ale nie mogę o tem nie myśleć, że pókim chodził i był jako tako zdrów, drwiłem z życia, a teraz – powiem ci to pod sekretem – ja mam ochotę jeszcze żyć.

– I będziesz.

– Ej, daj spokój. Żona twoja mi to wmówiła – ale teraz znów nie wierzę. I ciężko mi. Zmarnowałem się. Ale słuchaj, dlaczego chciałem z tobą mówić. Nie wiem, czy czeka mnie jaki obrachunek, czy nie? Szczerze ci mówię: nie wiem! – a jednak mam jakiś dziwny niepokój, jakbym się czegoś bał – i powiem ci czego: oto, że ja tam, dla swoich, nic nie zrobiłem, a mogłem! mogłem!… Przed tą myślą strach mnie bierze – daję ci słowo! To jest niegodna rzecz! Nic nie zrobiłem: zjadałem darmo chleb, a teraz… śmierć. Jeśli są jakie baty i jeśli mnie czekają, to za to – i słuchaj Stachu – ciężko mi!…

Tu jakkolwiek mówił zwykłym sobie, niedbałym tonem, twarz jego poczęła wyrażać istotny niepokój – usta pobladły mu nieco, a na czole osiadło kilka kropel potu.

– Dajże pokój! – rzekł Połaniecki – ot, co mu do głowy przychodzi! Szkodzisz sobie!

Lecz Bukacki mówił dalej:

– Słuchaj, czekaj! Ja mam dość znaczny majątek – niech choć on coś zrobi za mnie. Ja tobie zostawię część, ale ty resztą rozporządź na coś pożytecznego! Ty jesteś praktyczny i Bigiel także. Namyślcie się, bo ja nie wiem, czy będę miał czas. Zrobisz to?

– I to, i co chcesz!

– Dziękuję ci. Jaki to dziwny tego rodzaju niepokój i tego rodzaju wyrzuty? A jednak nie mogę się pozbyć poczucia winy. Takie warunki, że nie godzi się! Trzeba zrobić coś uczciwego, chociaż przed śmiercią. To jednak nie żarty! – Śmierć. Żeby to było coś widnego, ale to takie ciemne!… I trzeba rozpadać się, psuć i gnić po ciemku. Czy ty jesteś człowiek wierzący?

– Tak jest.

– A ja ani tak, ani nie. Bawiłem się w nirwanę, tak jak w inne rzeczy. Wiesz, żeby nie poczucie tej winy, tobym był spokojniejszy. Nie miałem pojęcia, że to tak może dokuczać. Mam wrażenie, że jestem pszczołą, która ograbiła swój ul, i że to jest rzecz podła. Ale przynajmniej po mnie zostanie majątek. Co? prawda? Trochę straciłem, ale bardzo niewiele – i to na obrazy, które także zostaną – prawda? Ach, jakbym ja chciał teraz jeszcze żyć, choćby z rok, choćby tyle, by nie umrzeć tu…

Na chwilę zamyślił się i potem rzekł:

– Ja teraz rozumiem jedno: życie może być złe, bo je człowiek może sobie głupio urządzić – ale istnienie, to dobra rzecz.

Połaniecki odszedł późną nocą. Przez tydzień następny zdrowie chorego wahało się. Lekarze nie umieli nic przewidzieć, sądzili jednak, że podróż w żadnym razie nie może sprowadzić niebezpieczeństwa. Świrski i Waskowski podjęli się odwieźć chorego, który tęsknił coraz bardziej i codziennie prawie wspominał panią Emilię – Siostrę miłosierdzia. Ale w wigilię dnia, w którym mieli wyjechać, stracił nagle mowę. Połanieckiemu serce się krajało, gdy patrzył na jego oczy, w których chwilami malował się straszny niepokój, a chwilami, jakby jakaś wielka, niema prośba. Próbował pisać, ale nie mógł. Wieczorem przyszło porażenie mózgu – i umarł.

Pochowano go na Campo Santo tymczasowo. Połaniecki bowiem domyślał się, iż jego spojrzenia wyrażały prośbę o przewiezienie go do kraju, a Świrski potwierdził domysł.

Tak znikła ta bańka mydlana, czasem połyskująca barwami tęczy, ale czcza i nietrwała, jak prawdziwa bańka…

Połaniecki szczerze strapiony był jego śmiercią i następnie całemi godzinami rozmyślał o tem dziwacznem życiu. Myślami temi nie dzielił się z Marynią, bo jakoś dotąd nie weszło mu w zwyczaj dzielić się z nią z tem, co się w nim działo. Ostatecznie, jak to się często zdarza ludziom, którzy myślą o umarłych, wyprowadził z tych rozmyślań rozmaite wnioski na własną korzyść.

– Bukacki – mówił sobie – nigdy nie umiał przyjść do ładu z własnym rozumem; brakło mu zmysłu życiowego, nie umiał rozpoznawać się w tym lesie i szedł zawsze według chwilowej fantazyi. I gdyby mu było z tem dobrze, gdyby był z życia coś wycisnął – przyznałbym mu jeszcze rozum. Ale jemu było źle. Istotnie, głupią jest rzeczą wmawiać w siebie, zanim śmierć przyjdzie, że wino jest octem. Jednak patrzę jaśniej na rzeczy, a oprócz tego, byłem z sobą daleko szczerszy. Bądźcobądź, ja prawie zupełnie jestem w porządku i z Bogiem i z życiem.

Było w tem nieco prawdy, ale były i złudzenia. Połaniecki nie był w porządku z własną żoną.

Sądził, że dając jej opiekę, chleb, dobre obchodzenie się i miażdżąc od czasu do czasu jej usta pocałunkami, spełnia wszelkie możliwe obowiązki, jakie względem niej zaciągnął. Tymczasem stosunki między nimi zaznaczały się coraz wyraźniej w ten sposób, że on tylko raczył kochać i raczył przyjmować miłość. W ciągu jego spostrzeżeń życiowych uderzało go niejednokrotnie dziwne zjawisko, że gdy naprzykład człowiek, znany z uczciwości, spełnił jakiś szlachetny postępek; ludzie kiwali rękoma, jakby z pewną niedbałością, mówiąc: „Ach, ten, pan X. To zupełnie naturalne!” Gdy jednak wypadkiem zdarzyło się uczynić coś uczciwego szui – ci sami ludzie mówili z wielkiem uznaniem: „A jednak w nim coś jest”. Sto razy Połaniecki widział, że grosz, dany przez skąpca, więcej czyni wrażenia, niż dukat, dany przez człowieka hojnego. Nie zdawał sobie jednak sprawy, że w stosunku do Maryni sam trzyma się takiej samej miary sądu i uznania. Oddawała mu całą swą istność, całą duszę? – „Ach, Marynia! to naturalne!” I kiwał również ręką. Gdyby jej miłość nie była tak bezwzględną, gdyby przychodziła mu z większą trudnością, gdyby w przeświadczeniu, że jest skarbem, oddawała się jako skarb, gdyby w przeświadczeniu, że jest bóstwem, wymagała schylonej głowy i czci – Połaniecki byłby ją przyjmował ze schyloną głową i czcił. Takie jest ogólnie serce ludzkie i tylko najbardziej wyborowe natury, utkane z promieni, umieją wznieść się nad ten poziom. Marynia oddawała Połanieckiemu swoją miłość, jako jego prawo – więc i przyjmował ją, jako swoje prawo. Jego miłość uważała za szczęście, więc też on dawał ją jako szczęście – sam zaś czuł się bożkiem w ołtarzu. Jeden jego promień padał na serce kobiece i rozjaśniał je – resztę promieni bożek chował dla siebie. Biorąc wszystko – oddawał tylko część. W jego miłości nie było tej bojaźni, która wypływa ze czci – i nie było tego, co w każdej pieszczocie mówi kochanej kobiecie: „Do twoich stóp!”

Ale nie rozumieli jeszcze tego oboje.

XVIII

– Nawet się nie pytam – mówił Bigiel do Połanieckiego, po jego powrocie do Warszawy – czy jesteś szczęśliwy. Z taką osobą, jak twoja żona, nie można być nieszczęśliwym.

– Tak – odpowiedział Połaniecki. – Marynia taka poczciwa kobiecina, że trudno o lepszą.

Poczem zwrócił się do pani Bigielowej:

– Obojgu nam dobrze – rzekł – i nie może być inaczej. Pamięta droga pani nasze dawne rozmowy o małżeństwie i miłości? Pamięta pani, jak ja się bałem, żeby nie trafić na kobietę, któraby chciała zasłonić sobą mężowi cały świat, zająć wszystkie jego myśli, wszystkie jego uczucia, być jedynym celem jego życia? Pamięta pani, jak dowodziłem i pani i pani Emilii, że jednak miłość dla kobiety nie może i nie powinna być dla człowieka wszystkiem i że poza nią są inne sprawy na świecie?

– Tak, ale pamiętam także, co ja panu mówiłam, iż mnie naprzykład zajęcia domowe nic a nic nie przeszkadzają kochać dzieci… Bo ja wiem! ale tak mi się jakoś zdaje, że te rzeczy nie są, jak naprzykład pudełka, których jak się kilka na stole postawi, to na inne niema już miejsca.

– Moja żona ma słuszność – rzekł Bigiel. – To zauważyłem, że ludzie często się mylą, przenosząc w warunki fizyczne uczucia, albo idee. Gdy o nich mowa, niema co mówić o miejscu…

Na to Połaniecki rzekł wesoło:

– Cicho, ty kraju podbity!

– A kiedy mi z tem dobrze – rzekł roztropnie Bigiel. – Przytem i ty będziesz podbity.

– Ja?

– Tak. Poczciwością, dobrocią, sercem.

– To co innego. Można być podbitym i nie być pantoflem. Nie przeszkadzajcie mi państwo chwalić Maryni. Trafiłem tak, że lepiej nie mogłem, i właśnie dlatego, że ona zadawalnia się takiem uczuciem, jakie dla niej mam – i nie chce być mojem wyłącznem bożyszczem. Za to ją kocham! Bóg mnie ustrzegł od żony wymagającej poświęcenia dla siebie całej duszy, całego rozumu, całej istoty et caetera – i szczerze mu za to dziękuję, bo takiejbym nie zniósł. Prędzej rozumiem, że to wszystko można dać z dobrej woli, a mianowicie wówczas, gdy to nie jest wymaganiem.

– Niech mi pan wierzy, panie Stanisławie – odrzekła pani Bigielowa – że my bez wyjątku jesteśmy pod tym względem jednako wymagające, tylko z początku bierzemy często tę cząstkę, którą nam dają, za całość, a potem…

– A potem co? – przerwał nieco drwiąco Połaniecki.

– Potem te, które mają w sercu prawdziwą poczciwość, zdobywają się na coś, co dla was jest słowem bez znaczenia, a dla nas często podstawą życia.

 

– Cóż to za talizman?

– Rezygnacya.

Połaniecki zaczął się śmiać.

– Nieboszczyk Bukacki mawiał – rzekł – że kobiety ubierają się często w rezygnacyę, tak jak w kapelusz, dlatego, że im z tem do twarzy. Kapelusz z rezygnacyi, woalka z lekkiej melancholii – alboż to brzydkie?

– Nie, to nie brzydkie. Co pan chce! może to strój, ale w takim stroju łatwiej się dostać do nieba, niż w innym.

– To moja Marynia skazana w takim razie do piekła, bo mam nadzieję, że go nie będzie nigdy nosiła. Zresztą za chwilę ją pani zobaczy, gdyż obiecała mi, że po naszych godzinach biurowych przyjdzie do państwa. Spóźnia się maruda, ale już tu powinna być.

– Ojciec pewnie jej nie puszcza. Ale zostaniecie państwo u nas na obiedzie, bez żadnej ceremonii – prawda?

– Zostaniemy na obiedzie. Zgoda!

– I tak ktoś się nam dziś obiecał, więc się tylko towarzystwo powiększy. Tymczasem pójdę zapowiedzieć, żeby przygotowano dla was nakrycia.

To rzekłszy, pani Bigielowa wyszła. Połaniecki zaś spytał Bigiela:

– Kogo macie mieć na obiedzie?

– Zawiłowskiego, przyszłego korespondenta naszego Domu.

– Jaki to Zawiłowski?

– Ten, ten sam, znany już – poeta.

– Z Parnasu do kantorka? jakże to?

– Bo już nie pamiętam, kto powiedział, że społeczeństwo nasze trzyma swoich geniuszów na dyecie. Mówią, że to bardzo zdolny człowiek, ale wierszami nie można na chleb zarobić. Wiesz, nasz Ciskowski przeszedł do Towarzystwa ubezpieczeń – posada zawakowała i zgłosił się Zawiłowski. Miałem trochę skrupułów, ale on mi powiedział, że to dla niego kwestya chleba i możności pracy. Przytem podobał mi się, bo się przyznał od razu, że w trzech językach pisze, ale żadnym dobrze nie mówi, a powtóre, że nie ma najmniejszego pojęcia o korespondencyi handlowej.

– E, to głupstwo – odrzekł Połaniecki – w tydzień się nauczy. Tylko czy to na długo będzie tej posady i czy korespondencya nie będzie zalegała… Z poetą sprawa!

– To się pożegnamy. Ale rozumiesz, że gdy sam się zgłosił, wolałem dać miejsce takiemu Zawiłowskiemu, niż komu innemu. Za trzy dni ma zacząć robotę. Tymczasem wypłaciłem mu naprzód miesięczną pensyę, bo było trzeba.

– Goły był?

– Zdaje się. Jest tu stary Zawiłowski, ten, co ma córkę, bardzo bogaty człowiek. Pytałem się naszego, czy nie jego krewny. Powiedział, że nie, ale się przytem zaczerwienił, więc myślę, że tak. Ale jak to u nas! w niczem równowagi: jedni wypierają się krewnych dlatego, że biedni, drudzy dlatego, że bogaci. Wszystko dla fantazyi – i przez tę szelmowską pychę. On ci się zresztą spodoba. Żonie mojej się podobał.

– Kto się podobał twojej żonie? – spytała wchodząc pani Bigielowa.

– Zawiłowski.

– Bom czytała jego taki ładny wiersz, pod tytułem: Na progu. Przytem Zawiłowski wygląda, jakby coś chował przed ludźmi.

– Chował biedę, a raczej bieda jego chowała.

– Nie, on wygląda jakby przeszedł przez jakiś ciężki zawód.

– Widziałeś romantyczkę! Mówiła mi już, że on dużo przecierpiał i obraziła się, gdym wyraził przypuszczenie, że może na robaki w dziecinnym wieku, albo na ognipiór. To dla niej nie dość poetyczne.

Lecz Połaniecki począł spoglądać na zegarek i począł się niecierpliwić.

– Nie popisuje mi się Marynia – rzekł – co za maruda!

Lecz „maruda” właśnie w tej chwili nadeszła, a raczej nadjechała. Powitanie odbyło się bez wybuchów, albowiem z Bigielową widziały się już poprzednio na kolei. Połaniecki zapowiedział żonie, że zostają na obiad, na co zgodziła się chętnie, a następnie poczęła witać się z dziećmi, które hurmem wpadły do pokoju.

Tymczasem nadszedł Zawiłowski, którego Bigiel przedstawił Połanieckim. Był to jeszcze zupełnie młody człowiek, lat około dwudziestu siedmiu lub ośmiu, i Połaniecki, patrząc na niego, zauważył, że bynajmniej nie ma miny człowieka, który dużo cierpiał w życiu. Był tylko widocznie zakłopotany w towarzystwie, którego przez pół wcale nie znał. Twarz miał nerwową, z wystającą silnie naprzód, jak u Wagnera, brodą, z wesołemi czarnemi oczyma i z niezmiernie delikatnem, bielszem niż reszta twarzy, czołem, na którem wydatne żyły formowały literę Y. Był przytem dość wysoki i dość niezgrabny.

– Słyszałem, – rzekł mu Połaniecki – że za trzy dni zacznie pan z nami kolegować.

– Tak jest, panie pryncypale – odpowiedział młody człowiek – raczej służyć w biurze.

Połaniecki zaczął się śmiać.

– Tylko pan daj spokój z pryncypałowaniem. U nas niema zwyczaju tak się mościć mościami, albo pryncypałować… Nie wiem, chybaby mojej żonie podobał się taki tytuł, dlatego, że dodałby jej powagi we własnych oczach.

Tu zwrócił się do Maryni:

– Słuchajno, pani pryncypałowo: czy chcesz, żeby cię nazywano pryncypałową? Będzie nowa zabawa!

Zawiłowski zmieszał się, ale począł się równie śmiać, gdy pani Połaniecka odrzekła:

– Nie, bo mi się zdaje, że „pryncypałowa” powinna nosić ot taki ogromny czepek (tu pokazała rękoma, jak wielki) a ja niecierpię czepka.

Zawiłowskiemu uczyniło się raźniej wśród wesołej dobroduszności tych ludzi, zmieszał się jednak znowu, gdy Marynia mu rzekła:

– A pan to mój dawny znajomy. Teraz nic nowego nie czytałam, bośmy dopiero co wrócili; czy przybyło co przez ten czas?

– Nie, pani – odpowiedział – ja się tak tem zajmuję, jak pan Bigiel muzyką: w wolnych chwilach i dla własnej rozrywki.

– Nie wierzę – odpowiedziała pani Połaniecka.

I miała słuszność nie wierzyć, bo wcale tak nie było. W odpowiedzi Zawiłowskiego brakło też prostoty, ale on chciał dać poznać, że przedewszystkiem pragnie uchodzić za korespondenta Domu handlowego i być traktowanym jako urzędnik, nie jako poeta. Tytułował też Bigiela i Połanieckiego, bynajmniej nie przez potulność, tylko, by okazać, że podjąwszy się pracy biurowej, uważa ją za tak dobrą, jak każda inna, że się do tej roli stosuje i będzie się stosował w przyszłości. Było w tem również i co innego. Zawiłowski, jakkolwiek młody, spostrzegł, ile jest śmieszności w ludziach, którzy, napisawszy jeden lub drugi wierszyk, przybierają pozy wieszczów i każą się za takowych uważać. Jego wygórowana miłość własna drżała przed obawą śmieszności – wpadł więc w drugą ostateczność i prawie wstydził się swojej poezyi. W ostatnich czasach, w których przytem znosił wielki niedostatek, stało się to niemal dziwactwem i najlżejsza wzmianka z czyjejkolwiek strony o tem, że jest poetą, wprowadzała go w tłumiony gniew.

Czuł zaś jednocześnie, że jest nielogicznym, wobec tego bowiem najprostszą rzeczą było nie pisywać wierszy i nie ogłaszać ich; ale od tego nie mógł się powstrzymać. Głowa jego nie była otoczona jeszcze aureolą, ale padło już na nią kilka promyków, które to rozświetlały mu czoło, to gasły, w miarę jak tworzył lub się zaniedbywał. Po każdym nowym wierszu promyk poczynał na nowo drgać – i Zawiłowski, zarówno zdolny jak ambitny, cenił w gruncie rzeczy te odbłyski sławy więcej niż wszystko w świecie. Chciał jednak, by ludzie między sobą tylko o nim mówili, ale nie jemu w oczy. Gdy przeczuwał, że o nim zaczynają zapominać, cierpiał skrycie. Było w nim jakby rozdwojenie miłości własnej, która chce sławy i zarazem odpycha ją przez pewną dzikość i dumę, z obawy, by ktoś nie powiedział, że jej za dużo. A prócz tego tkwiło w nim mnóstwo sprzeczności, jak w człowieku młodym i wrażliwym, który przejmuje się i odczuwa wyjątkowo, a wśród tych odczuwań nie umie częstokroć własnego ja odnaleźć. Z tego powodu artyści wogóle wydają się częstokroć sztuczni.

Tymczasem jednak podano obiad, podczas którego rozmowa toczyła się oczywiście o Włoszech i o ludziach, jakich Połanieccy tam spotkali. Połaniecki opowiadał o Bukackim i o jego ostatnich chwilach, a zarazem ostatniej woli, wskutek której stał się spadkobiercą po nim dość znacznej sumy. Daleko większa część miała być użytą na cele publiczne – i o tem mieli się z Bigielem naradzić. Lubiono jednak Bukackiego i wspominano go ze współczuciem, a pani Bigielowa miała nawet łzy w oczach, gdy Marynia wspomniała, że się przed śmiercią wyspowiadał i że umarł jak chrześcijanin. Ale współczucie to było tego rodzaju, że można było przy niem jeść obiad, i jeśli Bukacki wzdychał kiedykolwiek naprawdę za Nirwaną, to obecnie miał, czego chciał, został bowiem dla ludzi, nawet sobie blizkich i którzy go lubili, wspomnieniem zarówno lekkiem, jak nietrwałem. Jeszcze tydzień, miesiąc lub rok – i nazwisko jego miało się stać dźwiękiem bez echa. Istotnie, na niczyją głębszą miłość nie zarobił, niczyjej nie miał, i życie spłynęło mu w ten sposób, że nawet po takiem dziecku, jak Litka, zostało nietylko stokroć więcej żalu, miłości, ale i pamiętnych śladów. Zawiłowskiego, który go nie znał, zaciekawiło z początku jego życie, gdy jednak wysłuchał wszystkiego, co Połaniecki opowiadał, pomyślawszy, rzekł: „To w dodatku kopia!” – Bukackiego, który ze wszystkiego żartował, byłby jednak zabolał taki nagrobek.