Kostenlos

Rodzina Połanieckich

Text
Als gelesen kennzeichnen
Schriftart:Kleiner AaGrößer Aa

– Jej to może być niepotrzebne, ale jej będzie miła pamięć twoja, ona będzie ci wdzięczna i wyprosi ci łaskę bożą.



Połaniecki wspomniał, jak Waskowski, na wieść o ostatnim ataku Litki, mówił, że życie dziecka nie może być bezcelowem i że jeśli ono ma umrzeć, to prawdopodobnie przeznaczonem mu jest przed śmiercią coś spełnić. I teraz chciał napaść z tego powodu na Waskowskiego, gdy nagle uderzyła go myśl, że jednak Litka przed śmiercią połączyła go z Marynią.



I mimowoli nasunęło mu się pytanie: „A może ona dlatego żyła?” Lecz w tejże chwili począł się buntować przeciw tej myśli. Chwycił go nagły gniew na Marynię, pełen zawziętości i niemal pogardy.



– Ja nie chcę tamtej za taką cenę – pomyślał, ścisnąwszy zęby. – Nie chcę! Dość sam się przez się namęczyłem. Oddałbym takich dziesięć za jedną Litkę!



A tymczasem Waskowski, drepcąc koło niego, mówił:



– Nie widać nic na krok i kamienie oślizły od mgły. Żeby nie ty, byłbym się już dawno przewrócił.



A Połaniecki ochłonął i odrzekł:



– Bo widzisz, panie profesorze, kto chodzi po ziemi, musi na dół patrzeć, nie do góry.



– Ty masz dobre nogi, mój kochany.



– I oczy, które widzą jasno, nawet w takiej mgle, która nas otacza. Bo my wszyscy żyjemy we mgle, a za nią licho wie co jest. Wszystko, coś pan mówił, robi mi takie wrażenie, jakby ktoś kruszył suche gałązki, rzucał je w potok i mówił, że z tego będą kwiaty. Będzie zgnilizna i nic więcej… Mnie także coś ten potok porwał, z czego myślałem, że będzie kwiat. Głupstwo!… Ale, ot, pańska brama! – dobranoc!



I rozstali się. Połaniecki wrócił do siebie ledwie żywy ze zmęczenia, i położywszy się, począł się w dalszym ciągu męczyć myślami a raczej widzeniami. Naprzód stanęła mu przed oczyma ubezwładniona bólem postać pani Emilii, siedząca w saloniku Maryni, pod liściem palmowym, który zwieszał się nad jej głową, jak ogromna, złowroga ręka, z rozpostartymi, drapieżnymi palcami, i rzucał cień na jej twarz. „Mógłbym nad tem filozofować do jutra rana – mruczał do siebie. – Wszystko, z czego się składa życie, to taka ręka, od której pada cień – nic więcej! Bo gdyby przytem było jeszcze trochę miłosierdzia, toby to dziecko nie umarło – a tem, co mówi Waskowski, i wróbel się nie nakarmi”.



Tu jednak przypomniał sobie, iż Waskowski nietylko mówił o śmierci, ale prosił go jeszcze, by zmówił za Litkę „Wieczny odpoczynek”. Połaniecki począł teraz walczyć z sobą. Brak głębszej wiary, by Litka mogła słyszeć jego „Wieczny odpoczynek” i by mógł on się jej na co przydać, zamykał mu usta. Czuł przytem jakby pewien wstyd mówić słowa, które nie płynęły z głębi jego przekonania, a jednocześnie czuł taki sam wstyd nie uczynić tego. „Bo wreszcie, co ja wiem? – myślał. – Nic. Naokół mgła i mgła. Prawdopodobnie nic jej z tego nie przyjdzie, ale, bądźcobądź, jest to istotnie jedyna rzecz, którą mogę jeszcze uczynić dla mojego „kociątka”, dla tego drogiego dziecka, które w dniu śmierci myślało o mnie”.



I czas jakiś wahał się jeszcze, poczem jednak klęknął na łóżku i mówił: „Wieczny odpoczynek”.



Nie przyniosło mu to wszelako żadnej pociechy, bo rozbudziło tylko tem większy żal za Litką, a jednocześnie złość na Waskowskiego za to, że go zapędził w położenie, w którem musiał albo wpaść w sprzeczność z samym sobą, albo zdradzić niejako Litkę. Poczuł wreszcie, że ma dość tego rodzaju szarpaniny, i postanowił nazajutrz pójść od rana do biura i zająć się wraz z Bigielem pierwszą lepszą sprawą handlową, byle tylko oderwać myśl od tego bolesnego, błędnego koła, w którem się od kilku dni kręcił.



Lecz nazajutrz Bigiel uprzedził go i przyszedł sam do niego, może także w tym celu, by go zająć czem innem. Połaniecki rzucił się z pewną chciwością do rozpatrywania bieżących interesów – nie mogli jednak obaj z Bigielem długo się nimi zajmować, bo w godzinę później zjawił się Bukacki z pożegnaniem.



– Jadę dziś do Włoch i Bóg wie, kiedy wrócę – rzekł – chciałem wam powiedzieć: Bądźcie zdrowi! Śmierć tego dziecka dotknęła mnie więcej, niżem się spodziewał…



– I dlatego wyjeżdżasz?



– Dużoby o tem mówić. U nas, widzisz, to się tak powiada, że się jest buddystą, czy też czem ci się podoba – a w gruncie rzeczy trochę się wierzy, trochę ufa w… jakieś miłosierdzie… i tem się żyje. Tymczasem co? Oto rzeczywistość bije nas codzień po fizyognomii – i wprowadza w duchową rozterkę, w zmartwienie, w moralny ucisk. Tu się wiecznie coś albo kogoś kocha, wiecznie się cudzem nieszczęściem martwi, a ja tego nie chcę. To mnie męczy…



– W czem ci pomogą Włochy?



– W czem mi pomogą? Bo tam mam słońce, którego tu nie mam; mam sztukę, której tu nie mam, a do której czuję słabość; mam

chianti

, które mi dobrze robi na katar żołądka, i w końcu mam ludzi, którzy mnie nic a nic nie obchodzą i którzy mogą sobie setkami umierać bez żadnej dla mnie przykrości. Będę patrzył na obrazy, będę sobie kupował, co mi potrzeba, pielęgnował swoje reumatyzmy, swój ból głowy, i będę sobie mniej więcej wykwintnem, mniej więcej sytem i mniej więcej zdrowem zwierzęciem – co, wierz mi, jest jeszcze najbardziej pożądanym rodzajem i stanem życia. Tu nie mogę być dostatecznie bydlęciem, a z duszy chcę niem być.



– Masz racyę, Bukacki. My oto, widzisz, siedzimy w rachunkach, także trochę dlatego, żeby się skretynizować i nie myśleć o czem innem. Jak zrobimy taki majątek, jaki ty masz, to – nie wiem, jak Bigiel – ale ja pójdę twoim śladem.



– Zatem, do widzenia w czasie i przestrzeni! – rzekł Bukacki.



W chwilę po jego wyjściu Połaniecki rzekł:



– On ma słuszność. Ile jabym był naprzykład szczęśliwszy, gdybym się nie był przywiązał do tego dziecka i do pani Emilii. My jesteśmy pod tym względem nieuleczalni i psujemy sobie dobrowolnie życie. On ma słuszność. Tu zawsze się coś lub kogoś kocha. To dziedziczna choroba… Wieczny romantyzm, wieczny sentymentalizm – i wieczne kolki w sercu…



A Bigiel rzekł:



– Kłania ci się stary Pławicki. Ten nie kocha nikogo, prócz siebie.



– W rzeczywistości może tak jest, ale jemu brak i rozumu i odwagi, żeby sobie powiedzieć, że tak wolno i tak trzeba. Owszem. Jest przekonany, że trzeba inaczej i przez to jest w ciągłej niewoli. Tu, choć ktoś ma taką naturę, jak on, to jeszcze musi udawać, nawet przed sobą samym, że coś lub kogoś kocha.



– A będziesz dziś u pani Emilii? – spytał Bigiel.



– Naturalnie! Gdybym ci naprzykład powiedział, że mam malaryę, to tem samem jeszczebym się z niej nie wyleczył.



I rzeczywiście, nietylko tego dnia był u pani Emilii, ale był dwa razy, albowiem za pierwszą bytnością nie zastał tych pań w domu. Pławicki, na zapytanie, gdzie jest córka, odpowiedział mu z odpowiednim patosem i rezygnacyą: „Ja nie mam teraz córki!” – Połaniecki, nie chcąc mu nawymyślać, do czego uczuł nagłą ochotę, wyszedł i powrócił dopiero wieczorem.



Tym razem wyszła znów do niego sama Marynia i oznajmiła mu, że pani Emilia zasnęła po raz pierwszy od pogrzebu Litki. Mówiąc to, trzymała czas jakiś rękę w jego dłoni. Połaniecki, mimo całej rozterki, w jakiej były jego myśli, nie mógł tego nie zauważyć, a gdy spojrzał wreszcie pytającym wzrokiem w jej oczy, dostrzegł, że policzki panienki zarumieniły się lekko. Tymczasem siedli obok siebie i poczęli rozmawiać:



– Byłyśmy na Powązkach – rzekła Marynia – i obiecałam Emilce, że będziemy tam jeździły codziennie.



– Czy to dla niej dobrze, tak sobie co dnia przypominać dziecko i rozdzierać rany?



– Ach, alboż one zaschły? – odpowiedziała Marynia – i czy jest możność powiedzenia jej: „Nie jedź!” Ja sama myślałam, że to będzie niedobrze, ale przekonałam się, że przeciwnie. Na Powązkach płakała bardzo, ale było jej lepiej. Wracając, przypomniała sobie, co jej mówił profesor Waskowski – i ta myśl, to dla niej jedyna pociecha – jedyna!



– Niechże ma choć taką – odpowiedział Połaniecki.



– Widzi pan, ja nie śmiałam jej z początku wspomnieć o Litce, ale ona ciągle o niej mówi. Niech pan także nie obawia się mówić jej o niej, bo to jej sprawia widocznie ulgę…



Tu panienka poczęła opowiadać jeszcze bardziej zniżonym i jakby niepewnym głosem:



– Ona sobie ciągle wyrzuca, że tej ostatniej nocy posłuchała zapewnień doktora i poszła spać. Jej żal tych straconych chwil, które mogła spędzić z Litką, i ta myśl nurtuje ją. Dziś, gdy wróciłyśmy z cmentarza, poczęła mnie wypytywać o najdrobniejsze szczegóły: jak dziecko wyglądało, jak długo spało, czy brało lekarstwo i co przytem mówiło, czy odzywało się do nas?… Przytem zaklinała mnie, żebym sobie przypomniała wszystko i żebym nie opuściła żadnego słowa.



– I pani nie pominęła niczego?…



– Nie.



– …Jak ona to przyjęła?



– Bardzo, bardzo płakała.



Oboje umilkli i milczeli dość długo, poczem Marynia rzekła:



– Pójdę zobaczyć, co się z nią dzieje.



Po chwili wróciła:



– Śpi – rzekła. – Chwała Bogu!



Jakoż Połaniecki nie widział tego wieczora pani Emilii, która zapadła jakby w letargiczny sen. Przy pożegnaniu Marynia znów uścisnęła długo i silnie jego rękę i niemal z pokorą spytała:



– Pan mi nie ma za złe tego, że ja powtórzyłam Emilce ostatnie życzenie Litki?



– W takich chwilach – odpowiedział Połaniecki – nie umiem myśleć o sobie. Mnie chodzi tylko o panią Emilię i jeśli słowa pani sprawiły jej ulgę, to pani za nie dziękuję.



– Więc do jutra? prawda?



– Do jutra.



Połaniecki pożegnał się i wyszedł, a schodząc ze schodów, myślał:



– Ona uważa się za moją narzeczoną.



I nie mylił się. Marynia uważała go za narzeczonego. Nie był on jej nigdy obojętnym; owszem, siła urazy była w niej miarą tego niezwykłego zajęcia, jakie w niej obudził. A przytem, w czasie choroby i pogrzebu Litki mógł on sam odkrywać w sobie niezgłębione pokłady egoizmu – jej wydał się tak dobrym, że po prostu nie miała go z kim porównać. Reszty dokonały słowa Litki. W istocie rzeczy jej serce pragnęło przedewszystkiem kochać – i teraz – skoro raz przyrzekła Litce w chwili jej śmierci, skoro raz zobowiązała się do kochania i do zamążpójścia, wydało się jej, że gdyby nawet nie kochała, powinna to sobie nakazać – i że nie wolno jej już nie kochać. Połaniecki wszedł w sferę jej obowiązku, należała zaś do tych prostych kobiecych natur, dotychczas wcale jeszcze nie rzadkich, dla których życie i obowiązek znaczą jedno i to samo, i które dlatego do obowiązku wnoszą dobrą wolę, i nietylko dobrą, ale bardzo wytrwałą.

 



Taka zaś wola prowadzi za sobą miłość, która świeci jak słońce, grzeje jak jego ciepło i koi jak błękitne, pogodne niebo. W ten sposób życie nie staje się suchym krzakiem cierniowym, który kole, tylko kwiatem, który kwitnie i upaja.



Ta, prawa w myślach a zarazem prosta i delikatna w uczuciach, wiejska panna, posiadała ową zdolność do życia i do szczęścia w najwyższym stopniu.



To też, gdy Połaniecki odszedł, ona, rozmyślając o nim, nie nazywała go już w duszy inaczej, tylko: „Pan Stach!” Bo też to już i był jej „Pan Stach.”



Połaniecki zaś, kładąc się spać, powtórzył sobie nieco mechanicznie:



– Ona uważa się za moją narzeczoną.



Śmierć Litki i przejścia ostatnich dni odsunęły nietylko w myślach, ale i w jego sercu, Marynię na dalsze, a nawet bardzo dalekie plany.



Teraz znów począł myśleć o niej i zarazem o swej przyszłości. I nagle ujrzał jakby chmurę niezliczonych pytań, na które w tej chwili przynajmniej nie miał żadnej odpowiedzi.



Czuł tylko przed niemi strach; czuł, że na razie brakuje mu zarówno sił i ochoty, żeby podjąć ten trud. Znów zacząć żyć dawnem życiem, znów wpaść w to sentymentalne koło błędne, znów niepokoić się, znów wysilać, zabiegać o rzeczy, które przynoszą tylko gorycz, porać się z sobą z uczuciowych powodów? Czy nie lepiej pilnować rachunków z Bigielem, zbijać pieniądze, by kiedyś ruszyć, jak Bukacki, do Włoch lub gdzieindziej, gdzie jest słońce, sztuka, wino dobre na żołądek i przedewszystkiem ludzie obojętni, których szczęście serca przybysza nie rozpromieni, ale za to śmierć lub niedola nie wycisną ani jednej łzy.



Tom II

I

Podczas tych wszystkich rozterek duchowych, przez które przechodził Połaniecki, interesa Domu handlowego rozwijały się jednak pomyślnie. Dzięki zdrowemu rozsądkowi, pilności i czujności Bigiela, bieżące sprawy były załatwiane zawsze z jednaką dokładnością, która ze strony klientów Domu usuwała wszelką możliwość zawodu, niezadowolenia, skarg. Dom zyskiwał z każdym dniem na opinii, rozszerzał zwolna i stopniowo działalność, porastał w pierze. Połaniecki zresztą pracował nie z takim wprawdzie spokojem, jak dawniej, ale nie mniej od Bigiela. Ranne godziny spędzał codziennie w biurze, im zaś większe były jego duchowe frasunki, im nieporozumienia z Marynią stawały się od chwili jej przyjazdu do Warszawy głębsze, tem pracował gorliwiej. Ta robota, najczęściej ciężka i chwilami wymagająca nawet dość natężonego myślenia, ale nie stojąca w żadnym związku z tem, co go bolało, i nie mogąca przyczynić żadnej wewnętrznej troski, stała mu się w końcu rodzajem przystani, w której się chował przed burzą. Połaniecki począł ją lubić. „Tu przynajmniej wiem, co robię i do czego dążę (mówił Bigielowi), tu wszystko jest bardzo jasne: jeśli nie znajdę szczęścia, znajdę przynajmniej to rozszerzenie życia i tę swobodę, którą daje pieniądz, i tem lepiej dla mnie, jeśli potrafię na tem poprzestać”. Ostatnie wypadki utwierdziły go tylko w tych myślach. Rzeczywiście, od strony uczuć przychodziły nań wyłącznie zmartwienia. Ta siejba dawała gorzkie żniwo, podczas gdy jedyne powodzenia, których doznał, a które bądźcobądź, krzepią i bronią w życiu od nieszczęścia, dał mu ów Dom handlowy. Sam Połaniecki myślał z pewnem zdziwieniem, że tak jest, ale tak nie było. Sam czuł ciasnotę tego zadowolenia, które mógł dać Dom; ale jednocześnie mówił sobie, że skoro nie można inaczej, to trzeba i bezpieczniej jest na tem poprzestać, albowiem lepiej jest być wyłącznie kupcem, któremu się powodzi, niż romantykiem, którego wszystko zawodzi. Więc od śmierci Litki postanowił tem bardziej stłumić w sobie wszystkie te porywy, którym rzeczywistość nie umiała odpowiedzieć i które nie przynosiły nic, prócz zgryzot. Oczywiście Bigiel rad był z takiego usposobienia swego wspólnika, które Domowi mogło przynieść tylko korzyść.



Połaniecki nie mógł jednak stać się w ciągu kilku tygodni człowiekiem zupełnie obojętnym na to wszystko, z czem niegdyś związane było jego serce. Skutkiem tego od czasu do czasu odwiedzał Litkę, której kamień grobowy pokrywały już rankami białe, zimowe szrony. Dwukrotnie spotkał na cmentarzu panią Emilię z Marynią. Raz odwoził je do miasta i wówczas pani Emilia poczęła dziękować mu za pamięć o małej. Połaniecki zauważył, że czyniła to ze względnym spokojem, zrozumiał zaś ten spokój, gdy przy pożegnaniu rzekła mu: „Ja teraz ciągle myślę, że ona, żyjąc sama w wieczności, uważa to rozłączenie za tak krótkie, jak jedno mgnienie oka – i pan nie wie, co to za pociecha, że przynajmniej nie tęskni”. Połaniecki powiedział sobie w duszy: „No, że nie wiem, to nie wiem!” Jednakże głębokie przekonanie, z jakiem mówiła pani Emilia, uderzyło go: „Jeśli to są złudzenia – pomyślał – to są prawdziwie żywotne złudzenia, skoro potrafią nawet z piwnicy grobowej wyciągnąć soki dla życia…”



Marynia potwierdziła zresztą, w pierwszej rozmowie z Połanieckim, że pani Emilia żyje tylko tą myślą. To jedno łagodziło jej żal. Po całych dniach nie mówiła z Marynią o niczem innem i powtarzała tak uporczywie w kółko, iż śmierć widziana od strony Boga jest rozłączeniem na jedno mgnienie oka, że ta uporczywość poczęła Marynię niepokoić.



– Mówi też o Litce – rzekła w końcu panna Pławicka – jakby dziecko nie umarło i jakby je miała jutro zobaczyć.



– To i szczęście – odpowiedział Połaniecki. – Waskowski oddał jej rzetelną usługę. Taki gwóźdź w głowie nie boli.



– A przecież ona ma słuszność, bo to tak jest…



– Nie będę pani zaprzeczał.



Marynię niepokoiła wprawdzie uporczywość, z jaką pani Emilia wracała ciągle do jednej myśli; z drugiej strony jednak sama patrzyła na śmierć nie inaczej, więc ów odcień sceptycyzmu, widoczny w słowach Połanieckiego, dotknął ją nieco i zabolał.



Nie chcąc wszelako zdradzić się z tem, zmieniła rozmowę.



– Kazałam powiększyć fotografię Litki – rzekła. – Wczoraj mi odniesiono trzy egzemplarze. Jeden dam Emilce. Bałam się poprzednio, że to ją nadto wzruszy, ale teraz widzę, że można. Owszem: będzie jej bardzo miłe.



To powiedziawszy, wstała i poszła do półek z książkami, na których leżały obwinięte w bibułkę fotografie, następnie siadła obok Połanieckiego przed małym stolikiem i poczęła je rozwijać.



– Opowiadała mi Emilka – rzekła – jakąś waszą rozmowę, na krótko przed śmiercią małej, w której Litka powiedziała, że życzyłaby sobie, żebyście we troje byli brzozami i rośli blizko siebie. Pamięta pan tę rozmowę?



– Tak, przypominam sobie. Dziwiła się, że drzewa tak długo żyją, a potem namyślała się, jakiemby chciała być i najlepiej jej się podobała brzoza.



– Tak. A pan powiedział, że także chciałby rosnąć blizko… Więc ja teraz naokół tych fotografii, na passe-partout, chciałam wymalować brzozy. O, tu, widzi pan, zaczęłam, ale nie bardzo mi idzie, bo naprzód dawno nie miałam farb w ręku, a powtóre, nie umiem malować z pamięci.



To rzekłszy, wydobyła jedną z fotografii i poczęła pokazywać Połanieckiemu podmalowane akwarelą brzozy, że zaś wzrok miała nieco krótki, więc pochyliła się nad swoją robotą, tak, że skroń jej znalazła się przez chwilę tuż przy skroni Połanieckiego.



Nie była mu już ona dawną Marynią, o której marzył, wracając wieczorami od pani Emilii, i która wypełniała mu wówczas całą duszę. Ten czas minął. Myśli jego odeszły w inną stronę. Natomiast Marynia nie przestała być typem kobiecym, czyniącym wyjątkowo silne wrażenie na jego męskie nerwy, i teraz, gdy skroń jej dotykała niemal jego skroni, gdy jednym rzutem oczu objął jej matową twarz, zarumienione nieco policzki i pochyloną nad malowidłem postać, odczuł ów pociąg z dawną siłą i żartka krew poczęła mu napędzać równie żartkie myśli do głowy.



– Gdybym jej teraz zaczął całować oczy i usta – powiedział sobie – ciekawym, jakby postąpiła?



I na jedno mgnienie oka porwała go chęć, by to uczynić, choćby przytem obrazić śmiertelnie Marynię. Za to długie odpychanie go, za tyle niepokoju, trosk i zmartwień, chciałby był mieć taką chwilę zapłaty i – może zarazem – zemsty.



Tymczasem Marynia, przypatrując się robocie, mówiła dalej:



– Dziś mi się to wydaje gorsze jeszcze, niż wczoraj. Na nieszczęście, drzewa nie mają teraz liści i nie będę mogła znaleźć modelu.



– Nie – rzekł Połaniecki – to wcale niezła grupa. Tylko jeśli te drzewa mają wyobrażać panią Emilię, Litkę i mnie – to czemu pani zrobiła cztery brzozy?



– Czwarta, to ja – odrzekła z pewną nieśmiałością Marynia. – Ja także chciałabym kiedyś tak rosnąć razem…



Połaniecki spojrzał na nią bystro, ona zaś, obwijając nanowo fotografie, poczęła mówić, jakby się śpiesząc:



– Tyle się rzeczy dla mnie związało ze wspomnieniem tej dziecinki… Byłam w ostatnich czasach prawie ciągle z nią i z Emilką… Emilka, to dziś dla mnie jedna z najbliższych w świecie osób… Ja tak samo należałam do nich, jak i pan… Nie wiem dobrze, jak to powiedzieć… Było nas czworo, a teraz zostało troje – związanych przez Litkę… Bo ona nas związała. Ja teraz, jak o niej myślę, to zarazem myślę o Emilce i o panu… Dlatego postanowiłam wymalować cztery brzozy, a widzi pan, że jest trzy fotografie: jedna dla Emilki, jedna dla mnie, a jedna dla pana.



– Dziękuję pani – odrzekł Połaniecki, wyciągając ku niej rękę.



Marynia oddała mu uścisk bardzo serdecznie i rzekła:



– Dla jej pamięci też powinniśmy zapomnieć o wszystkich dawnych urazach.



– To się już stało – odpowiedział Połaniecki – a co do mnie, to chciałem, żeby tak było jeszcze na długo przed śmiercią Litki.



– To też odtąd zaczęła się moja wina, za którą pana przepraszam.



I znów podała mu rękę. Połaniecki zawahał się przez chwilę, czy ma ją podnieść do ust, nie uczynił tego jednak, tylko rzekł.



– A więc zgoda?



– I przyjaźń? – odpowiedziała Marynia.



– I przyjaźń.



W oczach jej odbiła się głęboka spokojna radość, która opromieniła całą jej twarz łagodnem światłem. Było w niej teraz tyle dobroci i ufności, że Połanieckiemu mimowoli przypomniała się owa dawna Marynia, którą widział w Krzemieniu, gdy siedziała na ganku ogrodowym, w promieniach zachodzącego słońca.



Jednakże od śmierci Litki był on w takim nastroju, że podobne wspomnienia uważał za niegodne siebie, więc wstał i począł się żegnać.



– Nie zostanie pan z nami na cały wieczór? – spytała Marynia.



– Nie, pani, muszę wracać.



– Powiem Emilce, że pan wychodzi – rzekła, idąc ku drzwiom przyległym.



– Ona teraz albo rozmyśla o Litce, albo się modli, inaczej byłaby tu sama przyszła. Niech jej pani nie przerywa, a ja i tak jutro przyjdę.



Na to Marynia zbliżyła się ku niemu i, patrząc mu w oczy z wielką serdecznością, rzekła:



– I jutro i codziennie. Wszak prawda? Niech pan pamięta, że pan jest teraz dla nas „pan Stach.”



Od śmierci Litki drugi raz Marynia nazwała go w ten sposób, to też, idąc do siebie, Połaniecki myślał:



– Jej stosunek do mnie jest zupełnie zmieniony. Ona się poczuwa po prostu do przynależności do mnie, bo się do tego zobowiązała obietnicą, daną umierającemu dziecku, gotowa nawet pokochać się we mnie i nie pozwoli sobie nie pokochać się… Takich u nas na tuziny.



I nagle począł się złościć:



– Znam te rybie natury z zimnem sercem, a natomiast egzaltowaną głową, pełną tak zwanych zasad. Wszystko dla zasady, wszystko dla obowiązku – nic samorzutnego w sercu! Mógłbym zdechnąć przy jej nogach i nic nie wskórać, dopiero gdy

obowiązek

 każe je