Kostenlos

Ogniem i mieczem, tom drugi

Text
Als gelesen kennzeichnen
Schriftart:Kleiner AaGrößer Aa

– To tym bardziej, bo może Skrzetuski w takowe popaść terminy, w których trzeba mu będzie pomóc.

– I to także prawda.

Zagłoba zamyślił się tak mocno, że aż mu skronie drgały.

Na koniec rozbudził się i rzekł:

– Zważywszy wszystko, trzeba będzie jechać.

Wołodyjowski odetchnął z zadowoleniem.

– A kiedy?

– Wypocząwszy tu ze trzy dni, by dusza i ciało raźne były.

Jakoż nazajutrz dwaj przyjaciele poczęli już czynić przygotowania do drogi, gdy niespodzianie w wilię ich wyjazdu przybył pacholik pana Skrzetuskiego, młody kozaczek Cyga, z wieściami i listami dla Wierszułła. Usłyszawszy o tym, Zagłoba i Wołodyjowski wnet pośpieszyli do kwatery komendanta i tam czytali co następuje:

„Jestem w Kamieńcu, do którego droga na Satanów bezpieczna. Jadę do Jahorlika z Ormianami, kupcami, których mnie pan Bukowski wskazał. Mają oni glejty559 tatarskie i kozackie na wolny przejazd aż do Akermanu560. Pojedziemy na Uszycę561, Mohylów562 i Jampol z bławatami563, wszędy po drodze się zatrzymując, gdzie jeno ludzie żywi mieszkają; może też Bóg pomoże, że znajdziem, czego szukamy. Towarzyszom moim, Wołodyjowskiemu i panu Zagłobie, powiedz, panie Krzysztofie, by w Zbarażu na mnie czekali, jeśli im czego innego czynić nie wypadnie, bo w tę drogę, w którą jadę, większą kupą jechać nie można, a to dla wielkiej podejrzliwości Kozaków, którzy w Jampolu zimują i nad Dniestrem aż do Jahorlika konie w śniegach trzymają. Czego ja sam nie sprawię, tego byśmy i we trzech nie dokazali, a ja prędzej od nich za Ormianina ujść mogę. Podziękuj im, panie Krzysztofie, z duszy serca za ich rezolucję, którą, pókim żyw, będę pamiętał, ale czekać na nich nie mogłem, gdyż każdy dzień w męce mi schodził – i tego nie mogłem wiedzieć, czyli przyjadą, a najlepsza pora teraz jechać, gdy wszyscy kupcy po bakalie i bławaty ruszają. Pacholika wiernego odsyłam, którego miej w opiece, bo nic mi po nim, boję się zaś jego młodości, żeby się gdzie z czym nie wygadał. Pan Bukowski zaręcza za owych kupców, że poczciwi, co i ja myślę, wierząc, że wszystko w ręku Boga najwyższego, któren, jeśli zechce, miłosierdzie nam swoje okaże i mękę skróci, amen.”

Pan Zagłoba skończył list i spoglądał na swoich towarzyszów564, oni zaś milczeli, aż w końcu Wierszułł rzekł:

– Wiedziałem, że on tam pojechał.

– A co nam czynić wypada? – pytał Wołodyjowski.

– A cóż? – rzekł Zagłoba roztwierając ręce. – Nie mamy po co już jechać. To, że on z kupcami jedzie, to dobrze, bo wszędy może zaglądać i nikogo to nie zdziwi. W każdej chacie teraz, w każdym chutorze565 jest co kupować, gdyż oni przecie pół Rzeczypospolitej zrabowali. Ciężko by nam było, panie Michale, za Jampol się dostać. Skrzetuski czarny jak Wołoch566 i snadnie za Ormianina ujść może, a ciebie zaraz by po twoich owsianych wąsikach poznali. W przebraniu chłopskim również byłoby trudno… Niechże mu Bóg błogosławi! Nic tam po nas – to muszę przyznać, chociaż mi żal, że do uwolnienia tej niebogi nie przyłożymy ręki. Wielkąśmy jednak Skrzetuskiemu oddali przysługę, usiekłszy Bohuna, bo gdyby on był żyw, tedy nie ręczyłbym za zdrowie pana Jana.

Wołodyjowski bardzo był niekontent; obiecywał sobie podróż pełną przygód, a tymczasem zapowiadał mu się długi i nudny pobyt w Zbarażu.

– Może byśmy choć do Kamieńca ruszyli! – rzekł.

– A co my tam będziemy robić i z czego żyć? – odpowiedział Zagłoba. – Wszystko jedno, do których murów jak grzyby przyrośniemy, trzeba czekać i czekać, bo taka podróż dużo Skrzetuskiemu może zająć czasu. Człowiek póty młody, póki się rusza (tu pan Zagłoba opuścił melancholicznie głowę na piersi), a starzeje się w bezczynności, ale trudno… niechże się tam bez nas obejdzie. Jutro damy na solenną wotywę567, by mu Bóg szczęścił. Bohunaśmy usiekli – to grunt. Każ waść konie rozjuczyć, panie Michale – trzeba czekać.

Jakoż nazajutrz zaczęły się dla dwóch przyjaciół długie, jednostajne dni oczekiwania, których ani pijatyki, ani gra w kości nie mogły urozmaicić – i ciągnęły się bez końca. Tymczasem nadeszła sroga zima. Śnieg całunem na łokieć grubym okrył blanki zbaraskie i całą ziemię; zwierz i ptactwo dzikie zbliżyły się do mieszkań ludzkich. Po całych dniach słychać było krakania niezmiernych stad wron i kruków. Upłynął cały grudzień, po czym styczeń i luty – o Skrzetuskim nie było ani słychu.

Pan Wołodyjowski jeździł do Tarnopola568 szukać przygód; Zagłoba sposępniał i utrzymywał, że się starzeje.

Rozdział XVI

Komisarze wysłani przez Rzeczpospolitą do traktatów z Chmielnickim dotarli wreszcie wśród największych trudności do Nowosiółek i tam zatrzymali się, czekając odpowiedzi od zwycięskiego hetmana, który tymczasem bawił w Czehrynie569. Siedzieli smutni i strapieni, bo przez drogę ciągle groziła im śmierć, a trudności mnożyły się na każdym kroku. Dzień i noc otaczały ich tłumy czerni zdziczałej do reszty przez mordy i wojnę – i wyły o śmierć komisarzów. Raz w raz napotykali od nikogo niezależne watahy złożone ze zbójców lub dzikich czabanów570, nie mających najmniejszego pojęcia o prawach narodów, a głodnych krwi i zdobyczy. Mieli wprawdzie komisarze sto koni asystencji, którymi pan Bryszowski dowodził, prócz tego sam Chmielnicki, w przewidywaniu, co ich spotkać może, przysłał im pułkownika Dońca wraz z czterystoma mołojcami571; ale eskorta ta łatwo mogła okazać się niewystarczającą, bo tłumy dziczy rosły z każdą godziną i coraz groźniejszą przybierały postawę. Kto tylko z konwoju albo ze służby oddalił się choć na chwilę od gromady, ginął bez śladu. Byli oni jako garść podróżnych otoczona przez stado zgłodniałych wilków. I tak upływały im całe dnie, tygodnie, aż na noclegu w Nowosiółkach zdawało się już wszystkim, że nadchodzi ostatnia godzina. Konwój dragoński i eskorta Dońca toczyły od wieczora formalną walkę o życie komisarzów, którzy odmawiając modlitwy za konających, polecali duszę Bogu. Karmelita Łętowski dawał im kolejno rozgrzeszenie, a tymczasem zza okien wraz z powiewem wiatru dochodziły straszliwe wrzaski, odgłosy strzałów, piekielne śmiechy, szczęk kos, wołania: „Na pohybel572!” i o głowę wojewody Kisiela573, który głównym był przedmiotem zawziętości.

 

Była to straszna noc a długa, bo zimowa. Wojewoda Kisiel wsparł głowę na ręku i siedział od kilku godzin nieruchomie. Nie śmierci on się lękał, bo od czasów wyruszenia z Huszczy tak już był wyczerpany, zmęczony, bezsenny, że raczej by z radością do śmierci wyciągnął ręce – ale duszę jego nurtowała bezdenna rozpacz. On to przecie, jako Rusin z krwi i kości, pierwszy wziął na się rolę pacyfikatora574 w tej bezprzykładnej wojnie – on występował wszędy, w senacie i na sejmie, jako najgorętszy stronnik układów, on popierał politykę kanclerza i prymasa, on potępiał najsilniej Jeremiego i działał w dobrej wierze dla dobra kozactwa i Rzeczypospolitej – i wierzył całą swą gorącą duszą, że układy, że ustępstwa wszystko pogodzą, uspokoją, zabliźnią – i właśnie teraz, w tej chwili, gdy wiózł buławę575 Chmielnickiemu, a ustępstwa Kozaczyźnie, zwątpił o wszystkim – ujrzał oczywiście marność swoich wysileń, ujrzał pod nogami próżnię i przepaść.

„Zali576 oni nie chcą niczego więcej, jeno krwi? Zali nie o inną wolność, jeno o wolność rabunku i pożogi im idzie?” – myślał z rozpaczą wojewoda i tłumił jęki, które rozrywały mu pierś szlachetną.

– Hołowu Kisielowu577, hołowu Kisielowu! na pohybel! – odpowiadały mu tłumy.

I byłby chętnie poniósł im w darze wojewoda tę białą skołataną głowę, gdyby nie ta resztka wiary, że im i całej Kozaczyźnie trzeba dać coś więcej – trzeba koniecznie dla ich własnego i Rzeczypospolitej zbawienia. Niechże ich przyszłość tego żądać nauczy.

A gdy tak myślał, jakiś promień nadziei i otuchy rozświecał na chwilę te ciemności, które nagromadziła w nim rozpacz – i wmawiał sam w siebie nieszczęsny starzec, że ta czerń to przecie nie cała Kozaczyzna, nie Chmielnicki i jego pułkownicy, że z nimi to dopiero rozpoczną się układy.

Ale mogą-li one być trwałe, póki pół miliona chłopów stoi pod bronią? Nie stopniejąż one z pierwszym powiewem wiosny jak owe śniegi, które w tej chwili pokrywają step?…

Tu znów przychodziły wojewodzie na myśl słowa Jeremiego: „Łaski można dać tylko zwyciężonym” – i znów myśl jego zasuwała się w ciemność, a pod nogami otwierała się przepaść.

Tymczasem mijała północ. Wrzaski i wystrzały nieco przycichły; natomiast świst wichru powiększał się, na dworze była zamieć śnieżna; znużone tłumy widocznie poczęły rozchodzić się do domów; nadzieja wstąpiła w serca komisarzów578.

Wojciech Miaskowski, podkomorzy lwowski, podniósł się z ławy, posłuchał przy oknie zasutym śniegiem i rzekł:

– Widzi mi się, że za łaską bożą jutra jeszcze dożyjemy.

– Może też i Chmielnicki nadeszle579 liczniejszą asystencję, bo z tą nie dojedziemy – rzekł pan Śmiarowski.

Pan Zieleński, podczaszy bracławski, uśmiechnął się gorzko:

– Kto by to rzekł, że komisarzami pokojowymi jesteśmy!

– Posłowałem nieraz do Tatar580 – mówił pan chorąży nowogrodzki – ale takiego posłowania nie zaznałem póki życia. Więcej w naszych osobach Rzeczpospolita kontemptu581 doznaje, niż pod Korsuniem582 i Piławcami583 doznała. Mówię też waszmościom: wracajmy, bo o układach nie ma co i myśleć.

– Wracajmy – powtórzył jak echo pan Brzozowski, kasztelan kijowski. – Nie może pokój stanąć, niech będzie wojna.

Kisiel podniósł powieki i utkwił szklane oczy w kasztelanie.

– Żółte Wody, Korsuń, Piławce! – rzekł głucho.

I umilkł, a za nim umilkli wszyscy – jeno pan Kulczyński, skarbnik kijowski, począł odmawiać głośno różaniec, a pan łowczy Krzetowski za głowę się obu rękoma chwycił i powtarzał:

– Co za czasy? Co za czasy! Boże, zmiłuj się nad nami.

Wtem drzwi się otwarły i Bryszowski, kapitan dragonów biskupa poznańskiego, dowodzący konwojem, wszedł do izby.

– Jaśnie wielmożny wojewodo – rzekł – jakiś Kozak pragnie widzieć ichmość panów komisarzy.

– Dobrze – odrzekł Kisiel – a czerń rozeszła się już?

– Poszli; obiecali jutro wrócić.

– Bardzo nacierali?

– Okrutnie, ale Kozacy Dońca zabili ich kilkunastu. Jutro obiecali nas spalić.

– Dobrze, niech ten Kozak wejdzie.

Po chwili drzwi się otwarły i jakaś wysoka, czarnobroda postać stanęła w progu izby.

– Kto jesteś? – pytał Kisiel.

– Jan Skrzetuski, porucznik husarski księcia wojewody ruskiego.

Kasztelan Brzozowski, pan Kulczyński i łowczy Krzetowski porwali się z ław. Wszyscy oni służyli ostatniego roku z księciem pod Machnówką i Konstantynowem i znali pana Jana doskonale, Krzetowski był mu nawet powinowatym584.

– Prawda! prawda! toż-że to pan Skrzetuski! – powtarzali.

– Co tu robisz? I jakeś się do nas dostał? – pytał Krzetowski biorąc go w ramiona.

– W chłopskim przebraniu, jak waszmościowie widzicie – rzekł Skrzetuski.

– Mości wojewodo – wołał kasztelan Brzozowski – toć to jest najprzedniejszy rycerz spod chorągwi wojewody ruskiego, sławny w całym wojsku.

– Witam go też wdzięcznym sercem – rzekł Kisiel – i widzę, że wielkiej to rezolucji musi być kawaler, skoro się do nas przedarł.

Po czym do Skrzetuskiego:

– Czego od nas żądasz?

– Abyście mi waszmość panowie iść ze sobą dozwolili.

– Smokowi w paszczękę leziesz… ale gdy taka waszmościna wola, oponować jej nie możemy.

Skrzetuski skłonił się w milczeniu.

Kisiel patrzył na niego ze zdziwieniem.

Surowa twarz młodego rycerza uderzyła go powagą i boleścią.

– Powiedzże mi waszmość – rzekł – jakie powody gnają cię do owego piekła, do którego nikt po dobrej woli nie idzie.

– Nieszczęście, jaśnie wielmożny wojewodo.

– Niepotrzebniem pytał – rzekł Kisiel. – Musiałeś kogoś z bliskich utracić i tam go jedziesz szukać?

 

– Tak jest.

– Dawnoż to się stało?

– Zeszłej wiosny.

– Jak to?… i waść dopiero teraz na poszukiwania się wybrał? Toż to rok blisko! Cóżeś waszmość dotąd porabiał?

– Biłem się pod wojewodą ruskim.

– Zaliż585 tak szczery pan nie chciał waści permisji udzielić?

– Ja sam nie chciałem.

Kisiel znów spojrzał na młodego rycerza; po czym nastało milczenie, które przerwał dopiero kasztelan kijowski.

– Wszystkim nam, którzyśmy z księciem służyli, znane są nieszczęścia tego kawalera, nad którymiśmy niejedną słoną kroplę z oczu uronili; a że wolał, póki była wojna, ojczyźnie służyć, zamiast swego dobra patrzeć, tym to chwalebniej z jego strony. Rzadki to jest przykład w dzisiejszych zepsutych czasach.

– Jeśli się pokaże, że moje słowo u Chmielnickiego coś znaczy, to wierzaj mi waszmość, że go nie pożałuję w waścinej sprawie – rzekł Kisiel.

Skrzetuski skłonił się znowu.

– Idźże teraz spocznij – mówił łaskawie wojewoda – bo musisz być znużon niemało, jak i my wszyscy, którzy chwili spokoju nie mamy.

– Ja go do swojej stancji zabiorę, to mój powinowaty – rzekł łowczy Krzetowski.

– Pójdźmy i my wszyscy na spoczynek; kto wie, czy następnej nocy będziemy spali! – rzekł Brzozowski.

– Może snem wiecznym – zakończył wojewoda.

To rzekłszy udał się do alkierza, przy którego drzwiach czekał już pachołek, a za nim rozeszli się i inni. Łowczy Krzetowski prowadził Skrzetuskiego do swej kwatery, która była o kilka domów dalej. Pachołek z latarką szedł przed nimi.

– Jakaż to noc ciemna i zawieja coraz większa – mówił łowczy. – Ej, panie Janie! cośmy za chwile dziś przeżyli… myślałem, że sąd ostateczny blisko. Czerń prawie nam nóż na gardle trzymała. Bryszowskiemu ręce ustawały. Jużeśmy się żegnać zaczynali.

– Byłem między czernią – odrzekł Skrzetuski. – Jutro na wieczór czekają nowej watahy zbójców, której dali znać o was. Jutro trzeba koniecznie stąd wyruszyć. Wszakże do Kijowa jedziecie?

– Zależy to od responsu586 Chmielnickiego, do którego kniaź Czetwertyński pojechał. Oto moja stancja… wejdź proszę, panie Janie, kazałem wina zagrzać, to się posilimy przede snem.

Weszli do izby, w której na kominie palił się potężny ogień. Dymiące wino stało już na stole. Skrzetuski schwycił z chciwością za szklanicę.

– Od wczoraj nie miałem nic w gębie – rzekł.

– Wymizerowanyś strasznie. Widać i boleść, i trudy cię stoczyły. Ale mów mi jeno o sobie, boć ja przecie wiem o twojej sprawie… To ty kniaziówny tam między nimi szukać zamyślasz?

– Albo jej, albo śmierci – odparł rycerz.

– Łatwiej śmierć znajdziesz: skądże wiesz, że kniaziówna tam może być? – pytał dalej łowczy.

– Bom jej gdzie indziej już szukał.

– Gdzie tak?

– Wedle Dniestru aż do Jahorlika587. Jeździłem z kupcami ormiańskimi, bo były wskazówki, że tam ukryta; byłem wszędzie, a teraz do Kijowa jadę, gdyż tam ją miał Bohun odwieźć.

Zaledwie porucznik wymówił nazwisko Bohuna, gdy łowczy porwał się za głowę.

– Na Boga! – wykrzyknął – toż ja ci najważniejszej rzeczy nie mówię. Słyszałem, że Bohun zabit.

Skrzetuski pobladł.

– Jak to? – rzekł. – Kto to powiadał?

– Ów szlachcic, który to raz już kniaziównę ocalił, co to pod Konstantynowem tyle dokazywał, ten mnie mówił. Spotkałem go, gdy do Zamościa jechał. Minęliśmy się w drodze. Ledwiem go spytał: „Co słychać?” – odpowiedział mi, że Bohun zabit. Pytam: „A kto go zabił?” – odpowie: „Ja!” – Na tymeśmy się rozjechali.

Płomień, który rozpalił się w twarzy Skrzetuskiego, zgasł nagle.

– Ten szlachcic – rzekł – rad klimkiem rzuci588. Jemu nie można wierzyć. Nie! nie! Nie byłby on w stanie zabić Bohuna.

– A tyżeś się nie widział z nim, panie Janie? Bo i to sobie przypominam, że mówił mi, iż do ciebie, do Zamościa jedzie.

– W Zamościu nie doczekałem się go. Musi on być teraz w Zbarażu, ale mnie pilno było komisję dogonić, wiecem z Kamieńca589 nie na Zbaraż wracał i nie widziałem go wcale. Bóg jeden raczy wiedzieć, czy i to prawda, co on mnie w swoim czasie o niej powiadał, co jakoby podsłuchał w niewoli u Bohuna będąc, że za Jampolem590 ją ukrył, a potem miał ją do Kijowa na ślub wieźć. Może i to nieprawda, jako i wszystko, co Zagłoba mówił.

– Po cóż tedy do Kijowa jedziesz?

Skrzetuski zamilkł – przez chwilę słychać było tylko świst i wycie wiatru.

– Bo… – rzekł łowczy przykładając palec do czoła – bo jeśli Bohun nie zabit, to możesz snadnie wpaść mu w ręce.

– Po to ja i jadę, by jego znaleźć – odparł głucho Skrzetuski.

– Jak to?

– Niechże będzie sąd boży między nami.

– Aleć on do walki z tobą nie stanie, jeno po prostu weźmie cię w łyka i żywota zbawi lub Tatarom zaprzeda.

– Z komisarzami jestem, w ich asystencji.

– Daj Bóg, abyśmy własne gardła wynieśli, a cóż mówić o asystencji!

– Komu życie ciężkie, ziemia będzie lekka.

– Bójże się Boga, Janie!… tu nie o śmierć wreszcie chodzi, bo ta nikogo nie minie, ale oni cię mogą na galery tureckie zaprzedać.

– Zali myślisz, panie łowczy, że mi będzie gorzej, niż jest?

– Widzę, żeś desperat, w miłosierdzie boże nie ufasz.

– Mylisz się, panie łowczy! Mówię, że mi źle na świecie, bo tak jest, ale z wolą bożą dawno się pogodziłem. Nie proszę, nie jęczę, nie przeklinam, łbem o ścianę nie tłukę, chcę jeno spełnić, co do mnie należy, póki mi sił i życia staje.

– Ale cię boleść jako trucizna trawi.

– Bóg dał po to boleść, by trawiła, a lek ześle, kiedy sam zechce.

– Nie mam co rzec na takowy argument – rzekł łowczy. – W Bogu jedyny ratunek, w Bogu nadzieja dla nas i dla całej Rzeczypospolitej. Pojechał król do Częstochowy, może też u Najświętszej Panny co wskóra, inaczej zginiemy wszyscy.

Nastała cisza; zza okien tylko dochodziło przeciągłe „werdo” dragońskie.

– Tak, tak – mówił po chwili łowczy. – Wszyscy my więcej do umarłych niż do żywych należymy. Zapomnieli już ludzie śmiać się w tej Rzeczypospolitej, jeno jęczą jako ten wicher w kominie. Wierzyłem i ja, że nastaną lepsze czasy, pókim tu wraz z inny mi nie przyjechał, ale widzę teraz, że płonna to była nadzieja. Ruina, wojna, głód, mordy i nic więcej… nic więcej.

Skrzetuski milczał; płomień ogniska palącego się w kominie oświecał twarz jego wychudłą i surową.

Wreszcie podniósł głowę i rzekł poważnym głosem:

– Doczesność to wszystko, która upływa, przemija – i nic się po niej nie zostaje.

– Mówisz jak mnich – rzekł pan łowczy.

Skrzetuski nie odpowiedział; wicher tylko jęczał coraz żałośniej w kominie.

Rozdział XVII

Nazajutrz rano opuścili komisarze, a z nimi i pan Skrzetuski, Nowosiółki, ale była to podróż opłakana, w której na każdym postoju, w każdym miasteczku groziła im śmierć, a wszędy spotykały gorsze od śmierci zniewagi, w tym właśnie gorsze, że komisarze wieźli w osobach swych powagę i majestat Rzeczypospolitej. Pan Kisiel591 rozchorzał tak, iż na wszystkich noclegach wnoszono go na saniach do domów i piekarni. Podkomorzy lwowski łzami się zalewał nad hańbą swoją i ojczyzny; kapitan Bryszowski również rozchorzał od bezsenności i pracy, więc miejsce jego zajął pan Skrzetuski i prowadził dalej ów nieszczęsny orszak wśród nacisku tłumów, obelg, gróźb, szarpaniny i bitew.

W Białogrodzie592 znów zdawało się komisarzom, że ostatnia ich godzina nadeszła. Pospólstwo pobiło chorego Bryszowskiego, zamordowało pana Gniazdowskiego – i tylko przybycie metropolity na rozmowę z wojewodą wstrzymało rzeź już przygotowaną. Do Kijowa nie chciano wcale wpuścić komisarzy. Książę Czetwertyński wrócił 11 lutego od Chmielnickiego bez żadnej odpowiedzi. Komisarze nie wiedzieli, co dalej czynić, gdzie się obrócić. Powrót zagrodziły im ogromne watahy czekające tylko na zerwanie układów, aby wymordować poselstwo. Tłuszcza rozzuchwalała się coraz bardziej. Chwytano za lejce koni dragońskich i tamowano drogę; rzucano kamienie, kawały lodu i zmarznięte grudy śniegu do sań wojewody. W Gwozdowej Skrzetuski i Doniec musieli stoczyć krwawą bitwę, w której rozpędzili kilkaset czerni. Wyjechali znów chorąży nowogrodzki i Śmiarowski z perswazją do Chmielnickiego, by na komisję do Kijowa przybył, ale wojewoda małą miał nadzieję, ażeby mogli żywi do niego dojechać; tymczasem w Chwastowie musieli komisarze z założonymi rękoma patrzyć na tłumy mordujące jeńców obojej płci i wszelkiego wieku, których topiono w przeręblach, polewano wodą na mrozie, bodzono widłami lub obstrugiwano żywcem nożami. Takich dni upłynęło ośmnaście, zanim przyszła na koniec odpowiedź od Chmielnickiego, że do Kijowa przyjechać nie chce, ale w Perejasławiu593 czeka na wojewodę i komisarzy.

Odetchnęli tedy nieszczęśni wysłańcy sądząc, że skończyła się już ich męka; jakoż przeprawiwszy się przez Dniepr w Trypolu, udali się na noc do Woronkowa, z którego sześć tylko mil było do Perejasławia. Wyjechał naprzeciw nich o pół mili Chmielnicki chcąc niby cześć poselstwu królewskiemu okazać, ale jakże zmieniony od owych czasów, w których się za ukrzywdzonego podawał – quantum mutatus ab illo594! – jak słusznie pisał wojewoda Kisiel.

Wyjechał bowiem w kilkadziesiąt koni, z pułkownikami, esaułami595 i muzyką wojskową, pod znakiem, buńczukiem596 i czerwoną chorągwią jakby książę udzielny. Orszak komisarski zatrzymał się natychmiast, on zaś przyskoczywszy do naczelnych sani, w których jechał wojewoda, patrzył czas jakiś w jego sędziwe oblicze; po czym uchylił trochę kołpaka i rzekł:

– Czołem wam, panowie komisary, i tobie, wojewodo! Lepiej było dawniej zacząć ze mną traktaty, kiedy ja był mniejszy i siły własnej nie znał, ale że was korol do mene prisław597, tak was wdzięcznym sercem w mojej ziemi przyjmuję…

– Witaj, mości hetmanie! – odrzekł Kisiel. – Król jegomość posłał nas, byśmy ci jego łaskę ofiarowali i sprawiedliwość wyrządzili.

– Za łaskę dziękuję, a sprawiedliwość już ja sam sobie ot tym na waszych szyjach wyrządził – tu uderzył się po szabli – i dalej wyrządzę, jeśli mnie nie ukontentujecie.

– Nieuprzejmie nas witasz, mości hetmanie zaporoski, nas, wysłańców królewskich.

– Ne budu howoryty na morozi598, będzie na to lepszy czas – odparł szorstko Chmielnicki. – Puszczaj mnie, Kisielu, do swoich sani, bo wam chcę cześć wyrządzić i razem jechać.

To rzekłszy, zsiadł z konia i zbliżył się do sani. Kisiel zaś usunął się ku prawej ręce, zostawiając wolną lewą stronę.

Widząc to Chmielnicki zmarszczył się i krzyknął:

– A ty mnie dawaj prawą rękę!

– Jam senator Rzeczypospolitej!

– A mnie co senator! Pan Potocki pierwszy senator i hetman koronny, a ja go mam w łykach razem z innymi i jutro, jeśli zechcę, na pal wbić każę!

Rumieńce wystąpiły na blade policzki Kisiela.

– Osobę króla tu przedstawiam!

Chmielnicki zmarszczył się jeszcze mocniej, ale się pohamował i siadł po lewej stronie mrucząc:

– Naj korol bude w Warszawi599, a ja na Rusi. Nie dość ja, widzę, na karki wam nastąpił.

Kisiel nie odrzekł nic, jeno oczy podniósł ku niebu. Miał on już przedsmak tego, co go czekało, i słusznie pomyślał w tej chwili, iż jeśli droga do Chmielnickiego była Golgotą, to posłowanie przy nim męką samą.

Konie ruszyły do miasta, w którym grzmiało dwadzieścia dział i biły wszystkie dzwony. Chmielnicki jakby w obawie, by komisarze nie poczytali tych odgłosów za cześć wyłącznie im wyrządzoną, rzekł do wojewody:

– Tak ja nie tylko was, ale i innych posłów przyjmował, których do mnie przysłano.

I Chmielnicki mówił prawdę – istotnie bowiem poprzysyłano już do niego jakby do udzielnego księcia poselstwa. Wracając się spod Zamościa pod wrażeniem elekcji i klęsk przez litewskie wojska zadanych, nie miał hetman w sercu ani połowy tej pychy, ale gdy Kijów wyszedł naprzeciw niego ze światłem i chorągwiami, gdy akademia witała go „tamquam Moisem, servatorem, salvatorem, liberatorem populi de servitute lechica et bono omine600 Bohdan – od Boga dany” – gdy wreszcie nazwano go „illustrissimus princeps601” – tedy, wedle słów współczesnych: „podniosła się tym bestia”. Poczuł istotnie swoją siłę i grunt pod nogami, jakiego dotąd mu nie dostawało.

Poselstwa zagraniczne były milczącym uznaniem zarówno jego potęgi, jak udzielności; stała przyjaźń Tatarów, opłacana większością zdobytych łupów i nieszczęsnym jasyrem602, który ten wódz ludowy z ludu wybierać pozwolił – obiecywała poparcie przeciw każdemu nieprzyjacielowi; dlatego to Chmielnicki, uznający jeszcze pod Zamościem zwierzchnictwo i wolę królewską, obecnie wbity w pychę, przekonany o swej sile, o nieładzie Rzeczypospolitej, niedołęstwie jej wodzów, gotów był i na samego króla podnieść rękę, marząc już teraz w posępnej swej duszy nie o swobodach kozackich, nie o powróceniu dawnych przywilejów Zaporożu, nie o sprawiedliwości dla siebie, lecz o państwie udzielnym, o czapce książęcej i berle.

I czuł się panem Ukrainy. Zaporoże stało przy nim, bo nigdy pod niczyją buławą nie nurzało się tak we krwi i zdobyczy; dziki z natury lud garnął się do niego, bo gdy chłop mazowiecki lub wielkopolski bez szemrania dźwigał owo brzemię przewagi i ucisku, jakie w całej Europie nad „potomkami Chama” ciężyło, Ukrainiec razem z powietrzem stepów wciągał w siebie miłość swobody tak nieograniczonej i dzikiej, i bujnej, jak stepy same. Zali603 mu wola była chodzić za pańskim pługiem, gdy mu wzrok ginął w bożej, nie pańskiej pustyni, gdy zza porohów Sicz wołała na niego: „Kiń604 pana i chodź na wolę!” – gdy Tatar srogi uczył go wojny, przyzwyczajał oczy jego do pożogi i mordu, a ręce do broni? Zali nie było mu lepiej u Chmiela buszować i paniw rizaty niż grzbiet hardy giąć przed podstarościm?…

A oprócz tego lud garnął się do Chmiela, bo kto się nie garnął, w jasyr szedł. W Stambule za dziesięć strzał dawano niewolnika, za łuk w ogniu prażony – trzech, taka była ich mnogość. Więc czerń nie miała wyboru – i jeno pieśń dziwna po owych czasach została, którą długo potem następne pokolenia po chatach śpiewały, pieśń dziwna o owym wodzu, Mojżeszem605 zwanym: „Oj, szczob toho Chmila perwsza kula ne mynuła606!”

Niknęły miasteczka, miasta i wsie, kraj zmieniał się w pustkę i w ruinę, w jedną ranę, której wieki nie mogły wygoić – ale ów wódz i hetman tego nie widział czy nie chciał widzieć – bo on nigdy nic poza sobą nie widział – i rósł, i tuczył się krwią, ogniem, we własnym potwornym samolubstwie utopił własny lud, własny kraj – i oto wwoził teraz komisarzy do Perejasławia przy huku dział i biciu we dzwony, jak udzielny pan hospodar, kniaź.

Jechali do jaskini lwa, zwiesiwszy głowy, komisarze i resztki nadziei w nich gasły, a tymczasem Skrzetuski, jadąc poza długim szeregiem sani, pilno rozpatrywał twarze pułkowników przybyłych z Chmielnickim, czy nie ujrzy między nimi Bohuna. Po bezowocnych poszukiwaniach nad Dniestrem, aż za Jahorlik607, od dawna w duszy pana Jana dojrzał zamiar, jako ostatni jedyny sposób: wyszukania Bohuna i wyzwania go na walkę śmiertelną. Wiedział wprawdzie nieszczęsny rycerz, że w takim hazardzie Bohun może go bez walki zgładzić lub Tatarom oddać, ale lepiej o nim tuszył: znał jego męstwo i szaloną odwagę i prawie był pewien, że mając wybór, Bohun do walki o kniaziównę stanie. Więc układał sobie w swej rozdartej duszy cały plan, jako przysięgą Bohuna zwiąże, że na wypadek swej śmierci pozwoli Helenie odjechać. O siebie już pan Skrzetuski nie dbał i przypuszczając, że Bohun powie: „Jeśli zginę, tak ona ni dla mnie, ni dla ciebie” – gotów był i na to pozwolić i poprzysiąc ze swej strony, byle ją z wrażych608 rąk wyrwać. Niechby w klasztorze szukała na resztę żywota spokoju, on by go naprzód w wojnie, a potem, jeśliby polec nie przyszło, również pod habitem poszukał, tak jak go po prostu szukały w owych czasach wszystkie dusze bolejące. Droga zdawała się Skrzetuskiemu prosta i jasna, a gdy mu pod Zamościem myśl walki z Bohunem raz poddano, gdy poszukiwania w naddniestrzańskich komyszach609 zawiodły… droga ta wydała się i jedyną. Tym celem, znad Dniestru jednym tchem, nigdzie nie spoczywając, do komisarzy dążył, spodziewając się albo w otoczeniu Chmielnickiego, albo w Kijowie znaleźć niechybnie Bohuna, tym bardziej że wedle tego, co w Jarmolińcach610 mówił Zagłoba, watażka611 do Kijowa na ślub przy trzystu świecach miał zjechać.

Ale próżno Skrzetuski szukał go teraz między pułkownikami. Znalazł natomiast wielu jeszcze z dawniejszych, spokojnych czasów znajomych, jako Dziedziałę, którego w Czehrynie612 widywał, jako Jaszewskiego, który od Siczy do księcia posłował, jako Jarosza, dawnego księcia setnika, i Naokołopalca, i Hruszę, i wielu innych, więc postanowił się ich pytać.

– To my dawni znajomi – rzekł zbliżając się do Jaszewskiego.

– Ja ciebie w Łubniach613 znał, ty kniazia Jaremy łycar614 – odpowiedział pułkownik. – My w Łubniach pili razem i hulali. A co twój kniaź porabia?

– Zdrów.

– Na wiosnę nie będzie on zdrów. Oni się z Chmielnickim jeszcze nie spotkali, ale się spotkają i musi jednemu pójść na pohybel.

– Komu Bóg przysądzi.

– No, Bóg na naszego bat'ka615 Chmiela łaskaw. Już twój kniaź na Zadnieprze, na swój tatarski brzeg616, nie wróci. U Chmielnickiego bohato617 mołojców618 – a u kniazia co? Szczery on żołnir – ale i nasz bat'ko Chmielnicki szczery żołnir. A ty już nie u kniazia w chorągwi?

– Z komisarzami jadę.

– No, ja rad, że ty stary znajomy.

– Jeśliś ty rad, tak ty mnie przysługę oddaj, a ja ci wdzięczen będę.

– Jaką przysługę?

– Powiedz ty mi, gdzie jest Bohun, ten sławny ataman, dawniej z perejasławskiego pułku, któren dziś musi już między wami wyższą pewnie mieć szarżę.

– Milcz! – odpowiedział groźnie Jaszewski. – Szczęście twoje, że my starzy znajomi i że ja pił z tobą, bo inaczej już by ja ciebie tym oto buzdyganem na śniegu rozciągnął.

Skrzetuski spojrzał na niego zdumiony, ale jako był człowiek prędkiej rezolucji, więc buławę w ręku ścisnął.

– Czyś oszalał?

– Nie oszalał ja ani ci nie chcę grozić, jeno taki jest rozkaz Chmiela, iż jeśliby ktokolwiek z was, choćby który z komisarzy, o co spytał – żeby go na miejscu ubić. Nie uczynię ja tego, to inny uczyni, dlatego ostrzegam cię z życzliwości.

– Toż ja w swojej prywatnej sprawie pytam.

– No, wszystko jedno. Chmiel rzekł nam, pułkownikom, i kazał innym powtórzyć: „Choćby który o drwa do pieca albo o potaż619 pytał, ubić go”. Ty to powtórz swoim.

– Dziękuję-ć za dobrą radę – rzekł Skrzetuski.

– Ciebie jednego ja przestrzegł, a innego Lacha pierwszy by rozciągnął.

Umilkli. Już też orszak dotarł do bram miasta. Oba boki drogi i ulice roiły się od czerni i zbrojnego kozactwa, które ze względu na obecność Chmielnickiego nie śmiało rzucać przekleństw i brył śniegu do sani, ale które spoglądało ponuro na komisarzów ściskając pięście lub głownie szabel.

Skrzetuski, sformowawszy w czwórki dragonów, podniósł głowę i dumnie a spokojnie jechał przez szeroką ulicę, nie zwracając najmniejszej uwagi na groźne spojrzenia tłumów; w duszy tylko myślał, jak wiele potrzeba mu będzie zimnej krwi, zaparcia się siebie i chrześcijańskiej cierpliwości, by tego, co zamierzył, dokonać i nie utonąć po pierwszym kroku w tym morzu nienawiści.

559glejt (z niem. Geleit: konwój) – przepustka, list żelazny, dokument, zezwalający na przejazd. [przypis redakcyjny]
560Akerman a. Białogród (dziś ukr.: Biłhorod-Dnistrowskij) – miasto położone nad limanem Dniestru, ok. 20 km od Morza Czarnego, na terenie dzisiejszej płd. Ukrainy, ok. 50 km na płd. zach. od Odessy, założone w VI w. p.n.e. jako kolonia grecka, w XVII i XVIII w. w rękach tatarskich. [przypis redakcyjny]
561Uszyca – miejscowość położona u ujścia rzeki Uszycy do Dniestru, ok. 40 km na wschód od Kamieńca Podolskiego. [przypis redakcyjny]
562Mohylów (dziś ukr.: Mohyliw-Podilskij) – miasto nad Dniestrem, ok. 90 km na płd. wschód od Kamieńca Podolskiego. [przypis redakcyjny]
563bławat – cenna tkanina jedwabna, najczęściej błękitna. [przypis redakcyjny]
564towarzyszów – dziś popr. forma B. lm: towarzyszy. [przypis redakcyjny]
565chutor a. futor – pojedyncze gospodarstwo, oddalone od wsi; przysiółek. [przypis redakcyjny]
566Wołoch – człowiek z Wołoszczyzny; Wołoszczyzna – państwo na terenach dzisiejszej płd. Rumunii, rządzone przez hospodara i zależne od Imperium Osmańskiego. [przypis redakcyjny]
567wotywa – msza wotywna, odprawiana na czyjąś intencję. [przypis redakcyjny]
568Tarnopol – miasto w zach. części Ukrainy, ok. 110 km na wschód od Lwowa. [przypis redakcyjny]
569Czehryn a. Czehryń (ukr. Czyhyryn) – miasto na środkowej Ukrainie, położone nad Taśminą, dopływem środkowego Dniepru, jedna z najdalej wysuniętych twierdz Rzeczypospolitej. [przypis redakcyjny]
570czaban – pasterz stepowy. [przypis redakcyjny]
571mołojec (ukr.) – młody, dzielny mężczyzna, zuch; Kozak. [przypis redakcyjny]
572Na pohybel (ukr.) – śmierć! na zgubę! [przypis redakcyjny]
573Kisiel, Adam herbu Kisiel (1600–1653) – wojewoda bracławski i kijowski, pan na Brusiłowie i Huszczy, ostatni prawosławny senator Rzeczypospolitej, negocjował z Kozakami podczas powstań Pawluka i Chmielnickiego. [przypis redakcyjny]
574pacyfikator – tu: ten, kto uspokaja, łagodzi, uśmierza. [przypis redakcyjny]
575buława (z tur.) – symbol władzy wojskowej; rodzaj broni, mała maczuga, często ozdobna. [przypis redakcyjny]
576zali (starop.) – czy. [przypis redakcyjny]
577Hołowu Kisielowu (z ukr.) – głowę Kisiela. [przypis redakcyjny]
578komisarzów – dziś popr. forma D. lm: komisarzy. [przypis redakcyjny]
579nadeszle – dziś popr. forma: nadeśle. [przypis redakcyjny]
580do Tatar – dziś popr. forma D. lm: do Tatarów. [przypis redakcyjny]
581kontempt (z łac.) – zniewaga, obraza; pogarda, lekceważenie. [przypis redakcyjny]
582Korsuń (dziś ukr.: Korsuń-Szewczenkiwskij) – miasto na środkowej Ukrainie nad rzeką Roś, w średniowieczu zamek władców kijowskich, w XVII w. rezydencja Wiśniowieckich; w bitwie pod Korsuniem (1648) Kozacy Chmielnickiego wraz z Tatarami zwyciężyli wojska polskie. [przypis redakcyjny]
583Piławce – wieś w centralnej części Ukrainy, ok. 30 km na płd. wschód od Konstantynowa; miejsce klęski wojsk polskich w starciu z Kozakami i Tatarami (1648). [przypis redakcyjny]
584powinowaty – należący do rodziny, ale nie krewny. [przypis redakcyjny]
585zali (starop.) – czy. [przypis redakcyjny]
586respons (z łac.) – odpowiedź. [przypis redakcyjny]
587Jahorlik – rzeka w płd.-zach. części Ukrainy, lewy dopływ Dniestru; miasteczko i stanica wojskowa u ujścia rzeki Jahorlik do Dniestru, ok. 150 km na płd. od Bracławia, wówczas przy granicy z Mołdawią i Turcją, dziś na terenie Mołdawii. [przypis redakcyjny]
588rad klimkiem rzuci – lubi zmyślać, koloryzować. [przypis redakcyjny]
589Kamieniec Podolski – miasto i zamek w płd.-zach. części Ukrainy, ok. 140 km na południe od Tarnopola i Zbaraża; naturalna twierdza w zakolu rzeki Smotrycz opierała się oblężeniom tureckim i kozackim aż do 1672 r.; po panowaniu tureckim (1672–1699) pozostał w Kamieńcu muzułmański minaret przy katedrze św. Piotra i Pawła. [przypis redakcyjny]
590Jampol (w obwodzie winnickim) – miasto w płd.-zach. części Ukrainy, położone w jarze na lewym brzegu Dniestru (dziś przy granicy z Mołdawią), w XVII w. lokalny ośrodek handlowy. [przypis redakcyjny]
591Kisiel, Adam herbu Kisiel (1600–1653) – wojewoda bracławski i kijowski, pan na Brusiłowie i Huszczy, ostatni prawosławny senator Rzeczypospolitej, negocjował z Kozakami podczas powstań Pawluka i Chmielnickiego. [przypis redakcyjny]
592Białogród własc. Białogród Kijowski – miasto położone ok. 25 km na zachód od centrum Kijowa, w średniowieczu stanowiło pierwszą linię obrony Kijowa od zachodu; dziś wieś Biłohorodka. [przypis redakcyjny]
593Perejasław (dziś ukr.: Perejasław-Chmelnyckij) – miasto na środkowej Ukrainie, ok. 80 km na płd. wschód Kijowa, w XVII w. ośrodek kozacki; w 1630 oblegane bez skutku przez polskiego hetmana Koniecpolskiego, w 1649 miejsce rokowań Polaków z Chmielnickim. [przypis redakcyjny]
594quantum mutatus ab illo (łac.) – o ileż odległy od tamtego. [przypis redakcyjny]
595esauł – oficer kozacki. [przypis redakcyjny]
596buńczuk – symbol władzy wojskowej, drzewce, ozdobione końskim włosiem. [przypis redakcyjny]
597korol do mene prisław (z ukr.) – król do mnie przysłał. [przypis redakcyjny]
598Ne budu howoryty na morozi (z ukr.) – nie będę rozmawiał na mrozie. [przypis redakcyjny]
599Naj korol bude w Warszawi (z ukr.) – niech król będzie w Warszawie. [przypis redakcyjny]
600tamquam Moisem, servatorem, salvatorem, liberatorem populi de servitute lechica et bono omine (łac.) – jakby Mojżesza, opiekuna, wybawcę, wyzwoliciela ludu z niewoli polskiej i na dobrą wróżbę. [przypis redakcyjny]
601illustrissimus princeps (łac.) – najjaśniejszy książę. [przypis redakcyjny]
602jasyr (z tur.) – niewolnicy, jeńcy. [przypis redakcyjny]
603zali (starop.) – czy. [przypis redakcyjny]
604kiń (z ukr.) – rzuć. [przypis redakcyjny]
605Mojżesz (XIII a. XII w. p.n.e.) – postać biblijna, największy prorok Starego Testamentu, wyprowadził swój lud z niewoli egipskiej. [przypis redakcyjny]
606Oj, szczob toho Chmila perwsza kula ne mynuła (z ukr.) – oj, żeby tego Chmiela pierwsza kula nie minęła. [przypis redakcyjny]
607Jahorlik – rzeka w płd.-zach. części Ukrainy, lewy dopływ Dniestru; miasteczko i stanica wojskowa u ujścia rzeki Jahorlik do Dniestru, ok. 150 km na płd. od Bracławia, wówczas przy granicy z Mołdawią i Turcją, dziś na terenie Mołdawii. [przypis redakcyjny]
608wraży (z ukr.) – wrogi, nienawistny. [przypis redakcyjny]
609komysz (daw.) – zarośla; kryjówka. [przypis redakcyjny]
610Jarmolińce – miasteczko w zach. części Ukrainy, ok. 100 km na płd. wschód od Zbaraża. [przypis redakcyjny]
611watażka – dowódca oddziału kozaków lub bandy rozbójników. [przypis redakcyjny]
612Czehryn a. Czehryń (ukr. Czyhyryn) – miasto na środkowej Ukrainie, położone nad Taśminą, dopływem środkowego Dniepru, jedna z najdalej wysuniętych twierdz Rzeczypospolitej. [przypis redakcyjny]
613Łubnie – miasto na Połtawszczyźnie, na śr.-wsch. Ukrainie, rezydencja książąt Wiśniowieckich. [przypis redakcyjny]
614łycar (ukr.) – rycerz. [przypis redakcyjny]
615bat'ko (ukr.) – ojciec. [przypis redakcyjny]
616tatarski brzeg – tak nazywano lewy brzeg Dniepru, prawy zwano ruskim. [przypis redakcyjny]
617bohato (z ukr. bahato) – dużo, wiele. [przypis redakcyjny]
618mołojec (ukr.) – młody, dzielny mężczyzna, zuch; Kozak. [przypis redakcyjny]
619potaż (z hol. pot: garnek; asch: popiół) – popiół, używany w różnych gospodarczych czynnościach, a. naczynie na popiół. [przypis redakcyjny]