Kostenlos

Kapitan Czart. Przygody Cyrana de Bergerac

Text
0
Kritiken
Als gelesen kennzeichnen
Schriftart:Kleiner AaGrößer Aa

XVII

Nazajutrz po tych wypadkach jakiś chuderlawy, na obie nogi utykający staruszek zatrzymał się przed domem, w którym mieszkał Cyrano, a który był w rodzaju dość przyzwoicie wyglądającego zajazdu. Po chwilowym wahaniu się staruszek wszedł, a raczej wśliznął się nieśmiało do wspólnej izby gościnnej na dole. Miał na sobie czarny, wytarty kaftan, za krótkie spodnie, ściśnięte pasem skórzanym, u którego przywiązane były przyrządy do pisania, a wreszcie szare pończochy, opadające na przestronne, ciężkie trzewiki bez sznurowadeł. Zatłuszczona mycka nakrywała mu czubek głowy, spod niej zaś wymykały się długie pasma siwych włosów.

Nieznajomy miał minę opłakaną. Przygarbione jego plecy zdawały uginać się pod ciężarem małego tłumoczka podróżnego, a suchy kaszel wstrząsał co parę chwil jego całą wątłą postacią.

Jakkolwiek ten przybysz wyglądał bardziej na żądnego datku biedaka niż na gościa, który byłby w stanie uiścić opłatę za gościnność, właściciel zajazdu, człowiek dość miękkiego serca, zbliżył się doń grzecznie i zapytał, czego żąda.

– Pokoju gościnnego, bez urazy pana gospodarza – rzekł starzec pomiędzy dwoma napadami kaszlu.

– Czy wiecie, że tu płaci się za pierwszy tydzień z góry? – objaśnił uprzejmie właściciel.

– Ile? – zapytał nieznajomy. – Nie jestem bogaczem; muszę oszczędzać i liczyć się z groszem.

– Będzie to waćpana kosztowało jednego pistola na tydzień. Przybywasz z daleka?

– Z Andegawii – odrzekł starzec, rozwiązując woreczek w celu zapłacenia żądanej sumy.

– Zamierzasz pan niezawodnie praktykować w stolicy swe rzemiosło? – wystąpił z nowym zapytaniem gospodarz – gdyż wnosząc z rożka z czernidłem i piórnika, wiszących u pańskiego pasa, jesteś z zawodu pisarzem ulicznym.

– Jestem poetą – odparł tamten z prostotą, niepozbawioną wszakże niejakiej dumy – i przybywam do stolicy w nadziei wystawienia tragedii przez siebie ułożonej.

– Wybornie się składa! Mój zajazd szczyci się właśnie posiadaniem jednego ze znakomitych pańskich kolegów, autora Agrypiny, wielkiego Cyrana de Bergerac.

– Wiedziałem o tym, panie gospodarzu. I dlatego właśnie przełożyłem pański zajazd nad inne, aby przebywać w sąsiedztwie swego mistrza w Apollinie. Chcę też zapytać, czy będę mógł dostać pokój dotykający bezpośrednio jego mieszkania? Ciągnie wszystkich do słońca! – dodał, uśmiechając się nieznacznie.

– Jeśli pan życzysz sobie tego – zauważył gospodarz – przedstawię go szanownemu panu de Cyrano. Pomimo wszystko, dobry to kompan, do wypitki i do wybitki.

– Broń Boże! – wymówił gość z pośpiechem. – W tej chwili znajomość ta byłaby dla mnie uciążliwym kłopotem. Racz pan schować uprzejmość swą na później. Gdy już całkowicie dzieło swe wykończę, sam o to prosić będę.

– Jak się panu podoba. Co się tyczy mieszkania, nie będę mógł ofiarować panu nic lepszego nad mały, skromny pokoiczek, który jednak posiada główny warunek, wymagany przez pana, znajduje się bowiem tuż nad mieszkaniem pana de Bergerac. Będziesz pan mógł od siebie słyszeć go wygłaszającego swe wiersze, gdyż lubi to czynić, organ zaś głosu ma potężny. Czy się to panu podoba?

– Ależ naturalnie. Będzie to dla mnie uczta bogów.

– Więc proszę za mną.

Starzec wziął tłumoczek i poprzedzany przez gospodarza jął gramolić się, kaszląc okropnie, po schodach wiodących na wyższe piętro. Gdy weszli na korytarz pierwszego piętra, gospodarz wskazał palcem jedne drzwi.

– To tu właśnie – rzekł z dumą – raczy przemieszkiwać szanowny pan de Cyrano.

Nieznajomy zatrzymał się i zaczął przyglądać się drzwiom z miną pełną szacunku i czułości.

– Tu? – powtórzył, składając ręce z nabożeństwem.

– Tak, lecz stąpaj pan z wolna i po cichu, gdyż poeta nasz jest słaby. Gorączkuje trochę i sekretarz jego prosił mnie, aby wstrzymać się od wszelkich hałasów, które mogą choremu zaszkodzić.

– A, Najświętsza Panienko! I skądże to spadło na tego niezrównanego człowieka?

– Pchnięto go nożem w jakiejś rozprawie. Przytrafia mu się to często, gdyż, jak panu zapewne wiadomo, tyleż ma do czynienia ze szpadą, co z piórem.

– Niech go Bóg ma w swej opiece! – westchnął starzec z namaszczeniem.

– Nie grozi mu tym razem niebezpieczeństwo. Lekarz zapewnił, że za jakieś pięć lub sześć dni postawi go na nogi.

– Niechże będzie imię boskie pochwalone!

Dopiero wejście do hotelowej izdebki położyło kres rozmowie.

– Jesteś pan u siebie – wyrzekł gospodarz, otwierając okno dla odświeżenia zatęchłego powietrza. – Gdy się panu jeść zachce, możesz zejść na dół albo też przywołać Basię, służebną, która przyniesie panu posiłek do mieszkania. Pod tym względem pozostawia się u nas gościom zupełną swobodę.

– Dziękuję. Nie jestem dość bogaty, abym mógł pozwalać sobie na zbytki w jedzeniu i piciu. Chciałbym też, jeśli to panu nie przeszkadza, zajmować się osobiście skromnymi potrzebami swego żołądka.

Gospodarz skrzywił się cokolwiek na to żądanie, które pozbawiło go części spodziewanych zysków i żegnając gościa z miną trochę lekceważącą, rzekł:

– Przymusu u mnie nie ma. Sługa pański.

Gdy zamknęły się drzwi za gospodarzem, chuderlawy staruszek uśmiechnął się ironicznie; przygarbiona jego postać wyprostowała się, wzrok zabłysnął i – rzucając tłumoczek na łóżko – jął przebiegać pokój krokiem szybkim, lekkim, zazierając we wszystkie kąty, przestawiając meble, badając mury, jakby zabierał się do przeprowadzenia jakiegoś tajemniczego śledztwa. Nogi jego, tak ociężałe przed chwilą, ujawniały teraz zadziwiającą sprężystość, nie kaszlał, nie utykał i gdyby nie siwe włosy, można by go było łatwo wziąć za młodzieńca.

Zbadawszy starannie swe czasowe mieszkanko, staruszek otworzył tłumoczek i wydobył zeń: nie rękopisy, książki i notatki, jak należało się spodziewać, lecz komplet pilników i świdrów oraz krótką rurkę. We wnętrzu odemkniętego tłumoczka błyszczały jeszcze: hak miedziany oraz szacowna para pistoletów.

W chwili gdy gość oglądał w zamyśleniu te wszystkie narzędzia, zapukano lekko do drzwi.

Rzucił z pośpiechem do tłumoczka przedmioty wyglądające tak niewłaściwie w rękach poety i zaniósł się silnym kaszlem.

– Proszę wejść! – zawołał słabym, świszczącym głosem.

We drzwiach ukazał się gospodarz.

– Za pozwoleniem – rzekł. – Zapomniałem zapytać waćpana o nazwisko.

– Matus Lescot.

– Z Andegawii?

– Tak jest.

– Zapewne z Angers?

– Owszem.

– Przybywa waćpan do Paryża dla własnej przyjemności?

– Już to panu mówiłem. Na co tyle tych pytań?

– Proszę mi wybaczyć; otrzymaliśmy taki rozkaz od starosty. W tych niespokojnych czasach chce on być powiadomiony o wszystkim. Ale bądź waćpan spokojny, nikt nie będzie go niepokoił. Niech mnie diabli wezmą, jeżeli waćpan masz minę spiskowca.

I gospodarz wycofał się z izdebki.

– Niech go choroba ciśnie – zaklął głucho ten, który nazywać się kazał Matusem Lescot. – Oby tylko licho nie wniosło go tu, gdy już zabiorę się do roboty…

W tej chwili silny, wesoły głos, śpiewający piosenkę bachiczną, dobiegł do uszu zagadkowego starca. Głos ten przybywał z niższego piętra, to znaczy z mieszkania Cyrana, należał zaś do Sulpicjusza, który musiał być w diablo złym humorze, gdyż wyśpiewywał na całe gardło, wbrew zaleceniom, jakie otrzymali od niego inni mieszkańcy zajazdu.

Castillan rzeczywiście był wściekły. Lekarz oświadczył mu, że rana, którą otrzymał Cyrano, jest cięższa, niż mu się to w pierwszej chwili zdawało i że wymagać będzie tygodnia, a może nawet dwóch tygodni starannej kuracji. Rozpacz przeto ogarniała młodzieńca na myśl, że jego mistrz nie będzie mógł ruszyć się z miejsca w chwili tak ważnej, która wymagałaby całej jego uwagi i dzielności.

Cyrano, pomimo wyraźnego rozkazu lekarza, nie chciał położyć się do łóżka. Siedział w wielkim fotelu, trzymając ranioną nogę na stołku, gdzie troskliwa ręka Zuzanny umieściła miękką poduszkę.

Pod ręką poety znajdował się czysty arkusz papieru, na który Cyrano co chwila spozierał, gryząc chorągiewkę pióra, zwyczajem poetów czekających na natchnienie.

Nagle cisnął pióro i zażądał, aby Zuzanna z szuflady pewnego mebla, wskazanego jej przezeń, wydostała list, który miał się tam znajdować. Było to pismo, które poprzedniego dnia przygotował do przesłania proboszczowi z Saint-Sernin. Teraz złamał jego pieczęć i jął czytać z uwagą.

– Nie ma potrzeby zaczynać na nowo – rzekł do siebie półgłosem. – Wystarczy dopisać dwa słowa.

Wziął pióro, nakreślił pośpiesznie kilka wierszy poniżej swego podpisu i położył pod nimi olbrzymie C, zaświadczając autentyczność dopisku. Następnie zapieczętował ponownie list i przywołał Castillana, którego rozgłośny śpiew budził echa w całym zajeździe.

Sekretarz, któremu przerwano w samym środku najpiękniejszą strofę, wychylił z bocznego pokoju swą twarz żałosną.

– Zbliżno się, diabelski muzykancie – rzekł Cyrano. – Trzeba się wziąć do innej antyfony. Czy masz pieniądze?

Na to pytanie, które młodzieńcowi wydało się dość potwornym, wytrzeszczył on oczy i otworzył usta z zamiarem zapytania mistrza: azali wypadkiem nie popsuły mu się w głowie klepki?

– Pieniądze? – powtórzył, jakby w przypuszczeniu, że źle słyszał.

– Jeśli pytam cię o to, synku, mam do tego ważne powody. W worku moim tuła się jeszcze zaledwie kilka pistolów; potrzeba zaś nam pieniędzy, dużo pieniędzy, całą masę pieniędzy.

– To już lepiej zażądać od ostu, aby rodził róże i od cierni, aby pokryły się czereśniami! – zauważył bezwstydnie sekretarz, nie mogąc opanować uczucia ironii, które nim zawładnęło.

– Wyśmienicie! – rzekł Cyrano, nie odpowiadając wprost na uwagę pisarka. – Dać ci tylko kupę gnoju do leżenia, skorupę do drapania się i żonę do wymyślania ci, a będziesz najdoskonalszym powtórzeniem nieszczęśliwej i płaczliwej figury biblijnego Joba.

 

– Trudno o dowcipniejsze i trafniejsze porównanie, drogi mistrzu.

– Trzeba jednak koniecznie, synku, żebyś dziś jeszcze, zanim noc zapadnie, posiadał dobrego konia, ciepłą odzież i pełną kieskę.

– Do diabła! I któż to ten cud sprawi?

– Zobaczymy. Weź ten pierścień, dar mego przyjaciela Colignaka i zanieś go do Żyda. Zaliczy ci na niego, jak sądzę, około tysiąca pistolów.

– Czy chcesz, mistrzu, sprzedać ten klejnot?

– Nie, chcę go tylko zastawić.

Gdy Cyrano kończył te słowa, lekki, ledwie dosłyszalny szmer zwrócił jego uwagę. Pochodził on z tarcia jakiegoś narzędzia metalowego o twarde drzewo i odzywał się w górze, w belkach pułapu. Tak przynajmniej zdawało się poecie, który z trudnością mógł rozeznać rodzaj i źródło tego przytłumionego szmeru.

– Pełno tu szczurów – zauważył Cyrano. – Ten zajazd jest doprawdy ohydną budą. Muszę wymóc na gospodarzu, aby rozstawił na strychu pułapki, bo te szczury przeklęte pożrą mi jeszcze kiedy książki i papiery.

Gdyby szlachcic mógł był wiedzieć, co działo się naprawdę nad jego głową, zdziwienie jego byłoby niezmierne i większe z pewnością niż na widok całego stada żarłocznych gryzoniów37. Jak Hamlet krzyknąłby on: „to szczur!” – i jak Hamlet miałby do czynienia z człowiekiem.

Tajemniczy mieszkaniec wyższego piętra nachylony był w tej chwili nad podłogą swej izdebki i z nadzwyczajną ostrożnością, przy pomocy jednego ze swych świdrów, robił w desce otwór przechodzący do mieszkania poety. Gdy już otwór był gotowy, wprowadził doń rurkę, której wystający koniec rozszerzał się na kształt lejka lub trąbki akustycznej. Wreszcie położył się na podłodze i przytknął do rurki ucho, w tej chwili właśnie, gdy Sawiniusz mówił o szczurach.

„Jestem ocalony” – pomyślał.

Tymczasem Cyrano, raz jeszcze wytężywszy słuch i nic już tym razem nie mogąc pochwycić, wrócił do poprzedniej rozmowy.

– Udasz się więc – mówił w dalszym ciągu Castillanowi – do jakiegoś porządnego lichwiarza, jeśli w ogóle istnieje lichwiarz taki na świecie, i oddasz mu na przechowanie klejnot, dobrze się jednak zabezpieczywszy, gdyż nie życzę sobie bynajmniej, aby miał on zginąć.

– A następnie?

– Następnie za owoce tej finansowej operacji zaopatrzysz się w rzeczy, które ci przed chwilą wymieniłem, i tu powrócisz. Przed wyruszeniem w drogę musisz otrzymać ode mnie dokładną i jak najbardziej szczegółową informację. Teraz idź. Czekam na ciebie wieczorem.

– Wyprawisz mnie zatem, mistrzu, w drogę?

– Tak. Wyruszysz jutro, jeśli Bóg pozwoli.

– Czy długa to podróż?

– To zależeć będzie, synku, od twojej energii i od wytrzymałości twego wierzchowca. Do wieczora zatem.

– Do wieczora – przytaknął Castillan, nie zapuszczając się w dalsze wypytywania.

– W porę przybyłem – rzekł do siebie mieszkaniec izdebki, opuszczając swe stanowisko przy rurce.

I przekonany, że w ciągu kilku następnych godzin nic już tam nie będzie ciekawego do usłyszenia, wyszedł z izdebki, nie zaniedbując dusić się od kasztu na schodach, po czym wstąpił do wspólnej izby na parterze. Zasiadłszy tam przy stole wprawił w niemały podziw sławetnego Gonina, właściciela zajazdu, zapominając bowiem o swych poprzednich zarzekaniach się przywołał Basię i kazał podać sobie porządny zraz wołowiny, omlet i dobrą miarę wina.

Pochłonął to wszystko w mgnieniu oka i odstawiwszy próżny talerz, rozłożył przed sobą czysty zeszyt, który jął zapisywać z błyskawiczną szybkością.

Sławetny Gonin, ciekawy jak wszyscy hotelarze, zerknął kilkakrotnie w stronę piszącego, a dostrzegłszy, że zaczernia papier rzędami liter jednakowej mniej więcej długości, domyślił się, że pisze wiersze.

Jakie jednak i o czym?

Zapytał, nie mogąc ciekawości przezwyciężyć.

– Ach, ach! – zakaszlał poeta – mam wiele kłopotów ze swym bohaterem. Już po raz dwudziesty rozpoczynam jedną z jego wielkich tyrad… Niestety! Jakże to dalekie od wspaniałych wierszy Cyrana, mego niedoścignionego wzoru! Pierwszy lepszy urywek tego ulubieńca Muz wart więcej niż wszystko, co mój mózg wysmażyć potrafi. Ach, posłuchaj pan tylko tych wierszy z jego genialnej Agrypiny.

Staruszek tragicznym ruchem zarzucił serwetę na ramię, uczynił wspaniały, szeroki gest, wywrócił strasznie oczy i stając na wprost gospodarza wykrzyknął:

 
W głębi duszy kobiety tej ja nienawidzę!
 

– To mówi Sejanus – objaśnił głosem uspokajającym, który jednak natychmiast przeszedł w ton tragiczny przy wierszach następnych:

 
W głębi duszy kobiety tej ja nienawidzę!
I choć mnie ubóstwiała, i choć dla mnie traci
Zbójczym żelazem męża, synowców i braci.
Jest mym oczom ohydna! Owszem, wstręt mój wzrasta,
Im więcej gubi ofiar ta krwawa niewiasta!
Żarem chuci swych pali mnie ona daremnie
I nawet jej przysługi zgrozę budzą we mnie!
 

Ostatni wiersz został wygrzmiany z taką siłą, że sławetny Gonin cofnął się kilka kroków w tył.

– Jakie to piękne! Jakie wzniosłe – wykrzykiwał staruszek, porwany zachwytem. – A, to odbiera po prostu chęć do pisania. Wobec tych kilku wierszy, które wygłosiłem, opuszcza mnie odwaga: złamałbym pióro jak sprzęt nieużyteczny. Daj no pan jeszcze jedną miarę wina!

– Coś mi się zdaje – mruknął do siebie gospodarz, spełniając skwapliwie to ostatnie życzenie – że ten dzielny człowiek sprzyja bardziej jeszcze Bachusowi niż Muzom!

Po tej uwadze, która zdradzała w tym jegomości pewne obycie się z literaturą nadobną, uczuł on, że dla swego nowego lokatora nabierać zaczyna szacunku. Jakby zapomniawszy w uniesieniu poetyckim o swych zasadach wstrzemięźliwości staruszek zajadał i zapijał, aż mu się uszy trzęsły, gospodarz zaś widząc, że może stąd mieć dobre zyski, postanowił schlebiać jego manii poetyckiej.

Gdy prowincjonalista38 wysuszył ostatni kubek wina, głowa jego poczęła chwiać się z wolna na prawo i lewo; zakaszlał jeszcze dwa czy trzy razy, jakby z przymusem i zaraz też kaszel ustąpił miejsca rozgłośnemu chrapaniu. Poeta-bibosz zmienił pozycję siedzącą na leżącą, wyciągnął się na ławie i zniknął wkrótce z oczu świata, gdyż stół, przy którym siedział, zakrywał go całkowicie.

Przed wieczorem Castillan, odziany w nowe suknie, zajechał na tęgim gniadoszu przed dom sławetnego Gonina. Zeskoczył lekko z wierzchowca, przywiązał uzdę do kołka żelaznego przy bramie i przeszedł z hałasem przez izbę gościnną, stukając głośno napiętkami swych butów z lejkowatymi u góry cholewami i brzęcząc parą olbrzymich ostróg.

Zaledwie wstąpił na schody, śpiący dotąd pijak ziewnął przeraźliwie i podniósł się, przeciągając ramiona.

– A, aaa! – zwrócił się do gospodarza, który śledził go wzrokiem ciekawym. – Ta drzemka dobrze mi zrobiła. Idę przedłużyć ją w łóżku. Proszę o świecę.

– Może przeprowadzić pana?

– Nie trzeba. Znam już drogę.

Zataczając się, wziął świecę z rąk gospodarza, potknął się o pierwszy stopień schodów, co wskazywało, że nie ze wszystkim jeszcze wytrzeźwiał, następne wszakże stopnie przebył szybko w ślad za Castillanem.

W chwilę później w izdebce swej na dwa spusty zamkniętej leżał już na podłodze, z uchem przy swej trąbce akustycznej. Rozmowa, którą miał przeprowadzić Cyrano z Sulpicjuszem, była wielkiej wagi, ze szczególną też pilnością staruszek słuch wytężał.

XVIII

– Ile? – odezwał się poeta bez żadnych wstępów do wchodzącego Sulpicjusza.

Sekretarz zrozumiał doskonale właściwy sens zapytania i z równym lakonizmem odrzekł:

– Tysiąc dwieście pistolów.

– O dwieście zatem więcej, niż się spodziewałem. To jakiś porządny Żyd.

– Powiedział, że gdyby mu sprzedano pierścień na własność, dołożyłby jeszcze czwartą część tego, co zaliczył.

– To znaczy, że pierścień wart jest trzy razy tyle. Ale nie o to chodzi. Ile ci pozostało?

– Za konia zapłaciłem dwieście pistolów, za ubranie pięćdziesiąt. Dziewięćset pięćdziesiąt pistolów mam do oddania. Oto pieniądze.

– Zatrzymaj dwieście, a resztę schowaj tam, do szuflady.

Castillan rozdzielił pieniądze i swoją część schował do kieszeni.

– A teraz, synku – rzekł Cyrano – zakarbuj sobie dobrze w pamięci, co ci powiem. Gdyby nie trzymała mnie w miejscu ta przeklęta rana, jutro o świcie galopowałbym w stronę Perigord, ty byś zaś siedział sobie spokojnie za piecem. Jestem wszakże unieruchomiony na tydzień jeszcze co najmniej. Odkładając rzecz aż do swego wyzdrowienia, przedłużałbym cierpienia biednego Ludwika. Dla zyskania przeto na czasie ty jechać musisz.

– Co będę tam robił?

– Nic trudnego. Zawieziesz list memu przyjacielowi, Jakubowi, o którym ci często wspominałem.

– Jakże rad jestem, że będę mógł go poznać!

– To złote serce. Być może, że w pierwszej chwili przyjmie cię z pewnym niedowierzaniem, gdyż zleciłem mu jak największą ostrożność i czujność przed podstępem lub gwałtem. Ale gdy rozważy dokładnie słowa mego listu, wątpliwości jego znikną i stosownie do moich wskazówek, wyruszy z tobą w drogę, zabierając drogocenny depozyt, którego żądam i którego treści ani ty, ani on znać nie powinniście.

– Czy nie mógłbym oszczędzić mu trudów podróży i sam rzecz ową przywieźć?

– Wiesz, synku, że mi nie zbywa na odwadze, nieprawdaż? A więc nie czyń żadnych uwag. Odwaga nie wyłącza ostrożności, jeśli zatem proszę Jakuba, aby ci towarzyszył, musi to być rzeczą konieczną.

Castillan stał w milczeniu.

– Rola, którą ci powierzam, nie jest wolna od niebezpieczeństwa – ciągnął Cyrano. – Rolandowi de Lembrat zależy niezmiernie na tym, aby dokumenty posiąść i nie zaniedba on rozstawić na drodze szpiegów, aby nas tropili. Przyjść może do walki, ja zaś nie chciałbym być pobity, nawet w twojej osobie.

– Zrozumiałem. Zlecenie twe, mistrzu, zostanie wypełnione co do joty.

– Aby przekonać cię, synku, o ważności tej sprawy, dodać jeszcze muszę, że osobiście tam wyruszę, gdy tylko będę mógł dosiąść konia.

– Połączysz się, mistrzu, z nami?

– Udam się przynajmniej na wasze spotkanie aż do Colignac. Jeśli przybędziecie tam wcześniej, zaczekajcie na mnie. Powiedziałem już, com miał powiedzieć. Daj mi rękę, Castillanie. Musimy się teraz pożegnać, gdyż wyjedziesz o świcie, ja zaś czuję gwałtowną potrzebę wyspania się.

Sekretarz uścisnął rękę, którą poeta doń wyciągnął i wyszedł w milczeniu.

Przed pójściem na krótki spoczynek przywołał Zuzannę, aby mu zaszyła pod podszewkę kaftana list adresowany do proboszcza. Gdy służąca, bez żadnych tym razem uwag, wypełniła to żądanie, zapłacił za to ucałowaniem jej w oba policzki, po czym zaraz i z nią się pożegnał.

Wyszedłszy na schody przywołał gospodarza, któremu polecił, aby konia jego odprowadził do stajni, a zrobiwszy to rzucił się na łóżko w ubraniu, w chwili, gdy zegar pobliskiego kościoła wydzwonił godzinę dziewiątą.

W godzinę później hrabia Roland de Lembrat, który powracał z odwiedzin u margrabiego de Faventines, wchodził do swego pałacu w eskorcie uzbrojonych służących z pochodniami – ostrożność ta bowiem była niezbędna w porze nocnej, gdy zaraz z zapadnięciem zmroku Paryż napełniał się gromadami podejrzanych włóczęgów.

Gdy hrabia udał się do swej sypialni, niebawem ktoś lekko do niej zapukał.

– Czy to ty, Błażeju? – zapytał, leżąc już w łóżku.

– Tak, jaśnie panie.

– Czego chcesz?

– Człowiek jakiś domaga się gwałtownie, aby go wpuścić.

– O jedenastej w nocy! Niech idzie sobie do diabła!

– Mówi, że to sprawa niecierpiąca zwłoki. Idzie o pana de Cyrano.

– Zapal światło i wprowadź tego człowieka. Ale jeśli okaże się, że bez powodu mnie niepokoi, biada jemu i tobie!

Błażej otworzył wówczas szeroko drzwi, które dotąd były tylko uchylone i wszedł, trzymając zapaloną świecę.

Za jego plecami ukrył się w śmiesznie uniżonych pokłonach chuderlawy staruszek, którego poznaliśmy u Gonina – poeta andegaweński, adept wielkiego Cyrana, Matus Lescot nareszcie!

Miał on minę tak żałosną, tak zabawnie dygotał od chłodu czy strachu, taki był szczerze komiczny w swym zatłuszczonym kaftanie i za krótkich spodenkach, że hrabia nie mógł wytrzymać i parsknął mu śmiechem w oczy.

 

– Przyznaj, mój zuchu, że jestem bardzo łaskawy. A teraz dowiedź, żeś wart tej łaskawości, wyjawiając coś naprawdę ciekawego. Słucham cię.

Ale staruszek jeszcze mocniej trząść się zaczął.

– Czego się lękasz? – podjął Roland. – Mów śmiało.

Andegaweńczyk wskazał wymownym spojrzeniem służącego, który go wprowadził.

– To, co mam powiedzieć jego wielmożności, tylko przez jego wielmożność powinno być wysłuchane.

– Wyjdź, Błażeju! – rozkazał hrabia, zaczynając się już niecierpliwić.

Pozostawszy sam na sam z Rolandem, staruszek wyprostował się nagle i dźwięcznym, donośnym głosem wyrzekł:

– Muszę być zatem naprawdę dobrze przebrany, skoro mnie nawet jaśnie pan nie poznał.

– Rinaldo! – zawołał hrabia zdziwiony.

– Ja sam – potwierdził szczwany łotr. – Zwolniony zostałem na jeden dzień tylko, ale przekona się jaśnie pan zaraz, żem i tego dnia nadaremnie nie stracił.

– To ty naprawdę? – powtórzył hrabia, nie mogąc wyjść z podziwienia. – Obrotny człek z ciebie, mój mości Rinaldo, i mistrzowsko umiesz postać swą zmieniać.

Sługus uśmiechnął się z zadowoleniem.

– Niechże teraz jaśnie pan posłucha – rzekł, zbliżając się do hrabiego – czegom w tej nowej skórze dokonał.

– Mów, słucham niecierpliwie.

W kilku słowach Rinaldo opowiedział wiadome już zdarzenia.

– Trzymam już w ręku koniec nici, po której dojdziemy do kłębka – ciągnął, doszedłszy do relacji z drugiego widzenia się Cyrana z Castillanem. – Pisarek Kapitana Czarta udaje się jutro do Perigord.

– A, więc to tam znajduje się pismo mego ojca?

– Tak, u jednego z przyjaciół de Bergeraca.

– Nie udało ci się pochwycić imienia tego przyjaciela?

– W rozmowie tytułowano go po prostu Jakubem.

– Jakub… Co by to był za Jakub? – powtarzał Roland, przywołując nadaremnie wspomnienia, gdyż nie miał żadnych stosunków z proboszczem z Saint-Sernin i obca mu była najzupełniej przyjaźń łącząca go z Cyranem.

– Niech jaśnie pan nie szuka. Powiedziałem już, że trzymam za nitkę. Posłaniec wiezie list od Cyrana.

– Adresowany do Jakuba?

– Tak. Teraz już jaśnie pan rozumie?

– Rozumiem. Musimy ten list dostać.

– Dostaniemy go. List ten pouczy nas, dokąd dąży Castillan, a więc zarazem, gdzie znajduje się potrzebny nam dokument.

– Lecz – zauważył hrabia niespokojnie – czy w liście tym nie ma przypadkiem jakich szczegółów odnoszących się do pisma mego ojca?

– Bergerac mówił wyraźnie, że treść ostatniego dowodu pozostać musi nieznana zarówno temu, kto go posiada, jak temu, co odebrać go śpieszy.

– Bardzo dobrze – rzekł hrabia ucieszony. – Zdobyć list nie będzie chyba rzeczą trudną; pisarek nie jest z ludzi, którzy by bronić go potrafili.

– Jeżeli spróbuje obrony, biada mu!

– Kiedyż wyrusza w drogę?

– Jutro o świcie.

– A ty?

– Podążę w ślad za nim albo też komu innemu śledzić go każę. Pan hrabia raczył obdarzyć mnie zupełnym w tej sprawie zaufaniem, nieprawdaż?

– Tak jest, najzupełniejszym.

– Mam zaszczyt przeto upraszać pana hrabiego o pozostawienie mi całkowitej swobody działania. Posiądę list Castillana i pismo hrabiego de Lembrat, choćby mi przyszło całą bandę opryszków z Nowego Mostu wyprawić naprzeciw Kapitana Czarta i jego sprzymierzeńca. Tymczasem – dodał słodko – będę prosił o nowy zasiłek.

Roland wysunął szufladę pełną złota.

– Zaczerpnij, ile ci trzeba. Na pieniądzach zbywać ci nie będzie.

Sługus zanurzył obie ręce w złocie, które iskrzyło się przy blasku świec, i napełnił nim długą, jedwabną sakiewkę.

– Za kilka dni – rzucił – może nawet już jutro, wstąpimy na drogę wiodącą bezpośrednio do celu. Pan hrabia dostanie na koniec do rąk ów dokument tak pożądany i uwolni się na zawsze od swego wroga.

– Zalecam przezorność. Niech ani jedna kropla krwi nie będzie przelana niezręcznie.

– Jaśnie pan może być spokojny. Jeśli Bergerac zostanie zabity, nastąpi to wówczas dopiero, gdy już nic zeń wydobyć się nie da. Co się zaś tyczy Castillana…

– O, z tym możesz zrobić, co ci się podoba.

– To drobna zwierzyna. Żegnam jaśnie pana. Wkrótce mam nadzieję dać znać o sobie.

– Bądź zdrów, Rinaldo. Będę miał w pamięci twoje poświęcenie i we właściwej chwili nie zaniedbam go wynagrodzić.

Biła północ, gdy Rinaldo wrócił do zajazdu, aby stanąć na czatach przy upatrzonej zwierzynie.

Przebrał się, pozostawił część złota w mieszkaniu i niebawem opuścił izdebkę i zajazd.

Noc była nadzwyczaj ciemna, lecz Rinaldo, przywykły do nocnych wypraw, przedzierał się śmiałym krokiem przez ciemności, a wzrok jego, przenikliwy jak u kota, zapuszczał się w każde zagłębienie murów, gdzie czaić się mógł zbój, pożądający nie tyle krwi, co pieniędzy spóźnionego przechodnia.

Przebył Sekwanę, uniknąwszy szczęśliwie nieprzyjemnego spotkania i stanął przy Domu Cyklopa, który w tej chwili od fundamentów do szczytu pogrążony był w głuchym milczeniu. Nie wszystko jednak spoczywało tam w letargu, gdyż skoro Rinaldo zakołatał do furty w pewien umówiony sposób, natychmiast otworzono i rozległ się głos Ben Joela.

– Czy to ty, Rinaldo?

– A któż by inny o tej porze? Może Jego Królewska Mość Ludwik XIV, któremu przyszła ochota złożyć ci pierwszą wizytę?

– Jesteś w dobrym humorze. Wszystko zatem idzie pomyślnie?

– Jak najpomyślniej. Wejdźmy do środka.

Przy blasku lampki oświetlającej izbę noclegową Ben Joel i Rinaldo przedostali się nie bez trudności pomiędzy śpiącymi pokotem nędzarzami na schody i z pośpiechem podążyli na górę.

– Kolego! – rzekł Włoch, gdy już znaleźli się w kryjówce Cygana – wypada teraz mówić mało, a szybko działać. Potrzebny nam jest na jutro, a raczej potrzebny nam jest natychmiast, gdyż niedługo dzień się zrobi, człowiek zręczny, gotowy na wszystko, pełen obrotności i odwagi, jednym słowem majster nad majstrami. Czy masz takiego człowieka?

– Jakiż to ma być człowiek: od szpady czy od noża?

– Od szpady. Na noże przyjdzie zapewne kolej później. Zależy mi na tym, aby dzieło dokonane zostało możliwie najszybciej i najprzezorniej.

– Poczekaj – rzekł Ben Joel.

Wyszedł z izby i po paru minutach powrócił, wiodąc ze sobą osobistość wielkiego kalibru, której niezwykły wygląd wart szczegółowego opisu.

Był to człowiek chudy do niemożliwości, ale którego chudość zdradzała niezmierną siłę nerwową. Odgadywało się stalowe mięśnie i stawy pod tą skórą wygarbowaną przez wiatr i słońce. Stopy jego zdawały się zatapiać w ziemi na kształt szpon drapieżnego zwierza, a sztywny, naprzód wysunięty tors, wsparty na niezmiernie długich tyczkowatych nogach, owinięty był w wyszarzały płaszcz, oszyty39 zardzewiałym galonem.

Ciężki rapier podnosił z tyłu obszarpany kraj płaszcza, spod którego ukazywały się spodnie z zielonawego, wypłowiałego aksamitu, pokryte plamami tłustymi, pełne dziur i zagłębiające się w buty o szerokich cholewach, o podeszwach podartych i klapiących.

Na tej ostrokanciastej figurze umieszczona była głowa drapieżnego ptaka. Nos był długi, cienki, haczykowaty i zakręcał się nad rudymi wąsami, starannie woskiem wysztywnionymi40. Oczy, głęboko schowane pod brwią wystającą i nastrzępioną, rzucały blaski metaliczne, a czoło, w tył cofnięte, pobrużdżone gęsto siecią blizn i zmarszczek, ginęło pod zbitą masą włosów kędzierzawych, o barwie miedzianej.

Jednak w postawie i ruchach tego człowieka przebijał się jakby cień pewnej naturalnej szlachetności, dziwnie co prawda odbijającej od łachmanów, w które był przyodziany. Ben Joel przedstawił go Włochowi, mówiąc:

– Oto pan Esteban de Poyastruc, szlachcic prowansalski, potomek dobrego, starego rodu, którego przeciwności losu i omyłki sprawiedliwości zmusiły do szukania schronienia pomiędzy nami. Już mu szepnąłem kilka słów o naszej sprawie. Objaśnij go z łaski swej o reszcie.

Pan Esteban wygiął swą długą postać na kształt znaku zapytania i czekał.

– Wstępne objaśnienia wziął na siebie Ben Joel – rzekł służący Rolanda – powtarzać ich więc nie ma potrzeby. Chodzi teraz o to, aby w sposób przyzwoity wszcząć sprzeczkę z pewnym młokosem, doprowadzić rzecz do walki i sprzątnąć go gładko. Czy potrafisz to zrobić, mój zuchu?

– Najpierw – odezwał się Esteban głosem chrypliwym – nie jestem bynajmniej „pańskim zuchem”, rozumiesz waść? Kiedy kto ze mną rozmawia, nazywa mnie „panem”.

– Zgoda i na to. – potwierdził Rinaldo bez żadnych uwag. – A zatem, panie, czy podejmiesz się… za wynagrodzeniem honorowym, rozumie się, uwolnić nas, możliwie najprędzej, od…

– Jeżeli ów człowiek będzie się bronić, to zgoda; w przeciwnym razie: nie. Nie jestem zbójcą; mam zasadę nacierać otwarcie i zabijać przeciwnika według wszelkich prawideł – odrzekł szorstko Esteban.

– To mi już wszystko jedno, byle rezultat był dobry.

– Gdzie pacjent? – zapytał krótko zbir, kładąc dłoń na rękojeści rapiera.

– Do kroćset, bardzoś prędki! Pokażę go panu jutro rano.

– A gdzie pieniądze?

Opalona, brunatna prawie ręka Estebana, podobna do łapy goryla, wyciągnęła się do Włocha, który położył na niej dziesięć sztuk złota.

– Dalej! – rozkazał szlachcic prowansalski.

– Do diabła, jesteś pan drogi, mój panie!

37gryzoniów – dziś: gryzoni. [przypis edytorski]
38prowincjonalista – dziś: prowincjusz. [przypis edytorski]
39oszyty – dziś: obszyty. [przypis edytorski]
40wysztywniony – dziś: usztywniony. [przypis edytorski]