Kostenlos

Kapitan Czart. Przygody Cyrana de Bergerac

Text
0
Kritiken
Als gelesen kennzeichnen
Schriftart:Kleiner AaGrößer Aa

VII

Po wyjściu z pałacu Faventines trójka wędrownych grajków udała się na Nowy Most, który był wówczas główną kwaterą przewoźników, fagasów, elegantów i łobuzów. Zilla szła na przedzie, z głową zwieszoną i ciężką od myśli. Manuel, przeciwnie, spoglądał w niebo, pierś jego głęboko oddychała, rozszerzona uczuciem triumfującej dumy. Kochał! I choć był nędznym robakiem, potrącanym stopami ludzkimi, doświadczył niewysłowionej, anielskiej prawie rozkoszy, zdoławszy w chwili szczęśliwego natchnienia wznieść się aż do przedmiotu swej miłości. Przez jedną chwilę ona czuła płomienie jego oczu w swych źrenicach; przez jedną chwilę należała do niego. Zobelżono16 go, sponiewierano, wypędzono – co go to obchodzi! Ten Cygan, to dziecię nieszczęścia, ale i nieokiełznanej niczym wolności, do niczego w życiu nieprzywiązane, do niczego w życiu niedążące, pobudził do żywszego bicia serce patrycjuszki, mocą jeśli nie miłości, to przynajmniej współczucia.

Wystarczało mu to – jak oświadczył w swej gorączkowej improwizacji. Był szczęśliwy; o niczym więcej nie myślał, do niczego więcej nie zmierzał; jego dusza artysty i marzyciela zakładała swe całe przyszłe szczęście na wspomnieniu. Wiedział, że w pamięci Gilberty zajął miejsce, z którego nikt go już nie usunie.

Myśl o tym była jego skarbem, nagrodą jego śmiałości, pociechą jego nędzy. I jak obłąkaniec, goniący za widziadłem własnej wyobraźni, szedł krokiem chwiejnym, potrącając przechodniów, potykając się o kamienie, olśniony, pijany, prawie nieprzytomny.

Towarzysz przywołał go do rzeczywistości.

– Hola, Manuelu! – zawołał drwiąco – co się z tobą dzieje? Głuchyś jak pień, a język kołkiem stanął ci w gębie!

– Z czego tak wnosisz, Ben Joelu?

– Z czego? Ależ z tego, zacny wierszokleto, żem już trzy razy mówił do ciebie, a ty ani mru-mru.

– Wybacz i bądź łaskaw powtórzyć raz jeszcze swe zapytanie.

– Pytałem cię po przyjacielsku, czy…

– Czy co?

– Ech, nic! Prawdę mówiąc, nie powinienem tam wtykać mojego nosa!

– Ależ mów, proszę cię.

– Otóż chciałem, abyś mi wytłumaczył: co znaczyła ta heca w ogrodzie?

– Jaka heca?

– Ta siarczysta improwizacja zwrócona do owej pannicy.

– Myślę, żeś odgadł jej znaczenie?

– Więc ty się naprawdę w tej sikorce zakochałeś?! – wykrzyknął Ben Joel niezmiernie zdziwiony.

– Tak – odrzekł Manuel głosem głębokiego przeświadczenia.

– Diabli nadali! A do czegóż cię to doprowadzi?

– Do niczego.

– No, a co będzie z Zillą?

– Z Zillą?

– Czyż nie widziałeś, że dziewczyna była jak na mękach?

Manuel zwrócił pytające spojrzenie na towarzysza.

– Na mękach, powiadasz?

– Tak, bo to głupie stworzenie przywykło już widzieć w tobie swego przyszłego męża, czego życzył sobie nawet mój papa, gdy umierając przeznaczył jedno dla drugiego. A przy tym wiesz, jaka to zazdrośnica.

Czoło Manuela sfałdowało się. Przyśpieszył kroku, aby uniknąć dalszych wypytywań towarzysza, rzucając mu na odchodnym:

– Mylisz się. Zilla nie kocha mnie. Nigdy ona nie myślała o tym, co mówisz.

Ben Joel nie zdążył odpowiedzieć, gdyż młodzieniec podbiegł do Zilli i uchronił się tym sposobem od jego ciekawości.

Sulpicjusz Castillan, spełniając zlecenie Cyrana, postępował wciąż za trójką. Idąc, mówił do siebie:

– Co u diabła za interesy może mieć mój pan z tymi obwiesiami!

Wbrew przewidywaniom Sulpicjusza, który wyobrażał sobie, że grajkowie mają stały przytułek na Nowym Moście, minęli go oni i weszli do jednego z biednie wyglądających domostw za bramą Nesle, w dzielnicy, która z czasem stać się miała arystokratycznym przedmieściem Świętego Germana. Kieska Rolanda, tak skwapliwie pochwycona przez Ben Joela, była dość ciężka, aby grajkowie mogli zrobić sobie tego dnia zupełny odpoczynek, nie potrzebując stawiać dobrym paryżanom horoskopów ani też pokazywać im sztuk z kubkami.

Sulpicjusz długo wystawał przed bramą starego domostwa – dość długo, aby upewnić się, że grajkowie z niego nie wychodzą i że tu właśnie znajduje się ich gniazdo czy też legowisko. Następnie, ponieważ w tej samej właśnie dzielnicy mieszkał z Cyranem, nie wracając, poszedł prosto do domu swego pana. Niecierpliwość Sawiniusza musiała być niezmierna, kiedy z samego rana dnia następnego, kazawszy sobie najdokładniej powtórzyć sprawozdanie Castillana, przypasał szpadę, schował do kieszeni małe pudełeczko, które wyjął ze szkatułki stojącej w jego pokoju na kominku, i udał się prosto do domu zamieszkanego przez Manuela.

Dom ten Sulpicjusz opisał mu szczegółowo, od razu też poznał, że jest to budynek, który studenci, stali mieszkańcy tej dzielnicy, przezwali „Domem Cyklopa”. Była to budowla wysoka a wąska, z grubych belek i potężnych kloców zbita, obrzucona po wierzchu tynkiem, który z niej kawałkami odpadał. W samym jej rogu znajdowała się furta żelazem okuta. Od czoła nie było wcale okien; u samej tylko góry w poczerniałym murze widać było szeroki otwór pomiędzy dwiema pochyłościami łupkowego dachu pokrytego mchem, skąd zwieszały się na kształt włosów chwasty o długich liściach. W tym jednym otworze, zasłonionym17 szybkami w ołowianej oprawie, pojawiało się niekiedy nocą czerwonawe światełko. Wyglądał on wówczas jak potworne oko w czole olbrzyma. I to właśnie było powodem, że studenci, polujący na porównania mitologiczne, nazwali osobliwe to domostwo – posępne i milczące za dnia, a nocą pełne świateł i szmerów – Domem Cyklopa.

Stateczni mieszczanie z lękiem o tym domu mówili. Miał on swą kronikę, która wzmiankowała o scenach piekielnych. Gnieździć się w nim mieli czarownicy i czarownice, a co najmniej był kryjówką fałszerzy pieniędzy i rozbójników.

Cyrano, który nie drżał przed niczym i zdolny był, wedle własnego wyrażenia, zdmuchnąć słońce na niebie jak zwykłą łojówkę – z całej siły zapukał do zamkniętej furty tego domu. Przeciągłe milczenie nastąpiło po tym hałasie. Potem dały się słyszeć ciężkie kroki kogoś schodzącego po drewnianych schodach i furta odemknęła się, ukazując w czarnym otworze postać starej kobiety o twarzy żółtej i pomarszczonej jak półroczne jabłko.

Przez szparę, którą straszna odźwierna starała się uczynić jak najwęższą, Cyrano zapuścił wzrok do środka i ujrzał rozwieszone na murach łachmany oraz coś na kształt niskich tapczanów otaczających w ciemności stół ciężki, osadzisty18. Jednocześnie buchnął nań taki zaduch, że aż zatoczył się.

– Czego? – zapytała stara.

– Chciałbym pomówić z pewnym młodzieńcem, który mieszka w tym domu.

– Z młodzieńcem? Mamy ich tu dziesięciu – pisnęła odźwierna, wykrzywiając twarz kocim grymasem. – Jakże się tamten nazywa?

– Manuel, jak mi się zdaje.

– Ano, to już wiem, który…

– Gdzież on?

– Wyszedł ze swoją kompanią: Ben Joelem i Zillą.

– Gdzie mógłbym ich znaleźć?

– Najpewniej na Nowym Moście.

– Dziękuję.

I podczas gdy podejrzane postacie, gotowe do skorzystania z każdej sposobności, poczynały snuć się coraz gęściej w mroku poza plecami odźwiernej, Cyrano wcisnął jej w rękę pieniądz i udał się w stronę Nowego Mostu.

Była zaledwie godzina dziesiąta rano, a już tłum hałaśliwy i przepychający tłoczył się w pobliżu mostu. Ten tłum otaczał teatr marionetek, ustawiony nad fosą bramy Nesle wprost ulicy Guénégaud.

Właścicielem i impresariem teatru był sławny Jan Brocci, zwany inaczej Brioché, o którym wzmiankowano już poprzednio i który zapisał swe imię w historii widowisk ulicznych.

Z budynku teatralnego wybiegały dźwięki ogłuszającej muzyki. Niebawem pojawił się sam impresario, w towarzystwie kolegi imieniem Violon. Na ich widok tłum uciszył się. Gapie poprzestali na zamienieniu spojrzeń znaczących. Widocznie oczekiwano na coś niezmiernie zajmującego.

– Panie i panowie – zaczął Brioché z silnym akcentem włoskim – zanim staną przed wami otworem wrota mego przybytku, zamierzam uczęstować was próbką prześlicznych rzeczy, które na was czekają.

– Na przykład: przygody garbusa poliszynela – przerwał mu Violon – nieporównana scena mimiczna, doświadczone lekarstwo dla chorych na śledzionę!

Potężne kopnięcie, klasyczne kopnięcie widowisk jarmarcznych, wstrzymało potok jego wymowy.

Brioché ciągnął:

– Każdy zapewne z was, panowie i panie, słyszał o mojej małpie imieniem Fagotin, która jest cudem nad cudami.

– Tak, tak, Fagotin! Fagotin! – wrzasnął tłum, wprawiony w dobry humor tą zapowiedzią.

– Słuchajcie zatem, panie i panowie! Tę małpę nieporównaną, ten skarb i ten cud, pokażę wam najzupełniej darmo, złamanego grosza od nikogo nie biorąc, tak samo jak pokazywałem ją wczoraj i jak jutro pokazywać będę.

Dał znak. Violon zniknął za zasłoną i ukazał się po chwili, prowadząc małpę cudacznie ubraną i stąpającą z góry z najzabawniejszą w świecie przesadą.

 

Szalonym wybuchem śmiechu przyjęto ten występ.

– Brawo! Brawo! Ach, jakiż podobny! Ach, to on we własnej postaci! Brawo, Fagotin z pyskiem Bergeraka!

Dla zrozumienia tych okrzyków objaśnić trzeba – że małpa Fagotin nie była niczym innym, jak żywą karykaturą Cyrana. Ta komiczna kopia figury, ruchów, ubioru i całego rycerskiego wzięcia się poety miała przyczynić wiele utrapień Briochému.

Małpa owa, wedle opisu samego bohatera niniejszego opowiadania, była „okrągła jak pasztet z Amiens, wielkości człowieka małego wzrostu i pocieszna w najwyższym stopniu. Brioché włożył jej na głowę stary, podarty kawał filcu z wielkim piórem, które zakrywało dziury i łaty; szyję jej opasywała olbrzymia kreza á la Scaramouche; miała na sobie wreszcie modny kaftan o sześciu zakładkach, naszywany pasmanterią i świecidłami”.

– Tęga mina, nieprawdaż? – wykrzykiwał Brioché, biorąc udział w wesołości tłumu.

A zwracając się do małpy:

– Witaj, nieustraszony! Pozdrowienie Kapitanowi Czartowi! Wystąp naprzód. Pogromco olbrzymów. Waligóro, Wyrwidębie, wystąp i pokaż, co umiesz!

Tłum wytężył wzrok i nadstawił uszu. I jedynie wskutek tego, że uwaga jego była całkowicie pochłonięta przez widowisko, nie zauważył obecności Cyrana we własnej osobie, który zatrzymał się przed budą i zajął miejsce w ostatnim rzędzie widzów.

Zgadując, o co chodzi i widząc, że w istocie jego to ośmieszoną podobiznę oddawano na łup prostaczej uciechy gapiów, zawrzał wściekłym gniewem. Nos jego – ten nos, który wydrwiwano tak nikczemnie – wciągał gwałtownie powietrze, poeta doświadczał przez chwilę pokusy rzucenia się na tłum ze szpadą i płazowania bezczelnych głupców, ośmielających się żartować z męża tej co on wartości – ale ciekawość jego okazała się silniejszą jeszcze od gniewu. Uspokoił się i – czekał.

– Hola, hej! – mówił Brioché, stosując mowę swą do różnych faktów z życia Cyrana – wiadome są światu całemu twe wiekopomne czyny bohaterskie. Z głowy ostatniego sułtana zrobiłeś gałkę do swej szpady; od wiatru sprawionego machaniem twego kapelusza zatonęła flota; a kto chce mieć dokładną liczbę ofiar, które z ręki twej padły, musi wziąć cyfrę dziewięć i dodać do niej tyle zer, ile jest ziaren piasku w morzu. Baczność! Do dzieła!

Doskonale wytresowana małpa dobyła na te słowa szpadę i poczęła wymachiwać nią, naśladując szermierskie cięcia i pchnięcia. Ruchy jej naśladowały tak wiernie właściwy Cyranowi sposób bicia się, że on sam powstrzymać nie mógł wesołości i śmiać się zaczął razem z tłumem.

Podczas gdy małpa pokazywała swe sztuki, któryś z gapiów obejrzał się za siebie i poznał Cyrana. Szepnął on zaraz kilka słów sąsiadom i w mgnieniu oka ta nadzwyczajna wiadomość cały tłum obiegła. Przyjęto ją głośnymi okrzykami.

– Jest tu! Patrzcie, to on! Czartowski kapitan we własnej postaci! Baczność, Fagotin! Oto twój sobowtór.

Więc tłum jął się przyglądać kolejno poecie i małpie, porównując ze sobą oryginał i kopię, z wesołością tak hałaśliwą, że w końcu Sawiniusz stracił cierpliwość.

– Hej tam, hołota! – krzyknął donośnym głosem – zamknąć pyski i do szeregu!

Gap wspomniany przed chwilą podjął się odpowiedzieć w imieniu wszystkich. Z kapeluszem w ręce przystąpił do Cyrana.

– Bez urazy pańskiej – rzekł – czy to zwyczajny pański nos? Może pan raczysz usunąć się, bo mi ten nos wszystko zasłania.

Mówić Cyranowi o jego nosie, znaczyło najdotkliwiej go obrażać. Najeżył się jak kogut, wyrwał z pochwy swą wielką szablę i rzucił się z wściekłością na tłum, ogłuszający go swymi wrzaskami.

W mgnieniu oka plac opustoszał. Cyrano nie miał przed sobą żadnych nieprzyjaciół, z wyjątkiem małpy Fagotin, która w śmiesznych podrygach udawała, że zabiera się do walki. Sawiniusz zaślepiony gniewem, nie panując już nad sobą, napadł na małpę jak na prawdziwego nieprzyjaciela i wymierzywszy cios w samo serce, nadział ją na ostrze szabli.

Na widok martwego zwierzęcia Brioché jął lamentować najżałośniejszym w świecie głosem. Cyrano, uspokojony cokolwiek przez to krwawe zadośćuczynienie, przypatrywał się obojętnie, jak hecarz okrywa pocałunkami niewinną ofiarę wypadku.

– O panie de Cyrano! – wyjąkał wreszcie Brioché, któremu usprawiedliwiona trwoga kazała postępować i wysławiać się ostrożnie – upewniam pana, że wytoczę mu sprawę sądową i że kosztować to pana będzie co najmniej pięćdziesiąt pistolów.

– Zapłacę ci inną monetą… – rzekł poeta. – Bądź tylko trochę cierpliwy.

Schował rapier do pochwy, poprawił pióro na kapeluszu i pewnym krokiem przeszedł most w całej długości, szukając w tłumie, który teraz ustępował mu z drogi z pełnym lęku uszanowaniem, Manuela i jego kompanii.

Ale improwizatora nigdzie nie było.

Cyrano skierował kroki ku ulicy Guénégaud, zamierzając raz jeszcze zapukać do Domu Cyklopa i czekać tam powrotu Manuela, gdy znalazł się nagle twarz w twarz19 z Zillą.

– Pozwól, piękna panienko – rzekł uprzejmie – mam cię o coś zapytać…

Zilla podniosła oczy na człowieka, który ją tak śmiało zaczepił, a poznawszy poetę, zatrzymała się, czekając, co powie.

Za plecami jej Ben Joel starał się ukryć swą twarz, która na widok Cyrana dziwnie posępniała.

– Powiedz mi – mówił poeta – czy młodzieniec, który był wczoraj z wami w pałacu Faventines, ukrył się w jakiejś niedostępnej dziurze Nowego Mostu, bom oczy wypatrzył, szukając go tam przed chwilą nadaremnie?

– Pytasz pan o Manuela? – badała wróżka.

– O niego samego.

– Nie towarzyszy on nam dziś.

– Ach, czy mógłbym wiedzieć, gdzie się podziewa?

– Niech pan zapyta brata; objaśni pana lepiej ode mnie.

Zilla skłoniła się lekko szlachcicowi i zniknęła w tłumie, pozostawiając Ben Joela w kłopotliwym sam na sam z Cyranem.

Włóczęga zabierał się przezornie do odwrotu, ale silna dłoń Sawiniusza spoczęła na jego ramieniu i w miejscu go osadziła.

– Cóż to – rzekł poeta – byłżebyś równie dziki jak twoja siostra i równie jak ona odmawiał odpowiedzi na moje pytanie?

– Jasny panie… – wybełkotał zmieszany łotr.

Ten głos żebrzący obudzić musiał jakieś przypomnienie w umyśle Cyrana, bo starał się przypatrzeć twarzy mówiącego, który jednak uparcie trzymał ją pochyloną.

– Odpowiadajże! – zawołał niecierpliwie.

I jednocześnie, ujmując go bez ceregieli za brodę, obrócił twarzą do słońca.

– Mam cię! – wykrzyknął. – To więc ty jesteś!

– Jasny pan poznaje mnie?

– Do licha! Wiem teraz, dlaczegoś tak pilnie wzroku mego unikał.

– Wstydziłem się…

– Faryzeuszu! Owej nocy przyrzekłem ci solennie, że przy pierwszym spotkaniu obwieszę cię na pierwszej lepszej gałęzi lub na pierwszym lepszym krzaku. Pamiętasz?

– Pamiętam. Ale ty, jasny panie, racz o tym zapomnieć. Owej nieszczęsnej nocy byłem daleko od swoich, zbłąkałem się, głód mi doskwierał: uległem pokusie.

– Hm, pokusa ta często powtarzać się musiała.

– Jestem w gruncie rzeczy człowiekiem uczciwym.

– Aby dobrać się do tego gruntu, należałoby cię dobrze szablą obciosać.

– Przysięgam.

– Dość. Koniec końców odnalazłem cię i to w chwili, gdy przydać mi się możesz. A więc słuchaj, łotrze: pod pewnymi warunkami zrzec się mogę praw do twej skóry.

„Ja nie zrzeknę się prawa do zemsty” – mruknął do siebie opryszek.

A głośno wyrzekł:

– Ciałem i duszą należę do jasnego pana. Słucham rozkazów.

– Powiedz, gdzie Manuel?

– Na cmentarzu przy kościele Marii Panny. Ale o jedenastej ma wrócić do domu.

– Chodźmy tam; zaczekamy na niego.

– Jasny pan odważyłby się wstąpić w moje ubogie progi?

– Czemuż by nie!

– Kiedy bo…

– Byłożby twoje poddasze zbójecką pułapką, do której wstęp zagraża porządnym ludziom niebezpieczeństwem?

– Co za przypuszczenie!

– Chodźmy zatem.

Ben Joel usłuchał rozkazu, choć mu wcale nie było to po myśli.

– Pogadajmy trochę – rzekł w drodze Cyrano. – Kto to jest ten Manuel?

– Dobry kolega… jak ja.

– I czy tak samo jak ty ulega pokusom, o których wspominałeś?

– Och nie, nigdy – zapewnił zbój z akcentem szczerości w głosie. – To charakter wspaniałomyślny i prawy.

Cyrano odetchnął głęboko.

– Jakie jego pochodzenie? – badał dalej.

– Jest dzieckiem losu, jak my wszyscy.

– Zdaje się jednak, że posiada jakieś wykształcenie. Gdzie je nabył?

– Wszędzie i nigdzie. Zbierał je okruchami, przygodnie, jak ptak ziarna rozsypane po gościńcu. Jednak muszę wspomnieć o jednej okoliczności. Kiedy żył mój ojciec i banda nasza nie była jeszcze rozproszona (ojciec mój bowiem był jednym z wodzów pokolenia), przystał do nas pewien lekarz włoski, dobra dusza, który musiał opuścić ojczyznę z powodu jakiegoś pchnięcia szpadą… zanadto trafnego… Jasny pan rozumie?

– Jak najlepiej. Mów dalej.

– Ten lekarz był bardzo uczony. Zajął się on Manuelem i przekonawszy się, że chłopiec ma zdolności, zrobił go swym uczniem. Nudziło się nieborakowi; szukał jakiejkolwiek rozrywki. Manuel zabrał się z całego serca do nauki i otóż dzięki temu potrafi dziś klecić piękne rymy dla młodych pięknych dam.

– A co się stało z Włochem?

– Umarł.

– Śmiercią naturalną?

– Najnaturalniej w świecie, objadł się zanadto i skończył z niestrawności. Poczciwiec zrobił się na stare lata strasznym obżartuchem.

– Wieczny mu odpoczynek! Powróćmy do Manuela. Mówiłeś mi, że to dziecko losu?

– Tak jest.

– Z tego samego plemienia, co i ty?

– Tak sądzę…

Cyrano ścisnął rękę Ben Joela jak kleszczami i przeszywając go surowym wzrokiem, rzekł z mocą:

– Pewnyś tego?

– Na co to pytanie? – odparł Cygan z widocznym pomieszaniem.

– Ja bowiem o pochodzeniu Manuela sądzę inaczej!

– Cóż jasny pan sądzi?

– Że to jest dziecko skradzione!

– Skradzione! – powtórzył Ben Joel, blednąc mimowolnie.

– Tak, skradzione; nie przez ciebie, boś na to za młody, ale przez kogoś z twego plemienia, może przez ojca twojego.

– Ależ, dobry Boże – zauważył Ben Joel głosem dość naturalnym – i w jakimże celu miano by dziecko wykradać?

– Do kroćset! Aby zeń zrobić, co robią wszyscy tobie podobni! Aby posługiwać się nim jako przynętą w żebraninie; aby układać go jak psa gończego do kradzieży, a może i zbrodni; aby wreszcie później wymóc okup za niego na rodzinie! Pytasz, w jakim celu? Czyż ja mogę znać wszystkie wasze łotrowskie cele! To pewna tylko, że ich nie brakuje.

– Niech jasny pan pozbędzie się swych podejrzeń. W Manuelu płynie krew nasza.

– Nie twierdź za wiele, bo zmuszę cię może do odwoływania tych twierdzeń! Zresztą, zanim posuniemy dalej indagację20, wypytywać wpierw muszę Manuela.

Stanęli w tej chwili przed Domem Cyklopa.

– Prowadź – rozkazał Cyrano.

VIII

Weszli obaj do środka.

Rozejrzawszy się w dolnej części domostwa, Cyrano poznał, że jest ona czymś w rodzaju nędznego zajazdu, gdzie każdej nocy znana już nam ohydna starucha za marną opłatą dawała schronienie włóczęgom ulicznym.

Było tu dniem i nocą jednakowo ciemno, na chwilę też nie gaszono lampy żelaznej zawieszonej u pułapu.

Ściśle rzecz biorąc, ten brudny i cuchnący dom noclegowy był piwnicą, mury jego bowiem, pozbawione okien, były z kamienia, a podłoga z ubitej ziemi.

W jednym z kątów znajdowały się schody drewniane, wąskie, kręte, spadziste, które wiodły na wyższe piętro, do nory wynajmowanej Ben Joelowi i jego kompanii. Trójka ta wyobrażała jedynych stałych mieszkańców domostwa.

W połowie schodów widać było wyżłobioną w murze komórkę, a w niej nakryte łachmanami łóżko. Było to legowisko staruchy, która żyła tam samotna, milcząca i zła, jak ropucha w wydrążeniu kamienia.

Mieszkanie Ben Joela składało się z dwóch części. Pierwsza z nich, wyglądająca w samej rzeczy na pokój i oświetlona wielkim okrągłym oknem – ślepiem Cyklopa – należała do Zilli. Był to rodzaj pracowni alchemicznej, zapełnionej retortami, naczyniami różnego kształtu, z piecem w głębi i łóżkiem pokrytym wzorzystymi tkaninami w kącie. Widziało się tam jeszcze porzucone tu i ówdzie naczynia muzyczne oraz stary wazon ze świeżymi kwiatami na rzeźbionym, dębowym stole.

 

Nie znać tu było nędzy ani nawet niedostatku; wszystko oddychało tajemnicą, pozwalającą domyślać się największych niespodzianek.

Dziwna ta izba ujawniała duszę kobiety, a bardziej jeszcze kapłanki kultu czarodziejskiego. Klejnoty i stare księgi w pergaminowych okładzinach, pachnidła i trucizny, festony z jedwabnych tkanin i stalowe ostrza sztyletów mieszały się ze sobą w dziwacznym, ale powabnym nieładzie.

Oddychało się tu atmosferą drażniącą i słodką zarazem, która odurzała jednocześnie mózg i duszę.

Drugą część mieszkania zajmowali: Ben Joel i Manuel. Było to najpospolitsze w świecie podstrysze z małym okienkiem wychodzącym na dach.

Cygan wprowadził poetę do komnaty Zilli, oddzielonej wąskim korytarzykiem od jego izdebki.

Cyrano nie bez zdziwienia rozglądał się po tym osobliwym mieszkaniu i nie wznawiając już drażniącej rozmowy z Ben Joelem zasiadł w milczeniu, oczekując powrotu improwizatora.

Gdzieś daleko wybiła jedenasta.

Jeszcze nie przebrzmiały dźwięki zegara, gdy zjawił się Manuel.

Spostrzegłszy Cyrana goszczącego w mieszkaniu swoich towarzyszów, zdziwił się i zaniepokoił, co nie uszło uwagi szlachcica.

– Dziwi cię moja obecność? – zapytał przyjaźnie.

– Rozumie się. Nie wiedziałem, że Ben Joel ma interesa21 z jaśnie panem.

– Nie o Ben Joela tu chodzi, lecz ciebie.

– O mnie?

– Tak. Musimy pomówić ze sobą o rzeczach wielkiej wagi.

Przy tych słowach twarz Cyrana przybrała ten wyraz uroczysty, jaki widzieliśmy już na niej owego wieczora, gdy gościł u Jakuba Szablistego, proboszcza w Saint-Sernin.

Ben Joel, stojąc przy oknie, wpatrywał się w szlachcica z natężoną uwagą.

Cyrano wskazał mu drzwi.

– Zostaw nas samych – rzekł rozkazująco.

Cygan skłonił się, przeszedł z wolna przez pokój i zniknął. Gdy znalazł się sam, mruknął z powstrzymywaną wściekłością:

– Szukaj, wypytuj, węsz, ile ci się tylko podoba: ja, mimo wszystko, trzymam cię silnie i – do wszystkich diabłów! – nie puszczę, dopóki nie wyrównamy ze sobą rachunku owej nocy. Trzeba mi złota albo krwi i będę miał jedno albo drugie.

Po wyjściu Ben Joela Sawiniusz zamknął starannie drzwi, posunął krzesło pod okno, to jest jak najdalej od wejścia i zwracając się do Manuela, rzekł:

– Siadaj!

Młodzieniec usiadł. Powaga malująca się w twarzy gościa nakazywała mu szacunek i posłuszeństwo.

Szlachcic zajął miejsce naprzeciw niego.

– Przybyłem tu w sprawie, która ciebie osobiście dotyczy – zaczął. – To przede wszystkim zaznaczyć trzeba. A teraz: czy zechcesz odpowiadać jak najszczerzej na moje pytania?

– To zależy od pytań.

– Trzeba odpowiedzieć stanowczo: tak lub nie – podjął z pewną niecierpliwością Cyrano.

Manuel wpatrywał się przez długą chwilę spod oka.

– A więc: tak!

– To dobrze. Teraz idźmy porządkiem. Czy kochasz pannę Gilbertę de Faventines?

– Panie! – wyjąkał Manuel i zrobił ruch, jakby chciał wstać i uciec.

– Kochasz ją – rzekł Cyrano, zatrzymując go na miejscu pełnym siły spojrzeniem. – Wczorajsza improwizacja nie była dziełem czystej fantazji. Twój wzrok, twoja postawa, całe zachowanie się twoje, mówiły o tym wyraźniej jeszcze od wierszy. Hrabia Roland miał słuszność, będąc zazdrosnym.

Manuel podniósł czoło ruchem wyniosłym.

– A gdyby tak było? – zapytał z miną człowieka zdziwionego, że ktoś śmie zapuszczać wzrok w najtajniejszy zakątek jego serca.

– Zgoda, wystarcza mi to – podjął spokojnie Cyrano. – Ale podejrzewam, że ośmielając się podnieść oczy aż tak wysoko, musiałeś mieć w tym jakieś jeszcze wyrachowanie.

– Bynajmniej… Kochałem, wyznałem swą miłość i dość na tym. To był najwyższy i jedyny cel mojej ambicji.

– W takim razie, mój drogi, jesteś szaleńcem!

– Dlaczego? Składam hołd kobiecie, której wdzięk i piękność oczarowały mnie. To moja osobista sprawa. Co jej do tego, skoro mnie nie kocha?

– Przypuszczałem co innego.

– Co mianowicie?

– Przypuszczałem, że nie mogąc liczyć na to, aby panna Gilberta zniżyła się do ciebie, postarałeś się o środki wzniesienia się aż do niej.

– Nie chcę nikogo w błąd wprowadzać. Tak nie było i tak nie jest.

– Naprawdę?

– Upewniam pana. Więcej nawet: przysięgam panu.

– Tak więc – rzekł Cyrano głosem zdradzającym pewnego rodzaju zawód i jakby rozczarowanie – nie jesteś niczym więcej, tylko Cyganem, żebrakiem, może tylko cokolwiek odważniejszym od innych?

– Niczym więcej – poświadczył skromnie Manuel.

– I nie masz żadnej co do tego wątpliwości?

– To jest… zdaje mi się… – jąkał młodzieniec, dziwnie wzruszony i zmieszany tonem, jakim to pytanie było zadane.

Cyrano przysunął się doń z krzesłem.

– Opowiedz mi swoją przeszłość – rzekł głosem budzącym zaufanie. – Mówiłem ci już, jak się zdaje, że masz do czynienia z przyjacielem.

Manuel uśmiechnął się.

– Ach, Boże! – zaczął w sposób prawie żartobliwy – cóż może być ciekawego w moim życiu? Podobne ono do życia każdego z braci moich! Nieustanne włóczenie się z miejsca na miejsce; na przemian: nędza i dostatek; noclegi pod gołym niebem; dnie pochmurne, dnie słoneczne; suchy chleb przez cały miesiąc, obfite uczty przez tydzień, a na uwieńczenie wszystkiego: zupełna obojętność na los, która podwaja wartość szczęścia i pozwala przyjmować wesoło niedolę.

– To są ogólniki. Idźmy dalej.

– Cóż może być dalej!

– O przeszłości swej nicże nie wiesz22?

– Prawie nic.

– To „prawie nic” może mieć swe znaczenie. Wyjaśnij mi je.

– Prawdę rzekłszy, nie sądzę, abym należał do rodu Ben Joela.

Z piersi Cyrana wybiegło westchnienie ulgi.

– Na czym opierasz swą wątpliwość?

– Na wspomnieniach.

– Widzisz zatem, że coś pamiętasz z przeszłości.

– Cóż z tego! Jeżeli wypadkiem jestem podrzutkiem, któż mi zwróci moją rodzinę?

– Pewni ludzie – zauważył ze szczególnym naciskiem Cyrano – potrafią odnaleźć igłę w stogu siana. Pochlebiam sobie, że do tych ludzi należę.

Manuel zerwał się gwałtownie ze stołka. Oczy jego błyszczały, w piersiach szybko się podnoszących głośno kołatało serce.

– Panie, pan wiesz coś o tym?! – zawołał w uniesieniu. – Zaklinam cię: wyjaw mi to!

– Ciągnij dalej swe opowiadanie! – rozkazał zimno Sawiniusz.

– Cóż pan chce jeszcze usłyszeć?

– Wspomnienia twoje, najmniej znaczące dla ciebie, mogą mieć dla mnie wartość nieocenioną: decydującą.

Improwizator milczał przez chwilę, zbierając myśli. Potem rzekł:

– Rzeczą, która najtrwalej zapisała się w mojej pamięci, jest mieszkanie ojca Ben Joela. Przebywałem tam z jego synem, dzisiejszym towarzyszem włóczęgi, z jego siostrą Zillą, wówczas jeszcze maleńką, i z jednym jeszcze dziecięciem, które umarło w kilka lat później.

– Otóż to! A jak było na imię temu dziecięciu?

– Ben Joel wołał na nie: Samy; ja zaś, nie wiem dlaczego, nazywałem je Szymonkiem.

Cyrano „Nieustraszony”, który nie doświadczyłby wzruszenia przed ostrzami dwudziestu szpad, na dźwięk tego imienia pobladł i zadrżał. Zauważył to młodzieniec i zatopił w nim wzrok pełen ciekawości i niepokoju. Szlachcic nierad był temu, odzyskując więc natychmiast zimną krew, zapytał głosem zupełnie już spokojnym:

– Szymonkiem, mówisz? A czy przed tym dziecięciem i tymi Cyganami nie znałeś innych jeszcze osób?

– Gdy wytężam pamięć, majaczą mi się jeszcze przed oczami postacie jakichś starców i kobiet… dalej inne dzieci, starsze ode mnie… jedno zwłaszcza… szczupłe… z miną zawadiacką… z głosem pewnym siebie…

– Cóż to za dziecko?

– Niech pan zaczeka… – i Manuel jął pocierać czoło, zagłębiając się myślą w dalszych wspomnieniach. – To dziecko znajdowało się prawie nieustannie przy mnie i często… często biło mnie.

– Nie zapomina się nigdy tych, co nas bili – zauważył nawiasem Cyrano. – Kij jest niezrównanym środkiem na wzmacnianie pamięci.

– To dziecko biło mnie, a jednak bardzo je kochałem – ciągnął Manuel. – Jego imię?… Zdaje się, że przypomnę sobie to imię…

– Na Boga, wymień je! – zawołał Cyrano, zrywając się ze stołka.

Gdyby Manuel zwrócił był w tej chwili wzrok na poetę, dostrzegłby, że silnie dysząca pierś podnosi jedwab jego kaftana i że duże krople potu perlą się na jego czole.

Ale uwaga młodzieńca zajęta była czym innym.

Manuel zapomniał na chwilę o człowieku, którego miał przed sobą; myślał o sobie samym, o tym, czym był, o tym, czym mógłby być, i przeróżne fantastyczne obrazy snuły mu się przed pełnymi niepokoju, prawie obłąkanymi oczyma.

– Mówże! Czemu nie mówisz? – krzyczał Cyrano, ściskając z całej mocy jego rękę i potrząsając nią silnie, aby wyrwać młodzieńca z zamyślenia.

– Szukam w pamięci tego imienia – szeptał Cygan na pół nieprzytomnie. – Zdaje mi się chwilami, że już je mam na ustach, ale gdy chcę je wymówić, ulatuje i znika!

– Wytęż pamięć jak najmocniej!

– Mam je! – wykrzyknął wreszcie Manuel tryumfująco.

– Na koniec!

– To dziecię, które tak bardzo kochałem… ten towarzysz najwcześniejszych lat moich… nazywał się… tak, nie mylę się tym razem…

– Nazywał się?

– Sawiniusz!

Wykrzyknął to imię z pośpiechem, jakby obawiał się, żeby mu znów nie uleciało, a po chwili powtórzył je raz jeszcze powoli, sylaba po sylabie, chcąc upewnić się, że to te same dźwięki, które go kiedyś w dzieciństwie radowały.

Cyrano wyprostował się, już nie poważny i surowy, lecz promieniejący radością, zwycięski. Przyjazny uśmiech zjawił się na jego ustach; głos zadźwięczał wesoło i czule.

– Sawiniusz – rzekł, ściskając palce młodzieńca tak silnie, jakby je chciał skruszyć – ten urwis i ladaco, ten niedobry chłopiec, który bił trzepaczką małego ucznia, gdy mylił się w lekcjach szermierki, ten Sawiniusz wyrósł, postarzał się, ale przeszłości nie zapomniał.

– Znasz go pan?

– Czy go znam? Nazywa się Sawiniusz, ale nosi też nazwisko Cyrana de Bergerac. Ach, stary Lembrat zadrżeć musiał w swym grobie! Chodź, chłopcze, w moje objęcia! Niech cię uścisnę i ty uściśnij mnie także!

Cyrano otworzył ramiona.

– Pan jesteś… Sawiniusz! – wyjąkał Manuel drżącym ze wzruszenia głosem, płacąc szlachcicowi uściskiem za uścisk.

Potem nagle zapytał:

– Któż więc ja jestem?

– Nie jesteś już Manuelem, precz z tym przezwiskiem cygańskim! Nazywasz się Ludwik de Lembrat. Jesteś bratem hrabiego Rolanda.

Manuel przymknął oczy, jakby ogłuszony ciosem obucha. To, co usłyszał, wydawało mu się igraszką fatalności, okrutną ironią losu, która za chwilę pogrąży go na powrót w ciemną otchłań nędzy.

16zobelżyć – zelżyć; obsypać obelgami. [przypis edytorski]
17zasłoniony – dziś: zasłonięty. [przypis edytorski]
18osadzisty – dziś: przysadzisty. [przypis edytorski]
19znalazł się (…) twarz w twarz – dziś: znalazł się twarzą w twarz. [przypis edytorski]
20indagacja – badanie, wypytywanie. [przypis edytorski]
21interesa – dziś: interesy. [przypis edytorski]
22nicże nie wiesz – konstrukcja z partykułą wzmacniającą -że; znaczenie: czy nic nie wiesz. [przypis edytorski]