Kostenlos

Kapitan Czart. Przygody Cyrana de Bergerac

Text
0
Kritiken
Als gelesen kennzeichnen
Schriftart:Kleiner AaGrößer Aa

XXXV

Wszystkie te wypadki odbywały się w tym czasie, gdy Cyrano więziony był w Tuluzie, gdy Castillan upędzał się po gościńcach i gdy Ben Joel dokonywał zamachu na dokument powierzony czujności proboszcza – zamachu, który – jak wiemy – całkowicie mu się nie udał.

Gdy Cygan, szczęśliwy, że wywinął się bez szwanku z groźnego uścisku księdza Jakuba, znalazł się już dość daleko, aby czuć się bezpiecznym, usiadł nad drogą i jął rozmyślać nad swym położeniem.

Nie przedstawiało się ono w tej chwili wesoło.

Przede wszystkim nie miał prawie wcale pieniędzy. Rinaldo nie dawał żadnej wieści o sobie, a zresztą, choćby się z nim połączył, to po to jedynie, aby wysłuchać wymówek za niezręczność.

Nic zresztą nie wiedział o obecności prawdziwego Castillana w Saint-Sernin.

Gdy już narozmyślał się do syta, przyszedł w ostatecznym wniosku do przekonania, że najlepiej uczyni, jeśli uda się do Paryża i postara się – jeśli to będzie jeszcze możliwe – o nowe porozumienie z Rolandem.

Roztropny służący hrabiego Rolanda przed rozstaniem się z Ben Joelem pozostawił mu dokładną wskazówkę dotyczącą drogi, którą miał się udać. Tą drogą sam też miał pośpieszyć, gdyby okoliczności zmusiły go zawrócić do Perigord.

Ben Joel ruszył więc szparko we wskazanym sobie kierunku, nie przewidując, że o kęs drogi czeka go przyjemna niespodzianka.

Szedł od dwóch godzin zaledwie, gdy na skraju horyzontu ukazał mu się jeździec pędzący co koń wyskoczy. Tknięty przeczuciem Cygan zatrzymał się. Gdy jeździec, powściągając nieco rozpęd wierzchowca, przybliżył się na pół strzału pistoletowego, Ben Joel wydał okrzyk radości.

Poznał Rinalda.

Pełnomocnik hrabiego de Lembrat, po odegraniu w Colignac sławnej roli delegata starościńskiego, odbywał dalej z pośpiechem swą drogę.

Zamiarem jego było najpierw udać się do Saint-Sernin, aby dowiedzieć się o powodzeniu Ben Joela, następnie dotrzeć aż do Gardony, gdzie ciągnęła go chętka przyjrzenia się oczyma właściciela tej pięknej posiadłości, którą hrabia Roland przyrzekł mu w nagrodę usług.

Radosnemu okrzykowi Ben Joela odpowiedział takiż okrzyk Rinalda.

Jeździec zsiadł z konia i wyciągnął rękę do sprzymierzeńca.

– Spodziewam się, że już wszystko skończone? – rzekł. Ben Joel skrzywił się.

– Skończone? – powtórzył. – Zdaje się, że jeszcze nie.

I wysuwając na pierwszy plan wszystko, co mogło stanowić dlań okoliczności łagodzące, opowiedział Rinaldowi wypadki dzisiejszego rana.

– Ach, niedołęgo! – zawołał Rinaldo z gniewem. – Popsułeś wszystko przez zbyteczny pośpiech!

– Wypadało koniecznie śpieszyć się. Proboszcz oczekiwał z dnia na dzień Cyrana.

– Poczeka na niego długo!

Z kolei zdał sprawę ze swych czynności Rinaldo. Opowiedział o wielkich dokonanych przez siebie dziełach, a Ben Joel, wysłuchawszy opowiadania, musiał przyznać, że w istocie zanadto się pośpieszył.

– Jednakże – oświadczył na zakończenie – nie mam sobie nic do wyrzucenia, nie wiedziałem bowiem, że Bergerac jest przez ciebie unieruchomiony. Z drugiej strony obawiałem się przybycia Castillana.

– Mistrz, jak sądzę, jest dla nas w tej chwili tak samo niegroźny, jak jego sługa. A zatem wykonać nam trzeba jeszcze jedno natarcie i raz wreszcie położyć sprawie tej koniec. Dziś wieczorem wyruszamy do Saint-Sernin.

Wspólnicy weszli do pobliskiej oberży i kazali podać sobie obfity posiłek.

Siedzieli za stołem długo, tak długo, aż światło dnia przygasło i wieczór zapadł.

Gdy już ściemniło się zupełnie, postanowili udać się w drogę.

W tej chwili dwa konie przebiegły gościńcem w pełnym galopie i zwróciły ich uwagę.

W mroku dojrzeli niewyraźne kształty jeźdźców, pochylonych i prawie leżących koniom na karkach.

– A to im pilno! – zauważył obojętnie Rinaldo, dopijając swego kieliszka. – Idźmy za ich przykładem, kolego Ben Joelu, i nie traćmy drogiego czasu. Wyłożę ci w drodze, w jaki sposób zamierzam zakończyć tę całą awanturę.

Sługa hrabiowski posadził Cygana za sobą i ruszyli obaj drogą do Saint-Sernin.

Trzeba im było godziny, aby nie spiesząc się zbytecznie, mogli drogę tę przebyć.

Jadąc rozmawiali.

– Jakiż jest twój plan? – zapytał Ben Joel.

– Bardzo prosty. Czy znasz dom proboszcza?

– Od piwnicy do strychu i w najdrobniejszych szczegółach.

– Czy wiesz, gdzie przechowuje on pismo hrabiego de Lembrat?

– W dębowej szafie za łóżkiem.

– Doskonale! Otóż należy jedynie wywabić klechę tej nocy pod jakimkolwiek pozorem z domu i podczas jego nieobecności przetrząsnąć dobrze ową kryjówkę.

– Wywabić go z domu? To nie będzie łatwe do zrobienia.

– Dlaczego? Alboż nie jest ojcem duchownym swych parafian i gdy go wezwą do łoża jednego z nich, czyż będzie mógł odmówić?

– Aby go wziąć na tę wędę, trzeba znać kogoś w Saint-Sernin, a my nie mamy tam żadnych znajomości.

– Jest tam jakaś oberża.

– Tak; nie widzę jednak…

– Przed przybyciem do oberży – ciągnął, nie słuchając go, Rinaldo – owinę cię szczelnie swym płaszczem. Od tego czasu nie będzie ci wolno otwierać ust, chyba tylko dla wydania żałosnego jęku. Po przybyciu położę cię natychmiast do łóżka. Powiem gospodarzowi, żem cię znalazł na drodze, niedaleko stamtąd, umierającego i zażądam, aby sprowadzono księdza do wyprawienia cię na drogę wieczności.

– Rozumiem – rzekł Ben Joel. – Proboszcz przybywa z pośpiechem, aby wypełnić swój święty obowiązek; my czekamy na niego zaczajeni za drzwiami ze sztyletami w rękach i gdy się zjawi, kładziemy go trupem.

– Poczekaj no jeszcze. Ten klecha jest podobno krzepki w sobie?

– Istny Herkules!

– W takim razie nie trzeba nożów. Moglibyśmy chybić i wszystko byłoby stracone. Trzeba zaraz w pierwszej chwili uniemożliwić mu wołanie o pomoc i czynienie jakiegokolwiek hałasu. Tę czynność mnie pozostaw. Nie chciałbym zresztą psuć dzieła, rozlewając krew, z czego prędzej lub później musiałbym się tłumaczyć. Nabawiłoby mnie to niepotrzebnych kłopotów i byłoby dla mnie wcale niepożądane, tu zwłaszcza, gdzie zamyślam z czasem osiąść na stałe.

– Niech i tak będzie! – zgodził się Ben Joel, ustępując towarzyszowi cały zaszczyt prowadzenia dzieła.

Była dziewiąta wieczorem, gdy sprzymierzeńcy dotarli do Saint-Sernin.

– Gdzie oberża? – było pierwsze pytanie Rinalda.

– Na placu przy kościele.

– To znaczy zarazem bardzo daleko i bardzo blisko. Daleko dla potrzebujących prędkiego wypoczynku; blisko dla tych, którym pilno do proboszcza. Wolałbym coś pośredniego.

Ben Joel nie odpowiedział. Oczy jego zagłębiły się w ciemności, usiłując ją przeniknąć.

– Patrz! – rzekł po chwili, wskazując małe światełko, które drżało w oddaleniu.

– Widzę. Cóż z tego?

– To światło pali się w małym, samotnym domku na końcu tej drogi. Nie jedźmy dalej.

Rinaldo usłuchał rady i wstrzymał konia. Zsiadł następnie, aby zrobić przygotowania do komedii, która miała być za chwilę odegrana.

Ben Joel został zawinięty w płaszcz towarzysza i położony na koniu, którego Rinaldo ujął za uzdę i pociągnął w stronę owego domu.

Była to lepianka nader skromnej powierzchowności, niziuchna, porosła mchem i w ziemię zapadła.

Rinaldo zapukał silnie do drzwi, wołając:

– Jeśliście dobrzy chrześcijanie, otwórzcie, otwórzcie jak najprędzej!

Mieszkaniec lepianki był zbyt wielkim biedakiem, aby obawiać się złodziejów. Wezwanie, choć bardzo gwałtowne, wcale go nie zaniepokoiło.

Otworzył bez namysłu i podnosząc do góry swą kopcącą lampkę, zapytał:

– Czego chcecie?

– Schronienia na tę noc. Jadę do Fougerolles; na gościńcu, o pół mili stąd, znalazłem tego biedaka dogorywającego. Jeżeli jeszcze nie umarł, należy mu się z pewnością niewiele.

– Wejdźcie – rzekł po prostu wieśniak.

I zbliżył się do konia, aby dopomóc Rinaldowi w przeniesieniu chorego, który niebawem złożony został w izbie na niskim, liśćmi wysłanym łóżku.

Ben Joel, przejmujący się dokładnie każdą rolą, wydał w tej chwili słabe westchnienie.

– Jeszcze żyje – zauważył wieśniak. – Trzeba go ratować. Czy wiecie, co mu jest? Może raniony?

– Nie – odrzekł Rinaldo. – Myślę, że to uderzenie krwi do głowy. Już podobno niewiele mu się należy i najlepiej byłoby sprowadzić do niego księdza.

I rozglądając się po izbie, dodał:

– Czy nie masz, przyjacielu, nieco lepszego łóżka dla tego biedaka? Wynagrodziłbym cię za nie.

– Nie, mam tylko jedno. Ale je chętnie odstąpię w takiej potrzebie.

– Zgoda. Będziesz zapłacony za swą poczciwość. Teraz pomyślmy o zbawieniu tej duszy chrześcijańskiej.

– Słusznie. Skoczę duchem po księdza proboszcza.

– Zrób to jak najprędzej – rzekł Rinaldo.

Pochylił się nad leżącym Ben Joelem i dodał:

– Bardzo z nim źle. Śpieszyć się trzeba.

Wieśniak wyszedł.

Gdy się drzwi za nim zamknęły, Ben Joel usiadł na posłaniu i rzekł:

– Obawiam się, przyjacielu Rinaldo, że przedsięwzięliśmy rzecz wielce ryzykowną.

– Tak sądzisz?

– Bez wątpienia. Ten wieśniak zwróci się przeciw nam i będzie bronił księdza.

– Postaramy się oddalić go w chwili stanowczej. Połóż się i bądź cicho.

W kilku słowach Rinaldo przedstawił towarzyszowi swój plan, następnie jął przygotowywać jego wykonanie.

Dwaj zbóje znaleźli wkrótce wszystko, co im było potrzebne. W ciągu pół godziny po odejściu wieśniaka zdążyli skończyć całkowicie przygotowania.

Oczekiwali teraz na przyjście proboszcza.

Aby przedsięwziąć rzecz tak zuchwałą i niebezpieczną, trzeba było być przygotowanym na wszystko i posiadać dokładną znajomość sztuki zbójeckiej.

Zbóje mieli przeciw sobie niepospolitą siłę księdza Jakuba; jedyną zaś okolicznością sprzyjającą im było zaufanie, jakie prawdopodobnie bajka ich potrafi wzbudzić w proboszczu.

 

Przede wszystkim jednak mieli wiarę w powodzenie zamachu.

Rinaldo odemknął nieco drzwi i jął nadsłuchiwać.

Niebawem dały się słyszeć głosy nadchodzących ludzi.

– Udało nam się! – szepnął z radością. – Kolego Ben Joelu, nie zapomnij swej roli.

I nie mogąc już opanować niecierpliwości, otworzył drzwi na całą szerokość i wyszedł na spotkanie wieśniaka i księdza.

– I cóż? – spytał, zwracając się doń, proboszcz uprzedzony już o wszystkim – jakże się miewa chory?

– Nie mówi i nie porusza się, sądzę jednak, że jeszcze słyszy. Niech mi ksiądz proboszcz wybaczy łaskawie, żem go trudził o tak późnej godzinie.

– Mniejsza o to, bylebym nie spóźnił się.

– Proszę wejść – rzekł Rinaldo. – Ty zaś, przyjacielu – zwrócił się do wieśniaka, wciskając mu w rękę złoty pieniądz – bądź łaskaw zająć się moim koniem. Widziałem niedaleko stąd jakąś opuszczoną szopę, będzie mu tam dobrze. Trzeba go tylko rozkiełznać i napoić.

– Zrobi się wszystko jak najlepiej – oświadczył wieśniak, olśniony hojnością nieznajomego.

I odszedł, pozostawiając księdza sam na sam ze zbójem.

Proboszcz bez żadnej obawy wstąpił do chaty.

Przy niepewnym światełku lampy widać było nieruchome ciało Cygana, spoczywające na posłaniu z liści.

Czarne gęste włosy zasłaniały mu górną połowę twarzy, reszta niknęła pod naciągniętym wysoko płaszczem. Widoczne były tylko ręce, leżące na wierzchu i gotowe do pochwycenia ofiary.

W ciemnicy tej ksiądz Jakub zaledwie rozróżniał przedmioty.

Rinaldo wskazał mu łoże.

– Oto ten nieszczęśliwy, księże dobrodzieju.

Jakub Szablisty ukląkł i pochylił się nad leżącym, zapytując silnym głosem:

– Czy słyszysz mnie, mój bracie?

W tejże chwili, z błyskawiczną szybkością, Cygan pochwycił księdza za gardło, a Rinaldo rzucił się nań z tyłu.

Zbój, korzystając z zupełnej bezwładności napadniętego, zarzucił nań sznur mocny w rodzaju lassa i podczas gdy Ben Joel ściskał mu gardło jakby żelaznymi kleszczami, skrępował silnie ręce i nogi proboszcza.

Gwałtowne miotania się, wywołane chęcią obrony, wstrząsały co kilka chwil tymi trzema ludźmi, jakby w jeden silny węzeł splątanymi, Cygan jednak nie puszczał ofiary, a Rinaldo w związywaniu jej nie ustawał.

Ruchy skrępowanego stawały się coraz słabsze i wolniejsze; gałki oczów, krwią nabiegłe, zdawały się wychodzić mu z głowy, a krtań, zbyt długo ściskana, przestała już chwytać i przepuszczać powietrze.

Wówczas też dopiero Rinaldo zakneblował mu silnie usta.

Walka nie trwała dłużej nad minutę.

Ksiądz uległ.

Ben Joel i Rinaldo rzucili go na łoże. Już go się wcale obawiać nie potrzebowali.

– Teraz zajmijmy się tamtym – rozkazał Rinaldo.

Wyszli obaj. Wieśniak powracał właśnie do chaty.

Z tym mieli znacznie mniej kłopotu. Był to zresztą starzec, bronić się niezdolny. Rinaldo, nic nie mówiąc, zarzucił mu swój płaszcz na głowę, przewrócił go na ziemię i wcisnął mu w usta knebel; jednocześnie Ben Joel związał mu ręce i nogi.

Zaniesiono następnie starca do szopy i położono na słomie tuż przy koniu Rinalda.

– Nie potrzebujesz niczego obawiać się – szepnął mu ten ostatni do ucha, odchodząc. – Śpij sobie spokojnie do jutra.

Pozostawił w szopie wierzchowca, który w tej chwili byłby mu tylko zawadą, i rzekł do Ben Joela:

– Pole oczyszczone. A teraz żywo do plebanii!

XXXVI

Najgłębszy spokój panował dokoła Saint-Sernin. W samej wiosce wszystko spoczywało w śnie i milczeniu. W żadnym oknie światło nie płonęło, a że i na chmurnym niebie nie świeciły ani gwiazdy, ani księżyc, trzeba więc było dobrze znać miejscowość, aby nie zbłądzić wśród ciemności.

Ben Joel służył towarzyszowi swemu za przewodnika.

Dostali się obaj nie bez trudności na plac przed kościółkiem, nie spotkawszy żywej duszy na drodze. Kilkadziesiąt kroków zaledwie dzieliło ich od plebanii.

Przed wykonaniem zamachu, który w ich przekonaniu miał już być ostatnim i wieńczącym całe dzieło, zbóje odbyli małą naradę.

Dwiema drogami mogli byli dostać się do mieszkania księdza: przez drzwi i przez okno.

Drzwi były krzepkie, z podwójnych desek dębowych i prawdopodobnie stawiłyby silny opór. Mogli byli w ostateczności zapukać do tych drzwi, po czym otworzyłaby je gospodyni, z którą łatwo by im przyszło załatwić się.

Ale krzyki służącej zbudziłyby sąsiadów i sprowadziłyby im na kark całą ludność wioski.

Pozostawało okno.

To okno Ben Joel znał dobrze. Tędy właśnie owego ranka wyszedł, a właściwie został wyrzucony z gościny u proboszcza.

Przystęp do okna nie był trudny. Co więcej, wejście nim przedstawiało tę ważną korzyść, że wprowadzało ono od razu do sypialni księdza.

– A więc oknem! – postanowił Rinaldo, gdy mu towarzysz okoliczności te przełożył.

– Potrzebne światło! – zauważył Cygan.

– Już o tym pomyślałem.

– Masz latarkę?

– Nie, lecz mam krzesiwo; z chaty zaś wieśniaka wziąłem trochę pakuł. Wystarczy nam to, zanim odszukamy lampę.

Podsunęli się pod sam mur plebanii.

Rinaldo oddał wówczas Ben Joelowi tęż samą przysługę, jakiej niedawno w tym miejscu zażądała Marota od Castillana. Nadstawił plecy, po których tamten wspiął się do okna.

Cygan, trzymając się muru, stanął w zagłębieniu framugi i całą siłą nacisnął ramę okna, która nacisku nie wytrzymała, gdyż osłabiło ją już niedawne pchnięcie potężnego księżowskiego ramienia.

Okno otworzyło się na całą szerokość.

W tejże chwili dał się słyszeć w pokoju ruch jakiś, którego Cygan, zajęty swą robotą, nie zauważył.

– Dalej, hop! – zawołał przyciszonym głosem, wyciągając rękę do Rinalda.

Ben Joel był bardzo silny i sługa Lembrata bez obawy sile jego zaufał. Pochwycił jego rękę i szarpnięty silnie w górę wsparł się stopami o mur. Następnie Cygan wciągnął go obiema rękami do pokoju.

– Do roboty! – rzekł Rinaldo, gdy tylko poczuł grunt pod stopami.

Podczas gdy Ben Joel błądził po sypialni, szukając po omacku lampy, Rinaldo zatlił za pomocą krzesiwa pakuły.

Po chwili znaleźli i zapalili lampę, a gdy tylko płomień jej zabłysnął, rozejrzeli się instynktownie dokoła siebie.

Firanki nad łóżkiem były zasunięte i lekki podmuch – zapewne wiatru wpadającego przez otwarte okno – zdawał się nieznacznie je poruszać.

Ben Joel wskazał towarzyszowi palcem szafę dębową.

– Tam? – zapytał Rinaldo.

– Tak.

Ben Joel wziął lampę i skierował się w stronę łóżka. Rinaldo postępował zaraz za nim.

Nagle obaj stanęli w miejscu, skamieniali z przerażenia.

Firanki poruszyły się żywiej i widoczne było, że już tym razem nie od wiatru.

Jednocześnie w głębi pokoju dał się słyszeć suchy trzask – trzask odwodzonego kurka od pistoletu.

Rinaldo stanął, zatrzymując Ben Joela i wyciągnął do połowy z pochwy sztylet.

Z ręką na głowicy sztyletu zatopił w łóżku wzrok przenikliwy – wzrok strzelca badającego oczyma krzak, w którym domyśla się ukrytej zwierzyny.

Ale w pokoju zapanowała na powrót cisza głęboka.

I jak myśliwy, omylony w przewidywaniach, Rinaldo szepnął pogardliwie:

– Nic tam nie ma.

W chwili gdy zabierał się iść dalej, firanki przy łóżku rozsunęły się gwałtownie i wychyliła się spomiędzy nich postać groźna.

– I cóż, panowie? – przemówiła ta postać – decydujcie się! Już od kwadransa obserwuję was, chcąc dowiedzieć się o celu waszych miłych odwiedzin!

Przy tych słowach zeskoczył z łóżka Cyrano, zupełnie ubrany, ze szpadą w jednej ręce, z pistoletem w drugiej i postąpił śmiało ku zbójcom.

Nie mogąc wymówić ani jednego słowa groźby lub tłumaczenia, takim strachem śmiertelnym przejęło ich to zjawisko, cofnęli się w przeciwny koniec pokoju.

– Jakubie! Jakubie! – zakrzyknął na cały głos Cyrano.

Rinaldo i Ben Joel odzyskali w jednej chwili zimną krew.

– Nie wzywaj pan daremnie księdza proboszcza – odezwał się szydersko57 Cygan – zajęty jest w tej chwili gdzie indziej.

– A! – zawołał jednocześnie sługa hrabiego Rolanda – bardzo nam przyjemnie spotkać tu pana, panie Cyrano.

I wydobywszy nieznacznie pistolet, zmierzył prosto w poetę i wystrzelił.

Długa krwawa kresa wystąpiła na policzku Cyrana.

Śmierć zajrzała mu w same oczy.

Rzucił się w stronę okna, aby przeciąć łotrom odwrót, a jednocześnie, nie celując prawie, nacisnął cyngiel pistoletu.

Straszny krzyk wściekłości, przytłumiony w tejże chwili głuchym jękiem, odpowiedział na huk jego wystrzału.

Jednocześnie rozległ się łoskot padającego na podłogę ciała.

Zanim Cyrano mógł rozpoznać, który to z wrogów poległ od jego kuli, lampa została zrzucona na ziemię i zgasła.

Poeta przybrał postawę obronną i czekał.

W mroku nic się nie poruszało i najlżejszy głos nie wychodził znikąd – prócz słabych westchnień wydawanych przez ranionego.

– Poddaj się! – zawołał rozkazująco poeta.

Szmer oddalających się szybko kroków był odpowiedzią na to wezwanie.

Kroki te zmierzały w stronę drzwi.

Cyrano uderzył kilkakrotnie z całej siły nogą w podłogę.

Głos jakiś odpowiedział mu z dołu, a w chwilę później drzwi otworzyły się i stanął w progu Castillan z lampą w ręce.

– Długo budzić cię trzeba! – rzekł z gniewem poeta.

Sulpicjusz nie miał czasu odpowiedzieć.

Ben Joel rzucił się na niego z podniesionym nożem, torując sobie przejście.

Castillan w braku broni przytknął mu do samej twarzy płonącą lampę.

Olśniony i oparzony Cygan rzucił się w tył i wprost upadł w ramiona Cyrana, który ścisnął go krzepko, przywołując Castillana do pomocy.

Sulpicjusz postawił lampę na stole i zabrał się również do Ben Joela, który w mgnieniu oka został rozbrojony i związany, i nie mógł już niczym przeciwnikom swym zagrażać.

Wówczas dopiero Cyrano zajął się Rinaldem. Leżał on z twarzą zwróconą do ziemi; na podłodze przy nim połyskiwała kałuża krwi.

– Nie żyje, zdaje się! – rzekł poeta. – A to byłaby szkoda. Zmusilibyśmy go do mówienia.

Raniony głucho zajęczał.

Cyrano uniósł go i rozpiął mu kaftan na piersiach.

Rinaldo ugodzony został w lewą stronę piersi.

– Zgubiony! – szepnął do siebie poeta, który znał się na ranach. – Próbujmy jednak przywrócić go do przytomności.

Złożono umierającego na łóżku, po czym Cyrano przypomniał sobie księdza i zaniepokoił się o niego.

– Gdzie Jakub? – zapytał. – Czyżby piekielny hałas, który tu czyniliśmy, nie był w stanie go przebudzić?

Castillan pobiegł do małej izdebki, gdzie proboszcz udał się na spoczynek, odstępując swoje łóżko przyjacielowi.

Wiemy już, że nie mógł znaleźć w niej nikogo…

Cyrano w jednej chwili zrozumiał czy też domyślił się, co się stało.

Pochwycił drugi pistolet, nabił go i przystąpiwszy do Ben Joela, który leżał związany na podłodze, rzekł zimno:

– Gdzie ksiądz? Jeżeli nie odpowiesz, zanim zmówię „Ojcze nasz”, daję słowo szlachcica, że łeb ci roztrzaskam!

Ben Joel znajdował się w położeniu, w którym trudno odmawiać. Wzrok Cyrana wyraźniej jeszcze niż jego słowa upewniał go, że ta pogróżka nie jest czczą.

Wyznał zatem wszystko.

Gospodyni i Marota, które prawie od samego początku tej sceny znajdowały się w sąsiednim pokoju, otrzymały natychmiast polecenie, aby razem z Castillanem pośpieszyły na pomoc księdzu Jakubowi.

Cyrano pozostał sam na straży więźnia i ranionego, uważając za obowiązek zaopiekowanie się tym ostatnim.

W tym miejscu wyjaśnić należy zagadkę niespodziewanego powrotu Sawiniusza.

Wtrącony w Tuluzie do więzienia, mógł był tam siedzieć bardzo długo z przyczyny nadzwyczajnej opieszałości ówczesnej procedury sądowej, gdyby nie to, że pierwszy akt tej tragikomedii rozegrał się przed oczyma hrabiego de Colignac.

Ten ostatni zaraz po powrocie do zamku nie omieszkał zasięgnąć u wójta wiadomości o przebiegu całej sprawy.

Sławetny Cadignan, dumny ze swej zdobyczy, opowiedział z przechwałkami o wszystkim, nie wyłączając ucieczki spod klucza.

Ostatni szczegół uspokoił hrabiego, który w ciągu trzech dni nie kłopotał się o przyjaciela, wiedząc, że po odzyskaniu wolności łatwo da sobie radę…

Ale czwartego dnia rano przybył do zamku wójt i z nadzwyczajną radością, której nie starał się nawet ukrywać, oświadczył:

– A widzi wielmożny pan, że miałem słuszność, przestrzegając wielmożnego pana przed tamtym gościem. To jest wielki przestępca, wielmożny panie! Dowiodą tego wielmożnemu panu sędziowie z Tuluzy!

 

– Co pleciesz, mości wójcie! Cyrano potrafił zadrwić z was i dziś już nie dosięgnie go wasza głupota.

– Nieprawda! Drapnął z Colignac, ale go przyłapali w Tuluzie, gdzie siedzi za kratą i czeka na spalenie.

– Niech diabli spalą ciebie razem z twymi przyjaciółmi! – zaklął nie żartem już rozgniewany hrabia.

I nie zwlekając, zaraz po wyproszeniu za drzwi wójta, kazał zaprzęgać i pośpieszył do Tuluzy.

Stosunki miał tam wielkie, dzięki czemu w ciągu dwóch dni potrafił naprawić wszystko, co głupi wójt nabroił, i uzyskał uwolnienie Sawiniusza.

Doznane przeciwności w najwyższym stopniu rozdrażniły tego ostatniego, który cierpiał najbardziej z tej przyczyny, że tyle czasu stracił nadaremnie.

Hrabia dobrze nabił kiesę, którą tuluzańscy przedstawiciele sprawiedliwości do dna wypróżnili, podarował przyjacielowi jednego ze swych najlepszych koni i wyprawił go do Saint-Sernin.

Marota spotkała Cyrana na drodze, nietrudno zaś jej przyszło poznać go z portretu, jaki nakreślił jej Castillan.

Zresztą z wrodzoną sobie śmiałością zapytała go o nazwisko, a okazawszy kartę Sulpicjusza, łatwo skłoniła do pośpiesznej jazdy.

Poeta i Cyganka przybyli jeszcze tego samego dnia wieczorem do Saint-Sernin. Ich to właśnie spostrzegli, ale nie poznali, Ben Joel i Rinaldo, gdy kończyli ucztować w przydrożnej oberży.

W tej chwili Ben Joel leżał skrępowany i bezwładny, Rinaldo zaś dogorywał; Cyrano przeto miał prawo nazywać się panem położenia.

Nie zapomniał on jednak, że walka niezakończona jeszcze i że Manuel przebywa w więzieniu, a Roland triumfuje.

Teraz już nie lękał się zapasów. Alboż nie miał w rękach pisma hrabiego de Lembrat, tej najstraszniejszej broni przeciwko hrabiemu Rolandowi?

Była pierwsza po północy, gdy Castillan powrócił, prowadząc z sobą księdza Jakuba.

Proboszcz był niezmiernie zawstydzony swą porażką; pozwolił, aby dwaj nędznicy wywiedli go w pole jak dziecko.

Cyrano pocieszał go, jak mógł i oznajmił mu wreszcie, że licha komedia, której padł ofiarą, zmieniła się w rzeczywistość.

Przed kilku godzinami wzywano księdza do umierającego, który okazał się naprawdę zdrowy i silny; teraz będzie świadkiem chwil rzeczywiście ostatnich jednego z autorów owej zasadzki.

Ben Joela zamknięto w małej, pozbawionej okien piwniczce, gdzie miał czekać cierpliwie na zmiłowanie Bergeraka; trzej zaś przyjaciele, to jest: Sawiniusz, Jakub i Castillan, skupili się przy łożu, na którym spoczywał Rinaldo.

Już od kilku chwil służący odzyskał przytomność i przerażone jego oczy błądziły dokoła, przenosząc się z jednego na drugiego z obecnych. Niewątpliwie umysł jego, zmieszany zbliżającą się śmiercią, nie pozwalał mu zdawać sobie dokładnej sprawy z tego, co miał przed sobą.

Zdawało mu się może, iż marzy, i brał za wytwór sennej wyobraźni rzeczywiste istoty, które stały przed nim i przemawiały do niego.

Cyrano hipnotyzował go bystrym, utkwionym weń wzrokiem, ale pod siłą tego wzroku umierający odzyskał chwilowo świadomość obecności.

Źrenice jego zabłysły, brwi ściągnęły się, zdradzając wysiłek myśli, z piersi wydarło się głębokie, przeciągłe westchnienie.

Cierpiał, a razem z cierpieniem powróciła mu przytomność.

– Panie Cyrano! – odezwał się głosem tak słabym, że w uszach słuchaczów brzmiał jak szmer niewyraźny.

Sawiniusz przystąpił i kładąc dłoń na jego ręce, jakby dla przekonania go, że ma do czynienia z człowiekiem żyjącym, nie z cieniem, przemówił uroczyście:

– Stoisz w obliczu śmierci, Rinaldo. Pojednaj się z Bogiem. Pozostawi ci on, spodziewam się, dość czasu, abyś mógł naprawić wyrządzone innym krzywdy.

Teraz przyszła kolej na księdza Jakuba, który przystąpił do umierającego, spełniając obowiązek kapłański.

Castillan i Sawiniusz usunęli się chwilowo na stronę i kapłan mógł wysłuchać spowiedzi Rinalda.

W tej strasznej i wzniosłej chwili, gdy nędznik czuł, że ma ziemię opuścić i że czeka nań groźna otchłań wieczności, duch jego ugiął się pod ciężarem spóźnionych wyrzutów sumienia.

Usta jego, przywykłe do bluźnierstwa, szeptały instynktownie słowa modlitwy, a on sam wpatrywał się wzrokiem winowajcy, który oczekuje od sędziów wolności lub potępienia.

Gdy Rinaldo dał już odpowiedź na wszystkie pytania spowiednika, gdy usta księdza odmówiły nad nim ostatnią modlitwę i udzieliły ostatniego błogosławieństwa, Castillan i Sawiniusz przywołani zostali z powrotem do pokoju.

– Człowiek ten – oświadczył im kapłan – umiera skruszony, żałujący za grzechy i rozgrzeszony. Co chcecie, aby dla was jeszcze uczynił?

– Czy jesteś w stanie pisać? – zapytał Sawiniusz umierającego. Rinaldo uczynił głową znak przeczący.

– A podpisać się potrafisz? – zadał poeta nowe pytanie.

Rinaldo gestem potwierdził.

– W takim razie spiszemy przy tobie twój testament, twą wolę ostatnią.

Rinaldo roześmiał się gorzko.

– Chyba moje wyznanie – szepnął.

– Tak, wyznanie. Zanim staniesz przed potężnym sądem Boga, pozostawisz w naszych rękach świadectwo, stwierdzające występne knowania, których hrabia de Lembrat był twórcą, a ty wykonawcą; poświadczysz istnienie dowodów okazujących niewinność Manuela, tych dowodów, które hrabia zniszczył czy też ukrył i odejdziesz z tego świata z sumieniem czystym, z duszą z brudów ziemskich omytą, z przeświadczeniem, że pozostawiasz nam środek naprawienia krzywd i niesprawiedliwości, do których spełnienia pośrednio się przyczyniłeś.

Rinaldo zebrał siły, aby dopełnić żądanego aktu.

Opowiedział jak najwierniej wszystko, co zaszło od chwili, gdy w pałacu hrabiego de Lembrat zamieszkał Manuel; odsłonił wszystkie podstępy i wyjawił wszystkie tajemnice swego pana.

W miarę jak mówił, Cyrano wyznania jego spisywał.

Gdy skończył, poeta odczytał raz jeszcze głośno ten akt i podsunął papier Rinaldowi, który u spodu położył drżącą ręką swój podpis.

– Przyprowadź Ben Joela – rzekł Cyrano do swego sekretarza.

Castillan wyszedł i po chwili powrócił, popychając przed sobą związanego Cygana.

– Czytaj to – rozkazał Sawiniusz, podsuwając mu pod oczy wyznanie Rinalda.

– Przeczytam wszystko, czego jasny pan ode mnie zażąda – wyjąkał pokornie zbój, z tą uległością dobroduszną, którą objawiał zawsze, ile razy znalazł się w rękach silniejszego.

I przeczytał.

– Teraz podpisz.

– Podpiszę wszystko, co jasny pan rozkaże – powtórzył tym samym co poprzednio tonem.

– Masz – rzekł wówczas Cyrano do księdza Jakuba – zachowaj to pismo. Przyda się nam ono w odpowiedniej chwili.

Proboszcz, który wykonywał ze ślepą ufnością wszystkie zlecenia przyjaciela, wziął podany sobie akt, złożył go i nic nie mówiąc, wsunął do kieszeni w sutannie.

– Jasny panie! – zwrócił się Ben Joel do Cyrana – co jasny pan zamierza zrobić ze mną?

– Posłać cię na szubienicę!

Nędznik począł drżeć i nogi ugięły się pod nim, jakby zamierzał rzucić się do stóp poety.

– Podły tchórzu! – wykrzyknął Cyrano z najwyższą pogardą. – Tak bardzo zatem lękasz się o swą skórę? Uspokój się, możesz ją jeszcze ocalić.

– W jaki sposób? – zapytał prędko Cygan, czepiając się rozpaczliwie słabego promyka nadziei.

– Oddając mi swą księgę rodzinną.

– Dam ją jasnemu panu – zapewnił Cygan.

– Dobrze. Ona w Paryżu jest, nieprawda?

– Tak, jasny panie.

– Udamy się tam zatem jutro w twoim zaszczytnym towarzystwie. Castillanie, odprowadź tego człowieka.

Potem zbliżając się do księdza, który czuwał przy Rinaldzie, zapytał:

– Czy masz jaką nadzieję?

– Mam nadzieję, że Bóg mu przebaczył – odrzekł kapłan głosem poważnym.

Sawiniusz spojrzał na Rinalda. Leżał on nieruchomo, z głową na piersi opadłą. Nie żył już.

Pochowano go nazajutrz na małym wiejskim cmentarzyku, nieopodal pięknego folwarku, którego właścicielem zostać się spodziewał.

Ben Joel, któremu bardzo było niewygodnie w ciemnej i ciasnej piwniczce, rozmyślał w czasie swej samotności o ostatnich przeciwnościach losu i próbował tworzyć nowe plany.

Nigdy jeszcze nie dokuczało mu w tym stopniu, co teraz, pragnienie zemsty. Nawet chciwość ustępowała w jego duszy przed nienawiścią – jaką żywił do Cyrana.

– Kochany Jakubie – rzekł Cyrano do proboszcza, uprzedzając go o swym bliskim odjeździe – zapraszam cię na ślub Ludwika de Lembrat z panną Gilbertą de Faventines, a co więcej, proszę cię, aby z twoich rąk otrzymali oni błogosławieństwo na drogę życia. Urządź zatem w ten sposób swoje interesa58, abyś mógł za dwa tygodnie udać się do Paryża. Z kolei ja tobie ofiaruję gościnność u siebie.

Ksiądz Szablisty trochę się wymawiał, ale w końcu przyjął zaproszenie i Cyrano odjechał zadowolony z tego obrotu sprawy.

Ben Joel został przywiązany do wierzchowca Rinalda. Straż nad nim powierzono Castillanowi i mała karawana skierowała się ku Paryżowi.

Nie zapominajmy dodać, że w orszaku znajdowała się również Marota.

Zwróciła się ona do Cyrana z prośbą, aby pozwolił jej towarzyszyć sobie, i poeta, któremu podobała się jej pustacka wesołość i który cenił ją za oddaną wspólnej sprawie przysługę, z chęcią na to przystał.

Ben Joel, dostrzegłszy w chwili odjazdu Marotę, cisnął jej jedno z tych wściekłych spojrzeń, które wyrażają więcej niż długie przemowy.

57szydersko – dziś: szyderczo. [przypis edytorski]
58interesa – dziś: interesy. [przypis edytorski]