Kostenlos

Kobieta bez skazy

Text
Als gelesen kennzeichnen
Schriftart:Kleiner AaGrößer Aa

I

Rena błądzi po domu, jak dusza niepewna swego przeznaczenia.

Rena ma błękitny, ładny peniuar, nie zapięty zupełnie, a pod nim cienką koszulę. Ta koszula nie jest nadzwyczaj świeża, ale za to peniuar ma atłasową podszewkę. Nastrój umysłu Reny jest podobny do szczegółów jej stroju. Wierzchnia warstwa – ta widzialna dla tłumu, jest nawet błyszcząca i kulturalna. Jest to kultura ludzi, którzy czytają początek i koniec każdego dzieła, „o którem się mówi”. Lecz to, co wewnątrz – ta koszula, ta warstwa własna i niewidoczna, to ma zatęchłe pojęcia zmieszanych, różnych, fałszywych wartości, któremi suggestjonowali to atłasowe stworzenie od kołyski po łożnicę ślubną.

Więc przedewszystkiem rozwiana tam chorągiew pruderji, ta skromność przedewszystkiem – nie była cnotą z potrzeby, nie szła ze źródła kierunku ducha, lecz była to raczej cnota z wyrachowania. Było w tem coś z zasad Chrystjanizmu. – „Ja, Panie Boże, będę uczciwy, ale ty mi za to, Panie Boże, dasz to i to”…

Rena była uczciwą i to, co Francuzi nazywają prude.

Tak sądziła. Ale za to cały szereg gestów jej i słów był szeregiem gestów i słów wykonywanych przez handlarza, zachwalającego swój towar. Tak było z pierwszem jej małżeństwem, a raczej sprzedaniem swego dziewictwa. Tak było i teraz, gdy pewien przeciąg lat i doświadczenie rozluźniło pęta, jakie panieństwo nałożyło na nią. Patrząc zdaleka na jej zachowanie się, sądzićby należało, iż jest to z gruntu istota zdeprawowana i lubieżna. Mimo to przecież była bez skazy, choć wyznawała zasady małej pani Jourdan z Zolowskiego Pot-bouille.

– Tout – mais pas ça!

Owo tout czyniła z naiwnością prawie dziewczęcą. Doskonale wytresowała się i zakamieniała w tej obojętności, dozwalającej jej igrać i rozniecać dokoła siebie ogniska.

W początkach osiemnastego wieku – tego rodzaju zabawa nazywała się galanterją. Przy końcu wieku flirtem.

Obecnie jeszcze się to ciągnie niby flirt. Ale czy flirt, czy galanterja, jest to światowe, opatentowane i usankcjonowane świństewko, w najlepszym razie – une petite cochonnerie – przysparzające w najlepszym razie miłości Ninon'om, lub prowadzące do ołtarza w najgorszym razie.

Owe pieszczoty i kokieterje, ponieważ nie są „tkliwemi”, jak chce Beyle – są odrażające.

Najgorsze jest to, że w nich sponiewieraną jest duma kobieca. Strój to powabny, lecz w gruncie rzeczy, gdy zagaśnie lampa, przyćmiona różowym abażurem, dostrzega się na nim cery i szych sczerniały…

Dlatego to może Rena błądzi po domu, jak dusza niepewna sytuacji.

Szczególniej, że ten Halski…

Rena go nie kocha. Gdyby jej skromność była nią rzeczywiście i należała do niej, jak należy cień – z tego opierania się kuszącym jego propozycjom i naleganiom wynikłaby w Renie miłość. Bo „skromność jest matką miłości”.

Tak twierdzą ludzie, żyjący w czasach, gdy pisano Niebezpieczne związki. Twierdzą oni również, że kobiety skromne chcą czasem udawać, że wstyd jest przesądem, i wtedy są niezręczne (wzruszająco niezręczne).

Po latach kilkudziesięciu kobiety nabrały giętkości gimnastycznej w tym kierunku.

Gdy są naprawdę w gruncie rzeczy, jak Rena wskutek suggestji – skromne (bo są bez zarzutu pod pewnym względem) à la pani Jourdan, udająca bezwstyd, mają pewny gest i rozwianą śmiałość. Nie są „wzruszająco niezręczne”, tylko są mimo wszystko niezgrabne. Najmarniejsza kurtyzana piękniej się porusza w atmosferze zmysłowości, niż najbardziej wyrafinowana, wysubtelniona i najpiękniej wychowana dama „z towarzystwa”. Jest wtedy tak, jak ze sztuką sceniczną. Najmarniejszy prowincjonalny aktorzyna jest doskonalszy w świetle kinkietów, niż najwytrawniejszy i z dużą kulturą estetyczną amator.

Przedewszystkiem bowiem zachodzi tu ta różnica, iż aktor jest aktorem z powołania i ma aktorstwo swoje za cel główny, a amator jako cel główny stawia zadowolenie swej próżności, lub jakieś inne względy. Kurtyzana z rzemiosła zatraca swoje ja w chwili oplątywania mężczyzny w swe sieci, kurtyzana z amatorstwa (jakiemi są zawodowe flirciarki salonowe), stawia siebie i swoje cele na pierwszym planie.

Mężczyzna zaś, który w okresie miłości pragnie być tym jedynym, głównym i wytycznym punktem, koło którego obraca się cały system planetarny, niechętnie dzieli tron, na którym z całą lubością zasiada.

Z początku – ponieważ, jako że galanterja jest smutną koniecznością jego płci – ustępuje połowę tronu kobiecie i pozwala jej pawić się przed sobą, uprzejmie nawet oceniając jej pozorne triumfy. Lecz nagle ma tego dosyć. Porywa się i nie chce więcej. On musi mieć skoncentrowaną na sobie całą uwagę i on jeden tylko ma monopol piękna w miłości. Stąd tak chętnie mężczyźni porzucają wykwintne kochanki dla bardzo prostych, nieskomplikowanych i żadnych kobiet.

*

Rena ma dziś właśnie zobaczyć Halskiego. Piknik ów ma miejsce tego wieczoru. Kilka kobiet, kilku mężczyzn. Każda znajdzie swego każdego. Mężowie i przyzwoitki wykluczone. Jest to już uświęcone tradycją zebranie. Mężowie, jak Jasieński, mąż owej Maryli, pretendującej do roli pani de Staël, chętnie godzą się. Toż samo i pan Weychert, partner jego bridgeowy. Pani Weychertowa, kobieta okrągła i prawie piękna, o zbyt dużej głowie i rosłym karku, uwielbiana jest od lat kilku przez nader przystojnego redaktora Czyńskiego, który ma żonę chorą, rezydującą stale w Zakopanem. Owo półwdowieństwo Czyńskiego upoważnia go do miłości rozmaitych i w rozmaitych gatunkach.

Mówi się.

– Mój Boże!… Jego żona chora…

I oto…

Pani Weychertowa jest jedną z tych miłości redaktorskich w lepszym gatunku. Mądra jest jednak, prowadzi całą rzecz umiejętnie. Odczuła, iż w gruncie rzeczy Czyński kocha swą żonę i zawsze jest ona tą pierwszą. Zmienność Czyńskiego, jego jakieś brutalne i bezceremonjalne porzucanie kochanek wynikało z tego, iż te ostatnie zajmowały odrazu wrogie stanowisko względem jego chorej żony.

Weychertowa nadzwyczaj subtelnie zrozumiała sytuację, pochwyciła strunę, na której grać była powinna, i wzięła interesa żony w swoje ręce. Czuwała nader umiejętnie nad pisywaniem listów, przesyłką pieniędzy, telegramów, dojazdów pięknego redaktora do ponurej willi wśród smereków zakopiańskich. Zajęła odrazu rolę anioła i wzięła na tę rolę patent.

I to sprawiło, że już trzy lata czarnowłosy redaktor o pięknej twarzy tenora „trzyma się” Weychertowej…

Pomimo, że podobno – jakoby:

Pomiędzy nimi nic niema.

Tak, jak między Marylą a jej mężem politycznym, panną Janką a Ottowiczem, Reną a Halskim…

Są to kobiety bez skazy.

Lecz są uwielbiane i wyrobiły sobie w świecie pewne prawo do przeżycia swego półżycia.

Skoro całem życiem im żyć nie było wolno.

Z tego tedy powodu i mężowie tych kobiet wiedzą, że dziś jest piknik Istot Wolnych. Tak się mieni to całe towarzystewko – o pół moralności – ślizgające się niepewnie na cieniuchnej powłoce lodu. Panowie Weychert i Jasieński, mężczyźni w sile wieku i dobrze odżywieni, spędzą ten wieczór w kole, gdzie podzielą się według swego zwyczaju kilkoma porcjami wykwintnych potraw i butelką szampana.

Jeśli im czas wystarczy i chęć także, pójdą pod rękę do pewnych dwóch znajomych sióstr, „prywatyzujących” na jednej z bocznych uliczek, celem zabawienia się. Wiadomo bowiem, że „mężczyzna od czasu do czasu musi się zabawić”…

Jeżeli jednak nie mają do zabawy animuszu, zagrają wreszcie w bridge'a i pójdą później po żony.

Żonom tym wierzą.

Lecz pobłażliwie i szeroko zapatrują się na nie.

Mają tę wspaniałomyślność, iż pozwalają im także się zabawić.

Wprawdzie trochę inaczej, niż oni z dwiema siostrami, „prywatyzującemi na piąterku”, lecz…

Niech się biedne kobiecięta zabawią.

*

Stąd Rena wie, iż wieczorem w restauracji Palace Hotelu, w znanym jej dobrze gabinecie, zbiera się niewielkie, ale dobrane gronko.

Ubiera się powoli i z całym namysłem. Idzie za radą uświadomionej panny. Ukryje całą swą skórę i zachowa się odpowiednio.

Kładzie na siebie powoli mieniącą się szafirową suknię z jedwabnej, czarującej tkaniny. Wysoki kołnierzyk z gęstego tiulu, naszytego szafirowemi kamykami, zakrywa zupełnie szyję. Włosy, gładko uczesane, ujawniają prześliczny, drobny, rasowy kształt głowy. Tylko po obu stronach twarzy lekki puch o miedzianych tonach włosów czyni miękkie, delikatne ujęcie bladej twarzyczce, na której czernieją plamy ciemnych, jakby zmęczonych, proszących o coś oczów.

Rena patrzy na siebie w lustro i sama nie wie, czy czuć się pewną i dobrze w tej postaci. Uczy się przygryzać wargi, szepcze jakieś słowa, powtarza, uczy się tonu…

– Nie rozumiem pana – tak się panu zdaje…

Owija się płaszczem, gasi sama kandelabry na tualecie, bo mimo wszystko nie zapomina, jak być powinno w domu, gdzie pani „zajmuje się wszystkiem”.

I oto Rena jest w drodze do boju.

W dorożce zaczyna drżeć. Prostuje się i sama nie wie, jak skądś, z jakiegoś jak najdalszego kąta wypełza modlitwa:

– Panie Boże! Daj, żeby mi się udało – żeby ten… ten…

Czego właściwie chce, nie wie, ale powtarza aż do samego Palace Hotel:

– Panie Boże! Daj, ażeby ten… ten…

Kobiety bowiem zawsze w trudnych sytuacjach miłosnych czepiają się sfer niebieskich, szukając tam odpowiedniego sukcesu.

A im sprawa bardziej zawikłana i przeciw właśnie owej moralności, naznaczonej z góry – modlitwa jest tem żarliwsza i prawie przechodząca w imperatywny ton.

Bo taka jest logika kobiet w sprawach miłości.

II

Więc „gabinet”.

Najbanalniejszy, jaki sobie można przedstawić. Dwa duże lustra, cztery obrzydliwe obrazy, przedstawiające blondynkę, brunetkę, szatynkę i rudą. Wszystkie te pokusy Św. Antoniego, odpowiednio obnażone do pasa, zafryzowane i dobrze podkarmione. Dalej kilka prospektów na ścianie. Jakieś tatrzańskie sanatorjum przekomicznie reprezentuje góral z kieliszkiem wody w ręce. Kładzie to pewną krajową nutę w atmosferę ogólnoludzką restauracyjnej nory. Poza tem nic nie odda banalności smutnych kelnerów i niekształtnych dwóch zmęczonych sof, pokrytych wełną aksamitu. Biedne, rude pianino odpoczywa w kącie.

 

Stół wyciągnął swój grzbiet cierpliwie pod jarzmo kanapek, kawioru, cytryn, przystawek. Kilka bukietów więdnie przedwcześnie i kona. Pod ścianami przylepione senne postacie dwóch kelnerów i piccola o twarzy kretyna. Wszyscy trzej mają rozpaczliwie długie spodnie, spadające im w rozlicznych fałdach na płaskie stopy proletarjatu. Elektryczność ujawnia jakoś dziwnie nędzę tła i poszczerbienie serwisu, zużycie portjer, brud sufitu. To jest banalne i brzydkie. Odrazu odczuć można, iż girlandy miłosnych słów i dreszczyków nie mogą tu znaleźć odpowiedniego nastroju. Nic w tem niema z tego, co musiała mieć w sobie jakaś loggja, na której przedziwne, białe palce rozmaitych madonn muskały ciemne róże i aksamit strojów klęczących u ich kolan rycerzy. Woniały ogrody róż, tuje, poważne czarną barwą, dawały im tło świątynne. Przez marmurową balustradę przerzucona purpurowa, aksamitna draperja wlokła się aż do stóp siedzących kobiet. Splatały się i rozplatały palce, usta, serca… Niezaspokojona ciekawość wzbudzała niepokój, graniczący z rozkoszą. Zachodzące słońce rzucało na wszystko gorące, złote oświetlenie. Kobiety były piękne i biło od nich ciepło, jak od nocy sierpniowych. Brokat złoty ich szat, wyciągniętych silnie na kolanach, lśnił się powabnie. Każdemu mężczyźnie zdawało się, iż znalazł się wobec prawdziwej namiętności. I choć to było kłamstwo, jednak stapiało się w uroku tak wielkiego Piękna, takich barw, linij, doskonałego sharmonizowania się, iż kłamstwo doskonaliło się na wzór Prawdy.

Byli piękni i przeżywali Sen prawie prawdziwej namiętności.

*

Tak było w lodżji i w czasie, gdy kobiety chodziły w brokatach, a mężczyźni u ich stóp klęczeli.

Prosili pokornie – kobiety odmawiały lub zezwalały, nie tracąc ani atomu ze swej gracji i czarującego wdzięku.

Siedemnasty wiek jest bardzo od nas daleki, a patrząc na gabinet, w którym Rena siedzi przy stole milcząca i jakby nieufna, sądzićby można, iż ten „siedemnasty wiek” nie istniał nigdy.

Cztery kobiety i pięciu mężczyzn je kanapki i pije koniak. Różowego ciała kobiet jest pod dostatkiem, bo wszystkie oprócz Reny, są silnie wydekoltowane. Maryla ściśnięta tak silnie, iż łopatki jej tworzą prawie gors odwrotnej strony jej ciała. Surowe prawie decollete uświadomionej panny Janiny zatrzymuje się na punkcie domyślników. Cała „ona” maluje się w tej gazie i pasmanterji. Każe się domyślać, pozwala przypuszczać… nic więcej.

Pomiędzy tą orgją ciał szafirowa szata Reny odbija nader szczęśliwie. Jest odmienna, a więc ciągnie spojrzenia. W pierwszej chwili wszyscy mężczyźni zaprotestowali.

Wszyscy, oprócz Halskiego.

Rena, rozbierając się powoli, przed lustrem śledzi, jakie właściwie strój jej sprawi na nim wrażenie. Obrzucił ją szybko jakby zdziwionym wzrokiem. Widocznie sprawiła mu niespodziankę. Oczekiwał szablonu obnażenia, a spotkała go zazdrosna zasłona. Rena podchwyciła na jego ustach uśmiech, któremu nie potrafi jeszcze nadać znaczenia.

Na troskliwe pytanie Alego, czy nie jest zaziębiona, odpowiada sucho:

– Nie, jestem zupełnie zdrowa.

Halski manewruje tak, aby usiąść przy niej. Rena aż drży od tego samego pragnienia, lecz już trzyma się nakreślonej linji, którą zapoczątkowała swą suknią. – Rozmawia z Weychertową, której redaktor Czyński pomaga przypiąć jakiś zbuntowany i rozfryzowany loczek tuż nad samym karkiem.

– Nie tak… nie tak… – szepleni przystojna kobietka.

Wreszcie siadają do stołu i zaraz Halski zwraca się ku Renie. W oczach jego migoce coś, jakby pragnienie flirtu. Ta noc letnia, płynąca od miasta, wreszcie dwa tygodnie pauzy od powrotu zdziałało swoje. Lecz Rena wymienia z Janką spojrzenie przez baterję koniaków i więdnące wiechcie kwiatów.

I grzecznie, swobodnie pyta:

– Jakże było z odczytem? Wiem z dzienników o wrażeniu „sali”. Lecz pan? Czułeś się swój? Zadowolony ze siebie – nie mówiłeś w pustkę?

Halski odpowiada niechętnie:

– Mówiłem w pustkę.

– Rozumiem! Ja nie miewam odczytów, a często mówię w pustkę.

Roześmiał się ironicznie.

– Nie sądzę. To, co pani ma do powiedzenia, zawsze znajdzie echo.

Rena odsunęła się od stołu i z pod zmrużonych powiek spojrzała na niego przeciągle.

I milczała.

Czekał, że się obrazi i z tego wypłynie ton lekkiego przekomarzania, który doprowadzi go wreszcie do uścisku rąk pod obrusem. Lecz ona patrzyła już teraz senną melancholją w światła kandelabrów.

Sforsował więc:

– Pani się nie obraziła?

Stała się jeszcze bardziej smutną.

– Nie, panie! – odparła powoli. – Za co? Mam to, na co zasłużyłam.

– !!!

– Tak! Zwykle używam do wypowiadania się – mowy, więc nic dziwnego.

Gniew jakiś go ogarnia za ten jej sentyment.

– Jakże ma być inaczej?

– Tak… gdakanie.

– ?…

– Pan sam tak nazywa mowę ludzką. I ma pan rację. Niech pan posłucha, jak się wszyscy rozgdakali dokoła nas…

Rzeczywiście, jak na kołowrotku, jak w kurniku, gdy ptactwu posypią ziarna, warczały zbyteczne słowa, wypluwane masą z ust ludzkich.

– Niech pan patrzy! – Ci milczący kelnerzy mają o wiele więcej dostojeństwa w sobie, niż cała reszta.

I przybrawszy wzrok Madonny, dodaje:

– Nie wyłączając pana.

Czuje, że go stropiła na chwilę. Jest szalenie rada. Ma ochotę porwać serwetkę i zacząć go bić nią po głowie. Jest to ordynarny jakiś odruch, który zbudził się w niej nagłą, zazdrosną falą. Z boku, z jakichś głębi pchnęło się ku niej wspomnienie tej jakiejś nieznanej jego kochanki, z którą spędził te długie tygodnie, w czasie których ona nawet płakała w osamotnieniu.

Lecz profil jej jest dziwnie piękny, choć trochę zaostrzony, a te oczy, nie patrzące na niego, drażnią go dziwnie.

Stara się być łatwym do ustępstw.

– Pani ma rację.

Jaką rację, dlaczego, nie wie. Ale zaraz z miejsca dawnym zwyczajem stara się szukać jej ręki, którą ona powoli, umyślnie opuszcza w dół. Chce z nią kontaktu, potrzebuje go. Musi wyczuć atłas jej skóry. Wie, że gdy się to stanie, opór, który w niej czuje od początku kolacji, zniknie.

Lecz oto staje się rzecz nieprzewidziana:

Rena rękę swoją cofa.

Nie dozwoliła mu nawet musnąć paznogci.

Tych długich pazurów pantery.

Położyła znów rękę na obrusie i jakimś skurczem dzikim wpiła te pazury różowe w obrus.

Patrzy na tę grę Halski i myśli:

– „Gdyby tak we mnie! W mój kark, w moją skórę!”

Przeszywa go dreszcz.

Wzięła go…

I pragnie jej.

Nagle porywa się dookoła stołu krzyk.

Ktoś drzwi otworzył. Wsuwa się mąż polityczny. Właśnie przyjechał z Wiednia. Ledwo wrzucił smoking, już jest na dole, stoi bowiem w Palace Hotelu. Witają go jak zbawcę wygłodzonego miasta. Czepiają się pretekstu, aby być także nietylko erotyczną bandą, zebraną tu dla flirtu. A potem wszyscy odwracają się ku niemu z jakąś przesadną, małomiasteczkową afektacją. I ujawniają tem po prostu brak spójni nawet w zakresie swej namiętności, celem której wyładowania się tu zeszli.

Mąż polityczny, wysoki, giętki, dostatecznie podwatowany tłuszczem, wita ich wachlowaniem ręki. Przybiera ton z maniery tych tam z wyższych stanowisk. Zdaje mu się w tej chwili, że jest naprawdę „figurą”. Wydyma klatkę piersiową i przybiera zagadkową maskę profesjonalnego dyplomaty. Nauczył się zdobić swe wygolone usta półuśmiechem, który jakoby gnieździł w sobie mnóstwo fałszu i kłamstwa.

Pochyla się także kunsztownie. Jak ten, który dużo mówi na trybunie, wspierając się znużony na w kułak złożonych rękach.

Tymczasem mąż polityczny właściwie nie odzywał się do tej chwili nigdy.

– „Na komisjach właściwie!” – odpowiada skromnie, pytany przez niedyskretnych.

Lecz zawsze przedstawia on tu to coś wyższego, niedościgłego, coś trącącego wonią jakby przedpokojów Burgu – coś, co na przeciętnych śmiertelników spada w formach bardzo uproszczanych, jako policja, podatki i tym podobne. Ma swój szyk i działa zwłaszcza na taką Marylę.

Wyciąga ku mnie ręce, garnie się, jubiluje cała w swej obcisłej vieux rose sukni, narzuconej koronką…

– Tu, koło mnie!…

Zatapia w niego oczy. On uśmiecha się dobrotliwie. Jest to jeden z tych mężczyzn, którzy pozwalają się kochać.

Odczuć to zaraz można w sposobie, w jaki usiadł i czeka, aby się nim zajęto. Podniósł wysoko głowę i łaskawie odpowiada na pytania, ogniowo skierowane ku niemu.

– Cóż tam w Wiedniu?…

Maryla opiekuńczo przecina odpowiedź:.

– Nie, nie… proszę odpocząć. Oto koniak, kanapki! On zmęczony! Później!…

– Zajmijcie się sobą!

W gruncie rzeczy odgaduje u Czyńskiego zawisłe na ustach pytanie:

– Cóż Wiedenki?

A że jest zazdrosna o swoją władzę, a raczej cień owej władzy, nie chce tracić iluzji i wywoływać widma owych Wiedenek, szerokich w biodrach i piersiach, odzianych jak papugi i opędzających się wzdłuż Kärntnerstrasse i Grabenu z zaciekłością, godną lepszej sprawy.

Powoli wszystko wraca do normy.

Ręce znikają pod obrusami – jakiś przytłumiony chichot wyrwie się czasem. Jeden Ali błądzi bezczynnie poza krzesłami, przyzywany lub odpędzany w razie potrzeby. Kolacja idzie swoim trybem, niewyraźna i niesympatyczna. Nie jest to orgia, a przecież czuć, że dzieją się tu rzeczy nieprawidłowe i niedozwolone. Od czasu do czasu rozmowa staje się ogólną – jakby ci wszyscy czuli się w obowiązku uczynić coś dla zamarkowania swej przyzwoitości. I zaraz potem głosy się ścinają i rozchodzą, aby zanikać w szept, przecinany chichotem.

Rena jednak, która zawsze doskonale nastrajała się na ten fałszywy ton udanej wesołości, dziś przybrała zupełnie inny sposób. Przeważnie trzyma się odsunięta od stołu, wargę ma wydętą, biust naprzód podany. Od strony Halskiego przebiega po niej jakby dreszcz. Tłumaczy to sobie fizyczną odrazą, jaką budzą w niej reminiscencje jego zbliżenia się do innej kobiety.

Rzuca przez zęby:

– Ach! Jakie nudy!

Halski się dziwi.

– Tu, wśród wesołości?

– To wesołość?

– To więcej niż wesołość! Prawie szał.

Oboje wykrzywili się ironicznie. Odwróciła się twarzą ku niemu:

– Wstrętne!…

– Po cóż pani tu siedzi?

Rzuciła przez zęby:

– Gdzież pójdę?

– A! Więc tak… z nudów – z braku czego innego…

– Tak! – odparła twardo – z braku czego innego!

Uczuła, iż jest gotów, aby zadać jej jedno z tych pytań, któremi zwykł wyprowadzać ją z równowagi.

– A gdyby dane pani było przeżyć jakąś wielką, wspaniałą, klasyczną rozpustę, czy rzuciłaby się pani w nią?

Milczała chwilę.

Ogarnęła sytuację. Nie chciała mu się wydać tak skromną, że aż beztemperamentową. Lękała się również być przed nim spragnioną Messaliną…

Zasłoniła się zagadką.

– To jest rzecz moja! – odpowiedziała, starając się głosowi swemu nadać bardzo zmysłowe brzmienie. Równocześnie jednak przyoblekła twarz w wyraz prymitywnej boskości.

– Tak będzie najlepiej – myślała.

Lecz on zaczął śmiać się nieprzyjemnie.

– Pytanie za silne dla pani – nie wie pani, co z niem począć! Zapomniałem, że pani nie potrafi być ani na chwilę żywiołową. A to jedno coś warte – poza tem nic.

Wyprostowała się z godnością.

– To jedno?

– Tak – w dziedzinie miłości.

– Och! Ciągle ta miłość!…

– Jesteśmy obecnie na tej ścieżce. Po to się tu zeszliśmy. Zdaje mi się przynajmniej. Po to te panie wybrakowały stąd swoich mężów, ta panna swą matkę… Jeżeli się zejdziemy na posiedzeniu jakiegoś komitetu, organizującego coś tam dla… społeczeństwa, to mówić będziemy inaczej, tak samo w dyskusji nad twórczością w jakimś kierunku. Lecz dziś bądźmy szczerzy. Jesteśmy po to, aby krążyć dookoła miłości, więc…

– Miłości!…

– Pasji, żądzy, namiętności, sentymentu. Jak pani chce. Ja to nazywam miłością! – Słowem, Cour d'amour.

– Och, proszę, bez bluźnierstw.

Nagle zaczął mówić cicho, krając delikatnie kanapkę, przystrojoną jak baletniczka:

 
Mignon allons voir si la rose
Qui ce matin avait eclose
N'avait perdu à la vesprée
Sa robe…
 

– Ach! przestań pan, proszę.

– Tiens! – Pani nie lubi Ronsarda i jego plejady…

Uśmiechnęła się gorzko.

– Przypomina mi to – rzekła – jedną damę, którą prosiłam, aby przykróciła bębnienie gam swej córki w sąsiedniem mieszkaniu. – „To pani nie lubi muzyki?”

 

Myślała, że się obrazi, ale on roześmiał się, zjadł kanapkę i odpowiedział:

– Te panie nie są tak jak pani wybredne.

Rena z niewysłowionym niesmakiem potoczyła wzrok dokoła. Zanurzona w rozmowę z Halskim, nie zauważyła, jakie „kolacja” uczyniła w erotycznym kierunku postępy.

Panie piły od samego początku szampana, racząc się w obrzydliwy i niepomiarkowany sposób tym fałszywym trunkiem. Powoli ordynarność wina, które chłonęły, jego zdemokratyzowanie się, zapoczątkowane przez żydowskich komiwojażerów i koszlawe szansonetki – jakby weszło w krew tych kobiet. Mężczyźni bowiem, przywykli do picia tego brzydactwa, pozostali sobą.

W kobietach jednak przez wszystkie pory przejawiła się trywialność natury sztucznego podniecenia kobiety. Śladu tam nie było namiętności o wielkiej, olbrzymiej sile i linji, która usprawiedliwia nawet zbrodnie – nawet występki…

Tam była szpetota płaska, łażąca po bagienkach małych dreszczyków i duszonych westchnień. Nie było to upojenie dziewki, tonącej w świeżo skoszonym pęku trawy, której woń zawrotna więdnącego kwiecia dyszy na nią całą siłą natury, lecz pisk łaskotanej dziewczyny, którą parobek upoił kieliszkiem wódki i ma za to prawo bezcześcić szpetotą brzydkich gestów.

Rena była trzeźwa – nie piła wcale, nie wysączyła jednego kieliszka. Od samego początku odepchnęła od siebie Alego, który pragnął ją skłonić do przyjęcia udziału w ogólnej pijatyce. Obrażony chłopak poszedł schronić się do drugiego boku uświadomionej panny, która tę część swej indywidualności miała na razie niezajętą. Ottowicz bowiem, jako człowiek muzykalny, uznał za stosowne, iż od bażantów z sałatą począwszy, należy, aby w gabinecie było trochę „muzyki”. Rozpoczęła się serja powolnych walców, szpetnych i Wiedniem nasiąkniętych po to, aby skończyć się na Solfegietto Bacha i przejść w Rondeau Cooperina. Nikt nie wiedział, co Ottowicz gra. To było obojętne. Był to jeden dźwięk więcej, dla nich i wszystkich zupełnie niezrozumiały.

Przypuszczalnie, na razie i dla samego wykonawcy, który wykonywał te drobne arcydzieła zamierzchłych, czarujących czasów z papierosem w ustach i kieliszkiem szampana, czekającym na pianinie.

– One są obrzydliwe! – wyrzekła nagle Rena.

Halski się obruszył:

– Dlaczego? – Są tylko nieszczere i wystygłe; podniecają się i budzą w sobie kobiecość… na gwałt.

– Po co?

– Jakto po co? – Kobieta bez namiętności jest właściwie obrzydła – passez l'expression

– Pan-byś chciał, żebym to samo zrobiła, co one…

Utopili w sobie oczy.

Źrenice ich zmętniały.

– Chciałbym – wyrzekł cicho.

Uczuła, że był także trochę pijany. Nie tyle winem, ile jej oporną obecnością.

Uczuła się wyższą ponad niego i cieszyło ją to.

– Napróżno!… – wyrzekła wyniośle. – Ja wyznaję ascezę. Jest ona i piękną i zdrową.

– Nie bardzo.

– Ja jestem zdrowa.

– No, tak na pozór. Ale pani jest na drodze do histerji klasztornej.

Zaczęła śmiać się sztucznie i z przesadą.

– Niema obawy, jestem zupełnie en forme.

Nagle poczuła jego rękę obejmującą ją delikatnie. Rzuciła wzrokiem dokoła. Wszystkie pary były po prostu pogrążone w jakichś praktykach dyskretnych zbliżeń.

Ali, zupełnie przylepiony do uświadomionej panny, układał jej z wykałaczek jakieś niedwuznaczne rebusy na obrusie. Redaktor Czyński, napisawszy pod dyktandem Weychertowej korespondentkę do swej żony w Zakopanem, całował dołek w łokietku pięknej pani z nadzwyczajnym apetytem i rozkoszą. Mąż polityczny, odpowiednio wypoczęty i nakarmiony przez Marylę, miał jej dużo do powiedzenia po cichu – o wiele więcej z pewnością, niż na komisjach. Maryla świeciła się zdaleka i promieniała niewyraźnie, jakby przesycona światłem jakiejś pasji, trawiącej ją wewnątrz.

Rena zastanawiała się teraz z całą przytomnością, co jej czynić wypada. Czy drgnąć, rzucić się i przyznać się w ten sposób, że dotknięcie Halskiego oddziaływa na nią zmysłowo, czy raczej udać, że nie czuje nic i że Halski nie ma nad nią pod tym względem przewagi. Szybko wybrała ten drugi system.

Wydał jej się lepiej prowadzący do celu.

Z nieporównaną ironią zwróciła się ku swemu partnerowi:

– Czy pan zechcesz usunąć swoją rękę? – zapytała wyniośle – przeszkadza mi – i bez tego jest dosyć gorąco!

Zmieszał się. Szedł najczęściej drogą brutalnych i śmiałych gestów i to udawało mu się wobec innych kobiet znakomicie. Rena tak doskonale zagrała wobec niego komedję zupełnego chłodu, iż uczuł się zderutowany.

– Przepraszam! – wyrzekł zmieszany.

– O! Nic nie szkodzi! – odparła, powstając od stołu – zdawało się Panu, że jeszcze jest u swych znajomych w Warszawie!…

Gdy wymówiła to słowo, targnęło się w niej aż wszystko. Uczuła, iż popełniła niezręczność. Wydała się z tem, iż była zazdrosna. Chciała to jakoś naprawić. Lecz było zapóźno. Miała do czynienia ze zbyt wytrawnym graczem.

Dostrzegła na jego ustach uśmiech triumfu.

– A… tędy droga…

Zmieszana podeszła do pianina. Znalazła się sam na sam z Ottowiczem.

On grał ciągle, zanurzywszy się w preludja Bacha. Był to dziwny człowiek, łączący w sobie subtelne, artystyczne uczucie z brzydkim, prawie płaskim serwilizmem w miłości.

Rena w tej chwili uczuła ku niemu jakiś pociąg, jakby coś wspólnego ich łączyło, czego określić nie umiała. Nie kochała przecież nikogo, a tem więcej Halskiego, ale jakaś obroża żelazna erotyzmu zaciężyła jej na karku.

Oparta o pianino, słuchała chwilę.

– Niech mi pan zagra Warum Szumana! – poprosiła.

Uczynił zadość jej żądaniu. Zaczęły ją opływać urywane, denerwujące, szarpiące zdania muzyczne. – Miała ochotę zacząć krzyczeć, łkać spazmatycznie, wołać.

– Dlaczego!…

Opamiętała się. Czyżby rzeczywiście czyhała na nią owa histerja klasztorna?

Głupstwo! To otoczenie wstrętne tak działa. Zaczyna zapominać o celu, do którego dążyć winna.

Pozostać bez skazy – i małżeństwo…

Ach!…

Zamiast obroży erotycznej poczuła straszny ciężar na swych barkach. Coś ją gięło ku ziemi. Wyraz jej twarzy był naprawdę zmagający się i bolesny. Oczy mimo woli błądziły. Spotkała się z wzrokiem Halskiego, który pozostał przy stole i w milczeniu pił czarną kawę. Przed nim leżał na stole stos różanych liści, które oberwał widocznie ze stojącego przed nim na stole bukietu, w przystępie rozdrażnienia…

We wzroku jego Rena pragnęła mimowoli spotkać jakieś współczucie. Tak jest. W tej chwili uczuła się jakby ranną i jakby nieszczęśliwą.

Zazdrościła tym kobietom ich łatwej szpetoty i nie wynosiła się swą pięknością prostolinijną. Lecz w oczach Halskiego migotała teraz lubieżna ironia mężczyzny, radego, że złapał kobietę na zazdrości i wobec tego bezbronnej i zdanej na jego łaskę i niełaskę. Nie spieszył się ku niej – bynajmniej. Teraz mógł i chciał ją przetrzymać.

Był jej pewnym.

Wszystko to bez słów przepłynęło ku nim dwojgu na fali wysnutej z Szumana i zginęło w przestworzu. Ktoś, zdaje się Ali, poskoczył ku oknu i otworzył je na rozcież. Wszyscy bowiem teraz palili papierosy. Wytwarzała się atmosfera kordegardy. Przez otwarte okno, wychodzące na ciasny dziedzińczyk hotelu, wpłynęło skandaliczne pomięszanie przeczystej woni letniej, czarującej nocy i odoru kuchni i gnijących w kubłach odpadków. Szło to całą falą w gabinet, w ciemności rozjaśnionych jasną plamą na wpół zasłoniętych okien kuchennych.

Była w tem połączeniu cała synteza miasta. Czystość ludzkich uczuć, zabłąkanych jeszcze i wyniesionych z kontaktu z naturą, i zgnilizna przypraw kultury, podawanej z całą perfidją i chęcią zysku…

Ottowicz instynktownie grać przestał.

Posunęła ku niemu Janka. Niewiadomo jednak, czy szła za nim, czy za Alim Kaswinem.

Była dwuznaczna i niezbadana.

Zatrzymała się jednak u fortepianu.

Wyjęła Ottowiczowi z ust papierosa i z uśmiechem, który rozsłonił jej blade dziąsła wyczekującej panny, pociągnęła kilkakrotnie parę kłębów dymu. Potem wilgotny od swych warg papieros napowrót włożyła w usta Ottowicza i usiadła w milczeniu obok niego na oknie.

On, jak przez mgłę, nagle rozanielony, dziękował jej, całując szybko jej chude, obciągnięte niewinną etaminą kolana. Poczem grać zaczął Szumana, jakby pijany, niewyraźny…

Rena uczuła, iż powinna się usunąć. Usiadła na jednej z sof, w chwili, gdy Weychertowa reklamowała „coś z Wagnera” – gdyż

…„nie zna nic bardziej zmysłowego nad tego nieboszczyka”…

Coś obudziło protest ze strony męża politycznego.

Lecz Weychertowa piskliwym głosem motywowała:

– Nie, nie – posłuchajcie tylko – zdaje się, że już, a tu nagła pauza i spadek w nicość… I tak ciągle. To denerwuje…

Ali, zajadając się winogronami, zaczął śmiać się zuchwale, pewny swej siły i lat dwudziestu.

– Rozpacz czarna i beznadziejna.

Poseł do parlamentu spojrzał nań wyniośle.

– Sensacja najdelikatniejsza. Dostępna tylko ludziom o wysokiej kulturze erotycznej.