Kostenlos

Kobieta bez skazy

Text
Als gelesen kennzeichnen
Schriftart:Kleiner AaGrößer Aa

Mówiono o nim – „taki młody!” – a on przybierał minki pazia, któremu za wachlarzem pozwala się całować półobnażone piersi…

Rena milczała, pozwalając Kaswinowi mówić cicho i skromnie. Gdy przestał mówić, szeptała.

– Powiedz co jeszcze!… – wstrzymując się całą siłą, aby nie mówić nazwiska Halskiego.

Lecz pomiędzy nimi niema innego tematu, jak kobieta – miłość.

Z dziwnym uporem maniaków powracają doń ciągle. – Rzecby można, iż świat cały wymarł na innych punktach, tylko drga i pulsuje na jednym punkcie erotycznych objawów. Weszli na tę ścieżkę i po innej jakby chodzić nie mogli. Napróżno Kaswin dobywa ze siebie swej filozoficznej lub estetycznej kulturki. Są to jakieś strzępy, jakieś echa, coś nieudolnego, nie wyrażającego właściwie nic, jakaś naleciałość komiczna, pełna zaprzeczeń lub potwierdzeń, a bijąca po prostu w pustkę wielkiej, śmiesznej nieużyteczności.

I znów powrót do „miłości” jakby do podstawy i konieczności bytu, dominanty świata zewnętrznego i wewnętrznego; jedynie zrozumiała rzecz jako stan właściwy i motyw wszelkich postępków. Ten jedynie ton potrafi wywołać w nas natychmiastowe uczucie nienawiści, zemsty lub wdzięczności, zdołając przynieść ze sobą natychmiastowe i najżywsze echa przeżytych drgnień.

I – będąc szczerymi, wyznać musimy, że właśnie ból miłosny sprawia nam na odległość sto razy więcej rozkoszy, niż szczęście, odczute w erotycznych naszych przeszłościach. To jest bezbarwne i mdłe, jedynie ból wryty w nas samych – przyczajony, jak zwierzę dzikie w kącie klatki naszych serc – zasypany popiołem nowych, drobiazgowych, choćby napozór najwznioślejszych wrażeń – nagle porywa się ze skowytem i wyciąga ku nam djamentowe pazury, na których czerni się jeszcze zapiekła nasza krew.

I tu właśnie szukać winniśmy przyczyny, dlaczego zawsze i wszędzie główną troską wspólnych zwierzeń naszych jest miłość. Bo nic nam nie przyniosło takiego intenzywnego, osobistego bólu, jak ona właśnie. A jedynie chętnie i z zamiłowaniem rozraniamy blizny cierpieniem wywołane. I stąd każdy według swej indywidualności mówi o miłości. Rozpoczęta rozmowa o najwyższych abstrakcjach i cnotliwych idealnościach krętemi ścieżkami usunie się niepostrzeżenie do ogrodu, w którym płoną bądź kwiaty miłosnych nadziei, czy w księżycowych blaskach melancholij z pod płyt nagrobków szczerzą się szkielety spruchniałych namiętności. Miłość jest tą jedyną potęgą, która oparła się i opiera wrogiemu wynaturzaniu jej z całości człowieka przez wiedźmę o długich rękach i wyschłej piersi, ochrzczoną mianem moralności.

Nic – żadne przykazania, żadne klątwy, żadne prawa, żadne sądy i kryminały nie zdołają powstrzymać takich dwoje – gdy pędem cudownym ku sobie bieżą z rozwartemi ramiony. Po łzach, po trupach, po obalonych ołtarzach i zgaszonych światłach, ku szafotom szubienicznym lub katorgom – niepowstrzymanie zdobywają przecież miano kochanków i chwilę zadowolenia rozpłomienionej pasji. Podczas gdy inne motywy – tak zwane „wzniosłe”, wymagają całej edukacji w danym kierunku i pędów gromadnych, owczych – a tylko wyjątkowo bez dłubania i djalektyki, padającej jak podniecająca chłosta – objawiają się w człowieku, istniejącym bez podstawy komedjanctwa – miłość, mimo wszystko ciągle jest tą „wolną w wyborze swojej drogi”. Z wyciem buntu wali się w stronę raz obraną a raczej pchnie człowieka w śmiertelne zniszczenie, niż pozwoli zniszczyć się sama. – Te miłości, które zostały „zwalczone” za pomocą nawoływań pobożnych, prawnych, społecznych – nie były istotną esencją miłosną. I dobrze się stało, że zginęły w zarodku, bo były to trupy noworodków, zgniłe w łonie matki – śmiecie cuchnące swą anemją – strachy na ptactwo w łachmanach, strojące się w formy uznane. Triumfować będzie jedynie tylko potężna, doskonała, typowa Miłość, symptomat siły życiowej, słodki i jasny wykwit instynktów zdrowych – w chwili najwyższego uniesienia zdzierający ze siebie strojny łachman, złożony z deseni tkanych na krosnach despotyzmów, obłudników i kłamców, podających się za zbawców ludzkości.

*

– Mów coś jeszcze, lecz nie mów o miłości!

Oto są słowa Reny do Kaswina.

Zapadła w tęczę barwną poduszek, leży nieruchomo. Kaswin zamilkł, bo oto przerwano mu dyssertację, jakoby Chrystjanizm był konglomeratem naleciałości przeróżnych z odrobinką judaizmu. I z tej wyniosłości wtajemniczonej znów c. k. koncepopraktykant spadł ku płaszczyznom, na których widma miłosnych korowodów uwodzicielsko ogarniały bezbrzeżne życiowe horyzonty.

I nagle przerwane słowa uwięzły mu w gardle. Nie potrafił już wydostać się jednym skokiem na suche tresury rozumowania. Ze smutkiem patrzał na leżącą przed nim kobietę. Czuł, że całą siłą mógłby chcieć złączyć się z nią instynktem, lecz jakaś przemożna jej wola odepchnie go zawsze. W tej chwili był prawie dojrzały. Pragnął upojenia, którego przyczynę chciał zaczerpnąć właśnie w piękności znajdującej się przed nim kobiety, rozumiał równocześnie, iż to pragnienie pozostanie dla niego nieziszczalnością. Mógł wzmagać swą siłę do ostatniej potęgi, a przecież zawsze sprawa ta nie przejdzie granic ochoty. I nagle posmutniał i przestał w mechanizmie swego umysłu czerpać komedjanckie efekta, któremi mógłby zająć i zahaczyć jej mechanizm umysłowy. Odczuwał, że ona biegnie po innych ścieżkach i że właśnie te ścieżki są erotyczną dróżką, obsadzoną płomiennemi kwiatami miłosnych pożądań. Pomimo to, a właśnie dlatego zakazywała mu mówić o miłości. Bo właśnie przepełniona była swoją koncepcją miłości i to, co on mówił w tej mierze, drażniło ją i było nieharmonją w jej myślach obecnych. Choćby najartystyczniej w tej chwili wypowiadał się i najpłomienniej stroił swe fantazje w rozkoszne, a młodzieńcze barwy i kształty – byłby zawsze odrębnym i dalekim. Bo weszły tu już jakieś osobiste sprawy i chęci, zazdrośnie zwykle przez kobiety wobec obojętnych im mężczyzn strzeżone. Porozumienie chętne na ogólnym terenie miłosnym, łatwe było i jedyne. Skoro jednak wchodziły tu indywidualne odczucia – kobiety zamykały się jak kwiaty o nadejściu pory nocnej.

I dlatego w miarę zapadania wieczoru Rena mówiła:

– Nie mów o miłości!…

Nagle otwarły się drzwi i weszła pokojowa z listem.

– Od pana profesora!

Ręka Reny drżeć zaczęła. Zwróciła się do Kaswina:

– Pozwolisz?

Ukłonił się, powstał i odszedł do okna, gdzie zaczął palić papierosa.

Po kilku minutach odwrócił się.

Rena leżała z głową ukrytą w poduszkach. W ręku trzymała zmięty list. Podszedł ku niej niespokojny.

– Renusiu! Co tobie?

Podniosła głowę z wysiłkiem. Była bardzo piękną i bladą. Kaswin nigdy nie widział tyle uroku, nagromadzonego na twarzy kobiety. Uśmiechnęła się z wysiłkiem.

– Nic! Nic!… Nagle… zawrót głowy…

– Może lekarza?

To jedno słowo przywróciło jej równowagę. Było bardzo ziemskie, bardzo troskliwe, bardzo zwyczajne.

– Co znowu?… Przeciwnie! Pragnę przejechać, rozerwać się.

Milczał. Było to w połowie miesiąca. Grupę holenderską wziął na kredyt. Nie miał pieniędzy na zapłacenie powozu.

– Pójdź po dorożkę…

Uciekł się do kłamstwa.

– Mam bardzo ważny interes dziś wieczór, jutro…

Nagle porwał ją szalony gniew.

Nagle spojrzała na niego brzydkiemi oczyma.

– Co robi tu ten wypomadowany smarkacz, który nie jest w stanie nawet rozerwać ją w takiej podłej, fatalnej chwili? Czego ją nudzi od tylu godzin, opowiadając o Krishnach, Dewakich – i żydowskich bibljach po to, aby zjechać do doskonałości i perfekcji, z jaką podobno umieją oddawać się przygodne kawiarniane kochanki?

I z niewysłowioną pogardą pożegnała swego gościa, podając mu niedbale lewą rękę, nie wiedząc, iż dotknięciem tem, lekkiem i wzgardliwem, przelewała w dłoń mężczyzny cały prąd gorąca, który zaczynał miotać i ciskać dokoła niego chimeryczne zjawiska pożądań.

– Bądź zdrów! – wyrzekła oschle. – Chcę zostać samą!

Odszedł.

I została sama wśród różowego zachodu słońca, złota azalij – z listem Halskiego w ręku.

XIII

Co było w liście Halskiego?

– Pani! – Jeżeli kto z nas obojga mógłby czynić drugiemu wyrzuty, to z pewnością ja – pani.

Wszak to pani z wielkim triumfem i lekkomyślnością ośmieszyła mnie w oczach swych… przyjaciółek. Pisze pani, iż rzecz ta winna była pozostać pomiędzy nami dwojgiem, jako wspomnienie, pełne uroku, a przecież pani sama urok ten zdarła pierwsza i ja to ze zdumieniem najwyższem musiałem przyjmować do wiadomości, najprzód dwuznaczne aluzje, a później jawne szyderstwa z nieudanej wyprawy.

Przyznałem, iż „wyprawa” rzeczywiście mi się nie udała i że pani triumfuje w całej pełni. Gdybym zaprzeczył, postawiłbym panią w niesmacznej roli kobiety, chwalącej się z sukcesów, które nie miały miejsca, a wiem, że okryłoby to panią śmiesznością, co jest najprzykrzejszą trucizną dla tak drażliwej natury, jak natura pani.

Niesłuszne więc są pani zarzuty, a ton, jaki pani względem mnie przybrała, jest fatalny, lecz nie dla mnie samego. Chcąc okryć kogoś śmiesznością, często działa się zbyt silnie i ten nadmiar śmieszności spada na osobę działającą. Brak subtelnej, moralnej dystynkcji czyni kobietę śmieszną. Daje to miarę, iż w istocie rzeczy kobieta, nie szanująca ambicji drugich, nie posiada jej także.

Nie chcę sądzić, aby to odnosiło się do pani. Wiem, że pani posiada nietylko ambicję, ale pychę i że ta pycha doprowadza Panią właśnie do takich kolizyj, jakie zachodzą między mną i Panią obecnie. Ponieważ jednak nie mam najmniejszej ochoty narażać się w dalszym ciągu na podobne zawikłania (które, przyznaję, są dla mnie nowością) – muszę omijać zdaleka dom pani i nigdy – na to daję Pani słowo – nie zjawię się u niej. – Sądzę, iż tem postanowieniem zmażę mą względem Pani przewinę, a utonąwszy w zapomnieniu, zdołam stać się dla niej – nikim!

Ponieważ ideałem pani jest Beaumarchais i jego zdanie: „une femme peut être belle, mais elle doit être respectée – składam u stóp Pani wszystkie wyrazy szacunku, na jakie mnie odnośnie do kobiet – stać…

 

Halski.

Z listu tego Rena zatrzymała głównie pod swoją czaszką te okrutne, straszne słowa:

– Nigdy nie zjawię się na jej progu!

I potem:

– Daję słowo honoru.

Rena miała w tym względzie naiwność prawie dziecięcą. Wierzyła mężczyznom na słowo honoru, że żaden kłamstwa, dawszy słowo honoru, popełnić nie może. I nagle dookoła niej zrobiła się straszna pustka. Zdawało się jej, że wywleczono ją z ciepłej, zacisznej komnaty, w której kwitły przedziwnie pachnące kwiaty i gorzały wonne świece – na lodowe pole, puste, bezludne, bezdrzewne, okrutne. Czuła, że ma masę myśli, postanowień, chęci, które nie jasne, nie sformułowane, ale wzbierać w niej poczynają – i że na tej lodowej, białej, strasznej płaszczyźnie nie ma z niemi co robić – bo one odmówią przebywania w tej wrogiej, stworzonej przez nią atmosferze. Lecz oto, co było najstraszniejsze, to przeświadczenie, że wszystkie te zbudzone „stany”, które raczej wyczuwała, niż czuła w sobie, nie zgodzą się teraz na powstrzymanie w swym pochodzie, że pójdą, wołając wielkim głosem o prawo bytu i rozwalą zatarasowane wrota jej istoty. W zamian ona nie jest w stanie ofiarować im płomiennej atmosfery, której żądać będą. Kto wie – czy wtedy nie zwrócą się do niej i nie padnie ona zdławiona ich żądzami, spopielała od ognia, które są ich szatą, ich oddechem, ich głosem?

I samą się teraz czuje, a nigdzie broni nie widzi. Marne nagle i żadne wydało się jej to, co dookoła siebie stworzyła. Uczepiła się jeszcze sentymentu.

– No, więc cóż? – wyrzekła – cóż mi przeszkodzi kochać go, mimo wszystko? Nawet kochać go będę lepiej, szlachetniej, nie widując go wcale… Wytworzę sobie świat odrębny, świat marzeń. Gdy dostanę rozwód, pójdę za mąż za innego człowieka, lecz marzyć będę tylko o Halskim i kochać go zawsze. Tak przecież robią wszystkie panny, idące za mąż. Kochają kogo innego… później wnosząc w swe małżeństwo nieziszczone marzenia. Tak będzie i ze mną!

Zapadał zmrok. Rena leżała wciąż między poduszkami. List Halskiego wypadł jej z ręki. Podniosła go, wyprostowała i złożyła z jakiemś nabożeństwem. Wsunęła go pomiędzy koronki stanika. Mimowoli przybierała ruchy jakiejś Monime'y Racinowskiej, granej przez zmanierowaną sentymentalnie aktorkę z lat trzydziestych. I powróciła znów do swej nieruchomej pozy, z wpół otwartemi usty i oczyma utkwionemi w coraz silniej występujące cienie deseni okiennych firanek. Linie koronek przybierały fantastyczne desenie, łącząc się z jasnem tłem dywanu i wijących się po nim arabesek.

W tej ciszy i jakiejś słodyczy, wytwarzającej się pod koniec dnia nawet i w mieście, Rena starała się wzbudzić w sobie wszelkie chrześcijańskie zachwyty i uczucia. Kierowała je jednak nie ku istocie owej religji, lecz raczej ku owej czystości, którą usiłowała i postanawiała doprowadzić w tej chwili do gigantycznej potęgi, przed którą jedynie korzyć się zamierzała.

– Tu obowiązek mój i miejsce! – postanawiała – Jeżeli chcę kochać, winnam się pozbyć wszystkiego, co zdołałoby brudem skalać kryształowe piękno Miłości… Nawet myślą…

Lecz oto z tajnych głębin wypada myśl:

– Tak!… ale jakże będzie, gdy mąż twój przyszły pochwyci cię w objęcia? Czy wtedy Halski, jego obraz, jego odczucie opuści cię? Zdoła cię opuścić?

Z całą brutalnością wali się na Renę przebieg aktu małżeńskiej miłosnej sceny. I ze wszystkich por jej ciała, ze wszystkich żył, nerwów porywają się szatany płomienne o rozpalonych pazurach i łaskoczą ją wspomnieniem dreszczów, które wyczuła w objęciach Halskiego…

Rena porywa się z szezlągu i rozrzuca dookoła siebie poduszki. Depcze je nogami. Jest jakby w ogniowym kręgu, który lada chwila zamknie się dokoła jej bioder. Nie jest bezświadomą dziewczyną – małżeństwo jej odkryło przed nią tajemnice oddania się kobiety. – Więc nie jak dziewczyna, rozkochana w drugim, wejdzie na próg alkowy przyszłego swego – małżeństwa. I to, co pozostawiła jej chwila, gdy zmysły jej uwisły przy ciele Halskiego i spiły z niego podniecenie oszałamiającego napoju – jasno i wyraziście jednoczy się z tamtem, pierwotnem pojmowaniem istoty miłości. Czuje, że napróżno szukać będzie słodkich, przymąconych wrażeń odnośnie do Halskiego. I oto ogarnia ją rozpacz niekłamana głęboka. Radaby paść na kolana i wzywać jakiejś mistycznej pomocy, wyć i modlić się na wzór mniszek, kaleczących białe kolana na północnej Adoracji poza czarnemi kratami chóru. Lecz ta potęga jest poza wszelkiemi ołtarzami. Ma ona świątynię bezkresną, z kopułą natkaną djamentami gwiazd, konających lub rodzących się w tchnieniu bajkowych łączeń się energji. Sama essencją energji będąc, zwalczyć się nie da żadnym schematem, żadnym ruchem wierzeń oczyszczających, które pod pozorem udoskonalenia ludzkości paczą, przekręcają, katują po prostu najwspanialsze, najsilniejsze, najbardziej podstawowe instynkta organizmu ludzkiego. Dlatego – oto i ta kobieta, tak zdrowa, tak silna, tak pełna soków życiowych, tak gotowa do aktów rozrodczych – szaleje wśród tej nocy letniej z nadmiaru energji, dusząc się w chęci przebywania w jednym ze „stanów chwalonych”. Ten stan, który dla niej wyznaczono, nazywa się wstydliwością, skromnością, czystością. Zanim władze świeckie i duchowne przejdą przez jej wybór, łożnica jej musi stać zamkniętą, a ona żyć ma jak istota bezpłciowa – pasożytniczo względem siebie i drugich…

*

Czuje to Rena, rozumie i dlatego nie pada już na kolana, nie składa rąk gotycką, strzelistą linją modlitwy. Nie potrafi się zorganizować, bo nagle wszystko się w niej zdezorganizowało i nastała w niej anarchja zupełna. Głodną po prostu myślą ściga teraz wspomnienie Halskiego. Gdzie on? Gdzie on?…

Machinalnie kieruje się ku sypialni, narzuca ciemny płaszcz, kapelusz upina pospiesznie. Jak cień, szybki i gnany wichrem namiętności, zbiega ze schodów i biegnie do stacji dorożek. Wskakuje do tej samej dorożki o siwych koniach, która wiozła kiedyś Kaswina w objęcia prostytutek. I w chwili, gdy dorożka rusza z miejsca, Rena wyobraża sobie ten moment z przedziwną jasnością.

Ze zdumieniem konstatuje, że to wspomnienie przesuwa się po niej z wielką obojętnością. Nie zahacza w niej żadnej struny oburzenia, jak dawniej.

Co więcej, nawet – niesmaku.

Jakiś żal, jakieś współczucie… coś niejasnego, lecz nie to, co poprzednio.

Stanowczo.

Kazała dorożkarzowi gnać w stronę ulicy, na której mieszkał Halski.

Chciała przelecieć pod jego oknami. Wiedziała, gdzie mieszka, lecz nigdy nie była w tej dzielnicy, jakkolwiek mieszkanie jej położone było niedaleko. Gdy wjechała w czyste ulice, zabudowane białemi domami o pretensjonalnych kształtach, śmiesznych, tandetnych, zdawało się jej, że jest nagle w obcem mieście, na obcym kontynencie. Domy te nie miały sklepów, czyste były i przyzwoite, zrobione na urząd. Rzędy oświetlonych okien połyskiwały różnobarwnem światłem abażurów.

Trotuary nawet zdawały się bielsze, asfalt ulicy jaśniejszy. Z wielu okien otwartych ujawniały się wnętrza szablonowo przystrojone – i wypływały siekające tony fortepianów. Zdawało się, iż jest to dzielnica zorganizowanych istnień, według ścisłego schematu, obliczonego dokładnie na podstawie logicznych doświadczeń i przeżyć. I w świecie tym pasja, namiętność, wichura instynktów nie miała możności rozprzestrzenić się, choćby przelotnie. Tak tu wszystko było ścisłe, zwarte, dopasowane i okrążone linją demarkacyjną między sobą, a pędami, nie noszącemi pieczątki szablonu, obowiązującego dla wszystkich.

Tego uczucia doznała Rena, jadąc wzdłuż tej długiej, porządnej, ściśle burżuazyjnej ulicy – głównej – w której bocznej odnodze znajdowało się mieszkanie Halskiego. I te boczne odnogi były równie białe, jasne, czyste i dobrze zabudowane. Jakiś dziwny wstyd, strach ogarnął Renę. Co ona robiła tu, jadąc tak w swym czarnym, fantastycznym płaszczu i ogromnym kapeluszu, z rozwianem olbrzymiem piórem. Turkot jej dorożki zdawał się świętokradzko burzyć ciszę i zakłócać siekaninę fortepianów. Tu i ówdzie wyjrzał ktoś oknem. Ona jechała w świetle latarni, wydobywając się na jaw, to znów zapadając w ciemnię – wtulona w poduszki powozu. Nie patrzyła na chodniki. Lękała się dostrzedz gdziekolwiek Halskiego, miała na ustach jakby uczucie piołunu, a w głowie chaos i zamęt fatalny. Nieznane wrażenia ogarniały ją z bezczelną gwałtownością. Oto kryła się i drżała przed spotkaniem mężczyzny – ona, tak wyniosła i zuchwała wobec ich zbliżenia.

Dorożka skręciła gwałtownie i wpadła w pustą, krótką uliczkę.

– Numer trzynasty – powtórzyła machinalnie Rena i uniosła się trochę na poduszkach powozu. Uliczka była jaskrawo oświetlona trzema latarniami. Na chodnikach panowała pustka zupełna. Rena z trudem zaczęła liczyć numera domów. Wreszcie powóz przemknął się przed kamienicą, oznaczoną numerem trzynastym. Wiedziała, iż Halski mieszkał na parterze. Mówił kiedyś, śmiejąc się, iż z trudem zdobył idealną garsonierę na parterze i z trzema wejściami. Kamienica była tak samo banalna, jak każda inna – może tylko większa i ozdobami przeciążona. Wszystkie okna parterowe były ciemne – jedno tylko przebłyskiwało, zasłonięte złoto-żółtą, jedwabną zasłoną. Ten blask bogaty i złocisty – wśród ciemni innych okien, miał w sobie gorącą tajemniczość, niespokojną i bogatą w jakieś uroki nieznużone.

Rena mimowoli drgnęła cała, wyprostowała się i pchnęła całą swą postać ku temu świetlanemu oknu. Zaczerwieniła się i usta jej nabrzmiały. Pewna była, że tam, a nie gdzieindziej jest pomieszkanie Halskiego. Tylko on w tej powodzi stór koronkowych o szablonowych deseniach mógł przysłaniać swe okno złocistym jedwabiem. Poznała go po rozmiłowaniu w gorących, niepokojących barwach. Wielokrotnie mówił, że barwa jego życia jest złocista i gdyby dane mu było urodzić się w czasach Orsinich, Colennów, Savellich, stroiłby się jedynie w złoty brokat i hafty z najbardziej połyskliwych, złocistych nici.

Na moment jakiś jakoby czułość przepełniła serce Reny, lecz trwało to krótką chwilę. Była tam zapewne doza jakiegoś sentymentu na widok gniazda, home, w którem przebywał interesujący ją człowiek, lecz za mało było w tem podkładu spokojnej i czystej tkliwości, aby ten stan mógł się przedłużyć. Przytem było to właśnie owo nakręcanie się na rozrzewnienie, cechujące nieszczere, romantyczne uniesienia. Bez prawa bytu i podstawy – motyle miało istnienie.

We wbitej w poduszki Renie teraz inna szalała myśl.

Za tą żółtą zasłoną, o barwie roztopionego złota – jest-że on sam?

Bogata w ciało leciwej blondynki Weychertowa nie jest-że tam – z nim razem?

Jak sprężyna wyrzucona podnosi się i podaje dorożkarzowi adres Weychertowej. Chwilę owionął ją jakiś realistyczny więcej ton życiowy. To cuchnąca odzież woźnicy, do której zbliżyła się i dotknęła przez chwilę. Jakąś niepojętą ironją zdjęta, pomyślała:

– I to przecież mężczyzna!

I coś w niej zastanawiać się zaczęło, bez jej uczestnictwa. Czy nie gra tu roli w pędzie jej ku Halskiemu jego zewnętrzność? Czy ten elegancki sposób utrzymywania się, odziewania i pielęgnowania ciała, graniczący już prawie z kultem Narcyza, zwieszającego się wśród nadbrzeżnych kwiatów nad własnem odbiciem w falach leśnych strumieni.

– Nie wiem… nie wiem nic! – wyszeptała.

Dojeżdżali do kamienicy, zajmowanej przez Weychertów. Brudne domostwo, stare, opatrzone bramą. Zupełnie odpowiednie dla pomieszczenia niedbającej o gniazdo kołtunerji. Dorożka zatrzymała się nagle. Rena spojrzała w górę. Okna drugiego piętra, zajmowanego w całości przez Weychertów, były zupełnie ciemne.

– Niema jej w domu! Poleciała…

Lecz zaraz przypomniała sobie, że mieszkanie to posiada dwa pokoje, wychodzące na podwórze.

Może tam, może „ideał” Halskiego dzieci do snu kładzie i walczy z niemi o zmienienie koszuli.

I tu, jak w dzielnicy, zamieszkałej przez Halskiego, było pusto na ulicy. Jakiś zapóźniony przechodzień szedł w stronę rynku. Z poblizkiej grajzlerni wypadła jakaś sługa i zniknęła w poblizkiej sieni.

Rena powoli, cicho, zesunęła się z dorożki.

– Poczekajcie! – rzuciła woźnicy.

Unosząc sukni, weszła do bramy. Przesunęła się jak cień pod baldachimem swego Gainsborougha. Brama była cudownie sklepiona, bogata w styl, odwodzący od rzeczywistości.

Lecz na Renę działały tylko wewnętrzne pożądania. Wyszła na dziedziniec wielki z zatoczonem kołem wjazdowem. W głębi wznosił się pawilon, prawie opuszczony i zaniedbany. Był mimo to jeszcze wdzięczny i tajemniczy ze swemi schodami kamiennemi i balustradą, która, mimo lat ubiegłych, zachowała w całości swe słupki. Osiemnasty wiek, trochę zmanierowany, zamiast dawać schronienie jakiej parze, zbiegłej z Embarquement pour Cythère – był obecnie mieszkaniem pijaka szewca i wiecznie ciężarnej praczki.

 

Rena przeszła mimo, nie słysząc głosu murów, oznajmiających z rozpaczną melancholją swą niedolę. Szukała wzrokiem okien gniazda Weychertów.

Znalazła je.

Świeciło się tylko w kuchni i w dziecinnym pokoju zaledwie dostrzegalną była smuga nocnej lampeczki. Na ganku, obiegającym piętro, wisiały jakieś białe płachty. Rena z ironją przyglądała się tej odwrotnej stronie medalu.

– Zaiste – pociągające!… – pomyślała.

Nagle ze schodów kuchennych, przez czeluść cuchnącej sieni nadleciała na dziedziniec niańka Weychertów. Poznała stojącą na środku dziedzińca Renę i zatrzymała się.

– Całuję rączki wielmożnej pani! A naszej pani niema w domu.

– A!

– Wyszła pani, jak się ściemniło.

– Może… do kawiarni.

– Nie! Pani się nie ubrała. Poszła pani bez gorsetu i w matince pod płaszczem. Tak gdzie…

Rena uśmiechnęła się z przymusem.

– Tak gdzie… zapewne.

Czuła, że powinna coś dodać.

– A… dzieci zdrowe?

– Zdrowe, tylko najmłodsze coś kaprysi. Ja idę do sklepiku po mydło.

– A… pan redaktor? Czy wrócił?

– Nie! Właśnie pani nam mówiła, że gdyby pan redaktor prosto z kolei przyszedł, to niech poczeka w salonie, bo pani przed szperą wróci.

– A… tak.

– Tak! Całuję rączki!

Poleciała. I Renie drugorzędnie przyszło na myśl forsowne porównanie wielkiego podobieństwa tej rozmamranej dziewki z Weychertową.

To samo bogactwo przelewającego się ciała z różowym odblaskiem i rzadkie, trochę kręcone włosy płowe, o barwie włosów chłopskich dzieci. Przytem wybałuszanie oczów i nie wyraźny, przeciągliwy głos, szarpiący ukryte zmęczenie nerwów…

Powoli powróciła do dorożki i wsiadła do powozu. Teraz była pewna, że Weychertowa jest u Halskiego.

– Poszła bez gorsetu w matince… – bezwstydna!

Mimowoli rzuciła dorożkarzowi słowa:

– Jedź, gdzie chcesz…

– Na spacer?

– Tak!

Dorożka potoczyła się wolno w zamiejskie strony. Rena zbierała dokoła siebie fałdy płaszcza, otulała się jakby lękając się, że ktoś z przechodzących dojrzy, iż ona jest także bez gorsetu i w matince. Nie chciała mieć nic wspólnego z tą tłustą kobietą o rzadkich włosach, która wybiegła z cuchnącego kuchnią i dziećmi domu, aby spieszyć poza gorąco złotą zasłonę i tam oddawać się upojeniom leniwej namiętności. Zbierała tak swą wyniosłość i dawną pruderję, jak te fałdy jedwabiu i otulała się niemi. Lecz – niestety! Były to próżne wysiłki. To, co dawniej przylegało do niej ściśle, jak ulubiona przez dogaressę szata domowa z purpurowego, dostojnego, miękkiego brokatu, nadająca postaci wyniosłość pyszną i dumę niedostępnej istoty, przebywającej na ołtarzu wyciosanym z krwawego, płonącego rubinu – zdawało się być podartemi strzępami, rozwianemi na deszcz i mgły. Do ołtarza tego, który był tak niedostępny, iż wzniesiono go, nie rzuciwszy doń złotych schodów, po których wedrzećby się można z wyciągniętemi i drżącemi od żądzy rękami – jakaś świętokradzka dłoń dostawiła ordynarną drabinę. I teraz mógł każdy, byle pierwszy lepszy przechodzień, dojść i zedrzeć kawałek szaty Skromności z ciała Reny, a ona bronić się nie umiała, bo straciła moc udawania i fałszu, które były tak potężne, bo latami całemi w nią wrosłe, iż stanowiły pancerz, o który rozbijały się do tej pory wszystkie wrogie zabiegi zmysłowych zakusów, przychodzących z zewnątrz.

Lecz oto nadeszła chwila, w której od wnętrza Reny szły pędy, mające w sobie te same tony pożądań, jakie biły ku niej z zewnątrz. Napróżno welony idealności, liryczne podniecania przywołała Rena do pomocy. Pieśń zmysłów, płodna i boska wielkim hymnem niestłumionym płynęła, głusząc marne, ludzkie, egoistyczne, drobiazgowe skrzekoty. Od wnętrza budzącej się namiętności Reny odpowiadało już echo, mające ten sam ton triumfalny, głuszący wszystko, nawet tragiczne, cmentarne podzwonne.

I choć na ustach Reny, pędzącej tak w powozie poprzez usypiające przedmieście, wśród konających powoli okiennych świateł – sardoniczny uśmiech wykrzywiał zbielałe wargi i dominującą myślą były pogardliwe, ironiczne zestawienia subtelnego doboru zasłon, a prawdopodobnie całego interieur Halskiego, z tłustą, rozlaną cielesnością jego trywialnej kochanki – to w głębi, w jej sercu działy się walki ohydne – jakieś narodziny i równocześnie śmierci rzeczy nieznanych, tragicznych.

I co najgorsze – niezwalczonych.