Kostenlos

Kaśka Kariatyda

Text
Als gelesen kennzeichnen
Schriftart:Kleiner AaGrößer Aa

I ręce jej mimo woli opadły wzdłuż ciała, uwalniając Jana z więzów. Szybko pochwyciła leżącą na trawie chustkę i owinęła się nią, zakrywając pół ciała.

Jan przez ten czas postąpił już kilka kroków, pragnąc przejść do sąsiedniego ogródka, ale Kaśka zastąpiła mu drogę. Stali teraz prawie nad samym brzegiem przepaści, tuż ponad Starymi Dołami, które żółtym dnem łyskały w promieniach słońca.

– Janie! Poczekaj chwilkę… tak pójść nie możesz! – rzekła znów kobieta. – Widzisz, jestem bardzo biedna i odsiaduję w dług tu stancję. Ale niedługo może już to się skończy, tylko że nie wiem, jak to Bóg pokieruje…

Jan rzucił się niecierpliwie.

– Czego ty chcesz ode mnie? Nie zaczepiaj! – syknął przez zęby. – Ja do ciebie nic nie mam. Takie jak ty włóczęgi, co się biją i co je po furdygach policaje prowadzą, to tylko dyshonor dla porządnych ludzi. Odstąp z drogi, mówię, dobrze, a jak nie posłuchasz, to ci jeszcze dam radę!…

Ona, zgorączkowana, nie słuchała prawie gróźb jego.

Jedną teraz miała myśl tylko – chciała mu przecież powiedzieć o dziecku, które mogło głodem zamierać jak ta sierotka, którą ponieśli teraz na cmentarz.

– Ja nic nie chcę dla siebie – zawołała szybko – ja nie mam żadnego żądania, jeno wedle dziecka…

Zamilkła, spuszczając głowę.

Wyrzuciła wreszcie to słowo, tę zbrodnię, to przestępstwo, które popełniła, dając życie, przyoblekając w ciało rozkosz, jaką odbierał od niej stojący przed nią mężczyzna. On popatrzył na nią z jakąś małpią złośliwością, gdyż stopniowo odzyskiwał utraconą fantazję.

– Fiu, fiu! – zagwizdał. – A to pięknie; no, no! Dziecko!… Tańcowała Małgorzatka!…

Kaśka podniosła głowę.

Jak to, więc on tak przyjmuje wiadomość o dziecku? Nie martwi się wcale. Owszem, pogwizduje wesoło, uśmiecha się nawet… Kto wie? może się namyśli – ożeni!

I pełna radości chwyta go ponownie za ramię, wołając:

– Ach, Janie, jaki ty dobry, że mnie za to nie łajesz! Ja temu niewinna, ale i tak biedna jestem taka…

Jan wzrusza ramionami…

– A za co, u diabła, łajałbym cię? Hę! Dzieciak to twoja rzecz. Miej go sobie, czy nie, to mnie ni parzy, ni ziębi…

Teraz przecież Kaśka nie może się mylić co do intencji wypowiedzianej w tych słowach. Chwilowe zaślepienie znika z jej oczu. On nie chce słyszeć o dziecku, którego jest ojcem. Mówi, że to go nie ziębi ni parzy!… Więc na nią, na nią jedną spada to dziecko, które się w tej chwili szarpie rozpaczliwie w jej łonie, jakby przeczuwając, że rodzony ojciec wypiera się go i na poniewierkę w świat rzuca. Jakiś szał ogarnia Kaśkę. To nagłe przejście z radości do rozczarowania napełnia ją strasznym rozdrażnieniem. Chustka ponownie spadła z jej ramion, ona nerwowo chwyta się Jana i patrzy mu prosto w twarz rozszerzonymi źrenicami. Cały ból, cały ogrom przebytych i spodziewanych cierpień uosabia się dla niej w tej chwili w tym człowieku, który jest przyczyną wszystkich jej nieszczęść i nędzy, do której doszła.

Przez chwilę stała milcząca. Nagle wyprostowała się, a w oczach jej zapaliły się ponure blaski, usta otwarły, ukazując dwa rzędy ostrych zębów. Bunt nieprzeparty tryskał z jej całej postaci, tak zwykle łagodnej i uległej.

– Ty! Ty! – zaczęła. – Dlaczego gadasz, co dziecko cię nie obchodzi? Gadaj, czemu cię to ani ziębi, ani parzy?

Jan spojrzał na Kaśkę i przeraził się wyrazem jej twarzy. W blaskach słońca zionęła cała jakimś dzikim gniewem, który mógł złe pociągnąć za sobą następstwa. Postanowił się od niej uwolnić i uciec jak najprędzej. Robiła na nim wrażenie wariatki. Pochwycił więc szybko jej ręce i silnym ruchem odtrącił ją od siebie.

– Abo to mój dzieciak! – zawołał gniewnie, uciekając jak szalony w kierunku sąsiedniego ogródka.

Kaśka wydała straszny krzyk, jeden, lecz przejmujący do szpiku kości. Potrącona silną ręką mężczyzny, zachwiała się na nogach i zatoczywszy kilka kroków w tył, spadła z wysokości kilku metrów na dno Starych Dołów. Żółta, miękka ziemia przyjęła bezwładne ciało kobiety, które wydatną masą zaczerniło się na jasnym tle gliny.

Jan tymczasem podążył szybko przez ogródki, aby połączyć się z towarzyszami, którzy uszli już spory kawał drogi, dziwiąc się, co mogło zatrzymać najweselszego z ich grona i opóźniać w ten sposób partię kręgli przygotowaną dla nich w rogatkowej bawarii.

Gdy Jan zjawił się nareszcie, powitano go gradem dwuznaczników i tłustych konceptów. On nie zapierał się wcale, dając do poznania, że go spotkała na drodze jakaś przygoda miłosna, która zabrała mu cokolwiek czasu. Towarzysze zazdrościli mu tych łatwych miłostek, które słały mu się pod nogi w dzień biały, po drodze do bawarii.

Wzdychali tylko, mówiąc:

– Ten szelma ma szczęście!

*

– Ja ciebie chrzczę, Mario, w Imię Ojca! Syna! I Ducha!…

Dziecko jęknęło raz jeszcze pod tym strumieniem wody, którą Madi wylewała mu na główkę i… konać zaczęło.

Mała naftowa lampeczka migocząca w kącie izdebki oblewała mdłym blaskiem sinawy trup dziecka, leżący na kołdrze, pod którą spoczywała Kaśka.

W nogach łóżka stała Sznaglowa, chmurna, milcząca, wściekła na tę wielką dziewkę, którą znaleziono bezprzytomną w rowie, tuż pod brzegiem ogrodu. W jaki sposób spadła, nie mogła sobie Sznaglowa wytłumaczyć żadną miarą. Kaśka, jakkolwiek przyszła do przytomności, nie odpowiadała na żadne pytanie. Cierpiała strasznie, wydając przeciągłe jęki. Był to przedwczesny poród, niweczący całe nadzieje Sznaglowej, zrywający jej układy z Kaśką i uniemożebniający odebranie długu. Dlatego prawie wszystkie konieczne posługi koło chorej zdała na Madi, zadowalając się rolą biernego świadka. Od czasu do czasu wyrzekała tylko głośno, mrucząc po niemiecku i obrachowując wszystkie wydatki poniesione na utrzymanie Kaśki.

Madi podzielała zmartwienia matki. Wchodząc w stan jej interesów, widziała także ruinę dość pięknych projektów i zysków, jakie można było wyciągnąć z tej tęgiej mamki. I dlatego Kaśka pozostawiona prawie samej sobie męczyła się blisko czternaście godzin, gryząc palce, rwąc włosy i drąc bieliznę. W ciasnej, zadusznej izdebce brakowało powietrza, a okna zasłoniętego podartą zasłoną nie otwierano, nie chcąc, aby przechodzący słyszeli jęki męczącej się kobiety.

Zmrok zapadł, a Kaśka ciągle leżała na łóżku sina, z oczyma głęboko wpadniętymi, z czołem pokrytym kroplami potu. Jeden wyraz tylko wybiegał z jej warg pobladłych. Wołała ciągle: „o Jezu!”, znajdując ulgę w wołaniu tego imienia, które od dziecka w niebezpieczeństwach i smutkach przyzywać zwykła. Chwilami zdawało jej się, że umiera, a wtedy opanowywał ją lęk straszliwy na myśl o śmierci w tej ponurej, smutnej izdebce, z której tyle trupów wyniesiono. O dziecku, które miało przyjść lada chwila na świat, nie myślała już teraz, cała przejęta swym cierpieniem strasznym, zupełnie dla niej nieznanym.

W półzmroku, na tle ciemnej zasłony jaśniał jeszcze krzyż utworzony przez rozdarcie tej szmaty. Kaśka obróciła głowę i wpatrywała się w te smugi. Tak! Teraz jej kolej przyszła, teraz ona leży poza tym krzyżem, jęcząc tak jak inne kobiety, których głosy takim strachem przejmowały ją wśród nocnej ciszy. Czy się ta męczarnia skończy, jak i kiedy? – Nie wiedziała, nie śmiała zapytać. Gdy Madi zapaliła lampkę i postawiła ją na komodzie na wprost łóżka, przestrach Kaśki powiększył się jeszcze. Ta czarna noc osłaniająca ziemię trwożyła ją nad wyraz wszelki. Zdawało się jej, że leży już w trumnie, w jakimś dole wspólnym rzucona jak zdechłe zwierzę. Przygotowania, które Madi czyniła, pęk szmat rzuconych koło łóżka, jakaś ciemna flaszeczka, a zwłaszcza arkusz papieru, wielki, silny, szeleszczący na rogu komody za każdym ruchem opartej o komodę Sznaglowej, powiększał jej rozdrażnienie. Co się z nią stać miało w tę noc ciemną? Czy jutro jeszcze zobaczy słonko boże? Czy zdechnie marnie bez ratunku i pomocy? Tymczasem zegar ochrypłym głosem wydzwaniał godziny. Madi drzemała, skurczona na podłodze, zniechęcona, zmartwiona pieniężną stratą, jaka je spotkała. Sznaglowa zachowywała obojętną maskę akuszerki, której nie wzruszają nawet najstraszniejsze ludzkie cierpienia. Nie drgnęła ani razu, choć krzyk Kaśki przechodził teraz w ryk zwierzęcia pasującego się ze śmiercią. Drogą snującą się pod domkami przeciągały gromady ludzi pijanych, śpiewających szynkownianie piosenki lub grających na harmonijkach. Wesołe nuty polki lub sztajera mieszały się z jękami Kaśki, a słowo „o Jezu!” dziwnie odbijało na tle tanecznego akompaniamentu!

Potem ucichło wszystko i świętujące gromady powróciły do miasta, a drogę wzdłuż wałów zaległa cisza. Tylko krzyk Kaśki rozlegał się teraz podwójną mocą, ten straszny krzyk pokuty za krótką chwilę fikcyjnej rozkoszy kobiecej.

Ona, coraz bardziej zmieniona, straszna, podobna do widma, z głową w tył cofniętą, rękami skurczonymi chwytała brzegi kołdry, szarpiąc je nerwowo. Powoli nawet krzyk zamierał w jej piersi, rozpoczęło się chrapliwe rzężenie, przechodząc w drżący, ciągły jęk podobny do jęku jesiennego wichru. Wtedy Sznaglowa ocknęła się ze swej nieruchomości i oderwawszy się od komody, zbliżyła się do łóżka.

Kaśka obłąkanym wzrokiem patrzyła na nią, odpychając jej ręce, to znów chwytając się jej sukien jakby deski zbawienia!

Madi stanęła obok zaspana, przecierając klejące się mimo woli oczy.

W kilka minut później jeden straszny krzyk wstrząsnął ściany izdebki, a jak słabe echo krzykowi temu odpowiedział cichy, ledwo dosłyszalny płacz dziecka.

Kaśka wstrząsała się nerwowo.

Coś nieokreślonego przebiegło całe jej ciało i ścisnęło serce. Instynktowo wyciągnęła naprzód ręce, dziwne rozrzewnienie opanowało ją całą. To zwierzęce przywiązanie do dziecka tak targnęło jej całą istotą. Ale siły ją opuściły, wyciągnięte ręce opadły wzdłuż ciała – i wyczerpana nienaturalnym przebiegiem porodu osuwała się bezprzytomnie na poduszki.

Tymczasem Madi zajęła się dzieckiem. Była to dziewczynka ośmiomiesięczna, pomarszczona, a choć dobrze zbudowana, nierokująca dłuższego życia nad kilka minut, w najlepszym razie – godzinę.

 

Sznaglowa zajęta trzeźwieniem Kaśki, rzuciła wzrokiem na dziecko i wymownym ruchem ramion wydała o nim sąd stanowczy. Wtedy Madi przystąpiła do zwykłej ceremonii, którą spełniała zawsze w takich wypadkach. Naczerpnąwszy w prawą rękę wody, zbliżyła się do konającego dziecka, a nalawszy mu wody na głowę, wyrzekła dobitnie następujące słowa:

– Ja ciebie chrzczę, Mario, w Imię Ojca i Syna, i Ducha Świętego!

Dziecko otworzyło błękitne oczy, wpatrzyło się w sufit izdebki – po czym powoli bardzo zasunęło powieki i zostało już tak straszne, martwe, sine w niepewnym świetle lampy. Lekki oddech poruszył maluchną piersią i znów jedna dusza uleciała na powrót w krainę wiecznej tajemnicy.

Tymczasem banda spóźnionych i dobrze podchmielonych mężczyzn powracała od rogatek, krzycząc i hałasując po drodze. Śmiechy ich i śpiewy przecisnęły się do izdebki, w której leżała Kaśka. Ponad wszystkimi górował głos Jana. Ten śpiew pijacki ojca wpadł nagle wśród nocnej ciszy i owionął ochrypłymi tony siny trup dziecka i bezprzytomną z bólu i cierpienia matkę.

*

– Niech panią Sznagiel szlag trafi!… Ja dam na trumienkę, a dziecka w papierze wyrzucać na cegły nie dam.

– Phi! Jak panna Marynka taka dama, to proszę. Można jeszcze i karawan zamówić z piórami i liberią!

– Niech pani Sznagiel nie kpi. A dziecko trza w święconej ziemi pochować, bo to nie szczenię, jeno ludzkie ciało.

– Dobrze, dobrze! daj tylko panna na trumnę i miejsce na cmentarzu.

– To się wie, że dam, i jak się należy!

Kaśka z wdzięcznością spojrzała na poczciwą dziewczynę. Była przecież tak osłabiona, że mówić jeszcze nie mogła. Marynka siedziała przy niej na łóżku zaperzona, czerwona, zirytowana niegodziwym postępowaniem Sznaglowej. Ta ostatnia bowiem, nie czekając nawet na polepszenie zdrowia Kaśki, dręczyła chorą od samego rana bezustannie wymówkami, a Madi pobiegła po Marynkę, raportując jej, co się stało.

Trup dziecka pozostał jeszcze w domu, bo Madi bała się w niedzielę po nocy chodzić na Glinianki. Bandy pijanych rzemieślników włóczyły się wzdłuż cegielni, poniedziałkując wśród rowów i krętych ścieżek. Marynka dała Sznaglowej trzy reńskie, upominając, aby trumienka była „porządna” i lakierowana na niebiesko.

Akuszerka z drwiącym uśmiechem ubrała się i wyszła, zaciskając w dłoni trzy brudne papierki. Za nią wysunęła się cicho Madi i dopędziła matkę na zakręcie ulicy. Zamieniły kilka zdań urywanych i dziewczyna, podskakując, puściła się z powrotem do domu.

Wpadłszy do sionki, skręciła na lewo i zabiegłszy do pokoju, odsunęła cicho szufladę komody. Z szuflady tej wyjęła arkusz papieru i położyła go na środku kulawego stołu. W trykotowy stanik wpięła sobie kilka szpilek i usiadła spokojnie na krzesełku, pogwizdując tylko od czasu do czasu.

Tymczasem Marynka z niekłamanym współczuciem wpatrywała się w twarz Kaśki. Znalazła ją więcej zmienioną, niż się spodziewała; cała twarz chorej zdawała się posypana popiołem, a rysy wydłużyły się w nadmierny sposób. Ona sama nie przechodziła przez to nigdy, ale musiało to być cierpienie niemałe, skoro tak zmienić mogło w przeciągu nocy jednej kobietę.

Na dworze dżdżysto i pochmurno było dnia tego. Szara barwa wpadała przez rozdartą firankę, oblewając jakimś trupim blaskiem postać chorej. Trup dziecka zimny, sztywny, odznaczał się pod cienką, podartą serwetą, jaką był przykryty. Marynka zbliżyła się wolno i uchyliła serwety. To drobne, niewykształcone zupełnie stworzenie, zamarłe jeszcze w łonie matki, ukazało się nagle w smutnym blasku, skarżąc się niemo na śmierć swą przedwczesną.

Kaśka wpatrzyła się w sczerniałe ciało dziecka i wstrząsała się konwulsyjnie.

– Powiedział, że to nie jego! – wyszeptała prawie nieprzytomna.

Marynka zasłoniła trupa.

– Kto ci to powiedział? – zapytała, nachylając się nad chorą.

– On! Jan!

Marynka porwała się gwałtownie.

– Gdzieżeś tę psiewiarę widziała? – zawołała.

Ale Kaśka już umilkła. Nie chciała widocznie mówić więcej. Była tak nieszczęśliwa, że czuła, iż słów jej zabraknie, aby swój ból opisać. Cierpiała przy tym bardzo, dojmujące boleści przeszywały jeszcze jej wnętrzności, a wzdłuż krzyża przebiegały straszne dreszcze. Drżała cała jak w febrze, a zęby dzwoniły, uderzając jedne o drugie. Widocznie męka jej końca nie miała. Marynka postała jeszcze długą chwilę koło chorej, starając się przynieść jej ulgę. Okrywała ją wszystkimi szmatami, które napotkać mogła, i obiecała przynieść araku, który ukradnie swej pani ze śpiżarnianej szafki.

Czuła wielką litość dla tej nieszczęśliwej istoty, tym nieszczęśliwszej, że opuszczonej jak pies, którego pan wypędza od siebie, przeznaczając na zagładę.

Powoli przecież zdawało się jej, że Kaśka uspakaja się, cicho więc wyszła z izdebki, obiecując sobie powrócić za kilka godzin. Gdy schodziła ze schodków, spotkała się ze Sznaglową powracającą z miasta. Sznaglowa powiedziała, że trumienkę zaraz przyniosą, niebieską i wiórami napełnioną. Kosztować miała półtora guldena. Marynka zgodziła się na cenę, ale kazała Sznaglowej wstrzymać się z włożeniem trupa do trumny aż do chwili, w której ona będzie obecna. Sznaglowa przyrzekła jej to solennie i Marynka poszła, o ile mogła najśpieszniej, w stronę miasta.

Idąc, zatrzymywała się wszakże kilkakrotnie dla nabrania oddechu – choroba piersiowa rozwijała się w niej, niszcząc cały organizm.

Tymczasem Sznaglowa weszła do domku i skierowała się ku izdebce Kaśki. Zastała chorą leżącą z zamkniętymi oczami, wstrząsaną całą dreszczami febrycznymi. Sznaglowa jak kot przysunęła się do łóżka i wyciągnęła ręce. W nagromadzonym stosie łachmanów znalazła szybko trup dziecka i pochwyciwszy za nóżki wysunęła się, unosząc dziecko z izdebki. Kaśka nie otworzyła nawet oczu, a drżący jęk wybiegał gamą chromatyczną z jej obolałej piersi.

Sznaglowa weszła teraz do przeciwległego pokoju, w którym siedziała Madi. Szybko podała trup dziecka córce, która, ciągle gwiżdżąc, zbliżyła się z nim do stołu. Potem zręcznie ułożyła sczerniałe ciało na arkuszu papieru i zawinąwszy je z wprawą sklepowej panny, zapięła cały pakiet szpilkami. Podczas tej operacji matka i córka nie przemówiły do siebie ani słowa. Gdy Madi porwała pakiet i ukryła go jak zwykle pod fartuchem, Sznaglowa odezwała się, radząc dziewczynie wziąć przynajmniej chustkę dla lepszego ukrycia dość dużego pakunku. Madi wszakże wzruszyła ramionami. Nie! Ona nie pójdzie zwykłą w tych wypadkach drogą, zna inną ścieżkę i inne doły, tam z pewnością teraz nikogo nie spotka, a wreszcie robotnicy już przestają o południu włóczyć się po Gliniankach.

Sznaglowa wzruszyła ramionami i ustąpiła doświadczonej dziewczynie. Chwilkę jeszcze słuchała, jak Madi gwizdała walca, przedzierając się przez krzaki. Przez otwarte okno wpadał ten gwizd czysto i donośnie, aż powoli stopniowo uciszał się w miarę oddalenia. Był to pogrzebowy dzwon dla dziecka zmarłego tej nocy, grzebanego jak szczenię, które wyrzucają na rozstajne drogi.

Tymczasem Sznaglowa zbliżyła się do komody, a otworzywszy szufladę, wyjęła z kieszeni trzy reńskowe papierki, te same, które jej dała Marynka, i włożyła w pończochę grubą, granatową, szeleszczącą całą od schowanych we wnętrzu pieniędzy. Po czym z uśmiechem ukryła pończochę pod stosem bielizny i zamknąwszy starannie szufladę, wzięła się do preparowania czarnej malwy, dzieląc większy zapas na drobne torbeczki, które fabrykowała naprędce z arkuszy bibuły.

Marynka mogła teraz przyjść bezpiecznie – ona powie, że dziecko włożono do trumienki i pogrzebano, bo psuć się zaczęło. Marynka nie ma czasu, aby pójść i świeżą mogiłkę oglądać, później zapomni, a trzy guldeny powiększą posag Finy i Madi.

Gdy Madi powróciła wreszcie zmoczona i zabłocona, opowiedziała, że dziecku bardzo będzie dobrze w wygodnym dole, który przysypała ziemią. Po czym zabrała się do smażenia konfitur z listków róży, które pasjami lubiła.

Całe poobiedzie minęło cicho i spokojnie. Marynka nie zjawiła się wcale, Kaśka, której dano troszkę rumianku, leżała, jęcząc ciągle w gorączce i osłabieniu. Przytomność przecież miała zupełną. Kilka razy poruszyła się niespokojnie, szukając zmarłego dziecka. Nie pytała się wszakże o nie i bała się Sznaglowej, która chmurna i zła podała jej napój. Madi, zajęta konfiturami, nie pojawiła się wcale. Z zakasanymi rękawami kręciła się ciągle koło komina, śmiejąc się i oblizując na widok różowych szumowin, jakie zbierała starannie. Nagle porwała się z krzykiem. Zabrakło jej cukru, cały stos listków róży czekał jeszcze swej kolei. Szybko jak strzała odstawiła rondelek i wybiegła z domu. Lecz zeskoczywszy ze schodów, stanęła jak wryta. Niezwykły widok uderzył jej oczy. Wzdłuż drogi wijącej się pod domkami stało kilkunastu ludzi ubranych w zniszczone surduty lub palta, z minami na wpół obojętnymi, na wpół przebiegłymi. Stali po obu stronach drogi, z rękami założonymi, odcinając swe wychudłe profile na szarym tle horyzontu. Pomiędzy nimi błyskały żółte półksiężyce i czerwieniły się ciemne mundury policjantów. Z domku oddalonego o jakie sto kroków od domku Sznaglowej wychodzili jacyś mężczyźni w liczbie pięciu, z których dwóch było po cywilnemu, reszta zaś nosiła ubiory komisarzy policji. Jeden z policjantów stojących na drodze trzymał w ręku duży pakiet obłocony, rozmokły, ciekący błotnistą wodą. Madi otworzyła szeroko oczy. Pakiet ten poznała natychmiast – był to trup dziecka Kaśki, ten sam trup, który kilka godzin temu przywaliła wilgotną ziemią w dole na Gliniankach. Dziś ten trup zmartwychwstaje po to, aby je może zgubić – bo nic innego, tylko policja musiała znaleźć to sczerniałe ciało, a teraz robią poszukiwania za chorą, poznawszy, że dziecko musiało być wczoraj zrodzone.

Nie chodzi tu o policję, bo tej Madi nie obawia się wcale, ale ci lekarze jej nieznani, którzy od dawna śledzą, kto udziela kobietom te straszne trucizny niszczące życie płodu, zabijające istoty jeszcze w łonach matek. Madi wie, że Sznaglowa ma wielu nieprzyjaciół. Gdy znajdą Kaśkę, jakkolwiek jej poród przedwczesny wywołany został tylko wypadkiem, na niej zbudują cały akt oskarżenia i, kto wie, gotowi jeszcze upatrzyć na trupie dziecka oznaki gwałtownej śmierci.

Co czynić? Przytomna zwykle dziewczyna traci głowę – już tylko trzy domy oddzielają grupę rewizyjną od domu jej matki. Jeden z policjantów, dobry jej znajomy, oddzielił się od swych towarzyszy i niepostrzeżenie daje jej znaki ostrzegające o bliskim niebezpieczeństwie. Ona chwilę jeszcze stoi na miejscu, namyślając się, łamiąc nerwowo ręce, zaróżowione jeszcze sokiem konfitur. Nagle jak strzała wpada do domu, a otworzywszy drzwi, krzyczy od progu:

– Mutter! Revision50!

W wypadkach nadzwyczajnych posługiwano się rodzinnym językiem, Sznaglowa więc równą miarą odpłaciła, wrzasnąwszy:

– Ach, Gott51!

I obie, jakby pchnięte jakąś siłą, wpadły do izdebki zajmowanej przez Kaśkę. Madi rzuciła się pierwsza do łóżka chorej.

– Sie muss weg52!

Sznaglowa nie odpowiedziała nic, tylko drżącymi rękami zaczęła zrywać z Kaśki kryjące ją szmaty.

Kaśka przerażona, drżąca spoglądała na obie kobiety jak zwierzę ranione śmiertelnie, szarpane jeszcze przez zgraję psów.

– Ty! Wstawaj! – wołała Madi. – Policja idzie po ciebie, musisz stąd pójść, bo inaczej wezmą cię do więzienia.

Kaśka zrozumiała tylko jedno słowo – policja. Więc znów ją ścigają? – Nawet teraz, w tej chwili nie dadzą jej spokoju? Przy tym czuła, że ją wypędzają; rozumiała, że te dwie kobiety nie dozwolą jej zostać ani sekundy dłużej pod swym dachem.

 

I nadludzką siłą woli właściwą tylko zrozpaczonym kobietom podniosła się z łóżka i stanęła na podłodze. Sznaglowa zarzuciła na nią obszarpaną spódnicę, a Madi jakieś porwane i objedzone przez mole futerko, pokryte trzęsącymi się łachami. Na bose nogi wtłoczyły jej wielkie kalosze – i chwiejącą się, straszną, bladą jak chusta wyprowadziły poza próg domu.

Jeszcze był czas. Krzaki zakrywały schodki od strony rozstawionych po drodze łapaczy, którzy wolnym krokiem posuwali się naprzód. Kaśka mogła zejść na drogę niepostrzeżenie i przesunąć się pomiędzy gromadą policjantów. A zresztą, cóż to obchodziło Sznaglową? Jej szło tylko o usunięcie chorej z mieszkania, o nic więcej. Gdy ten główny dowód był usunięty, nic jej zarzucić nie można było. Gdyby nawet Kaśka, złapana, przyznała się do wszystkiego i wskazała jej dom jako miejsce swego pobytu, ona mogła się wyprzeć wszystkiego. Któż widział u niej Kaśkę? Jedna Marynka – ale Marynka musiałaby milczeć dla rozmaitych względów…

Tymczasem Madi zajęła się szybko uporządkowaniem pokoju i posłaniem łóżka. Szmaty wyniesiono do piwnicy i w kilka prawie sekund nie pozostało ani śladu bytności Kaśki. Madi stała, smażąc konfitury i gwiżdżąc walca, oblana cała jasnym światłem ogniska; opodal Sznaglowa cerowała bieliznę, z wyrazem anielskiej dobroci na żółtawej twarzy. Kaśka przecież schodziła wolno ze schodów, trzymając się poręczy. Z najwyższym wysiłkiem stanęła na dole i oparła się o barierę. Każdy krok sprawiał jej cierpienie wielkie. Zdawało się jej, że tysiące noży przeszywa jej wnętrzności. Czerwone pasma migały jej przed oczami, zasłaniając wzrok i oślepiając ją prawie. Widziała tylko kilkanaście ciemnych postaci postępujących wolno wzdłuż obu brzegów drogi. Myśli wszakże zaczęły wikłać się w jej mózgu. Kto są ci ludzie? Czego chcą od niej? Czy życia? Wiedziała tylko, że jej iść kazano.

Iść więc pragnęła – musiała.

Iść dalej, bez końca! Bez celu!

Spoza chmurnego nieba zabłysło nagle kilka żółtych, niezdrowych promieni. I w tym mdłym blasku oczom policjantów i łapaczy ukazała się występująca nagle spoza krzaków postać kobieca, tak straszna nędzą i cierpieniem, tak blada tą bezkrwistą bladością trupa, że wszyscy ci mężczyźni poznali w niej od razu matkę sczerniałego, martwego płodu, który szarzał wśród podartych szmat żółtawego papieru. Ale wielką musiała być nędza tej kobiety, strasznym – cierpienie wiejące z jej zgarbionej postaci, przerażającym – wyraz tych oczu załzawionych, wpadniętych głęboko, a wpatrzonych w przestrzeń z wyrazem bezmiernego bólu i trwogi, skoro w sercach tych ludzi zakamieniałych i zahartowanych na wszelkiego rodzaju cierpienia ozwała się litość i chęć dopomożenia tej nieszczęśliwej. Prawie wszyscy odwrócili głowy lub spuścili w ziemię, aby ułatwić Kaśce przejście, zanim komisja rewizyjna wyjdzie z pobliskiego domku. Ona postąpiła jeszcze kilkanaście kroków, wlokąc drżące nogi, taczając się jak pijana. Nie widziała już postaci mężczyzn otaczających ją dokoła. Ciemniało jej w oczach, wszystko kręciło się przed jej wzrokiem. Nagle wyciągnęła ręce i bez jęku, bez krzyku osunęła się znów na wilgotną ziemię, tuż u nóg policjanta trzymającego na rękach trup jej dziecka.

W tej samej chwili drzwi domu sąsiedniego z domkiem Sznaglowej otworzyły się i wyszedł z nich komisarz, a za nim doktorzy. Dwóch urzędników opóźniało się jeszcze w głębi sieni, zasięgając bliższych informacji. Komisarz pierwszy dojrzał leżącą na środku drogi Kaśkę. Szybko zbiegł po schodach i stanął obok zemdlonej. Kilku policjantów zbliżyło się powoli. Komisarz porwał zimną i sztywną rękę Kaśki i szarpnął nią mocno. Obszarpane futerko zsunęło się z kobiety, odsłaniając jej nagie ramiona. Twarzy widać nie było, gdyż Kaśka leżała zwrócona twarzą do ziemi. Blade, wielkie uszy komisarza zabarwiły się różową barwą i poruszyły się wachlarzowato. Pan Rimotat zwietrzył zwierzynę i tak łatwo puścić jej nie chciał. Kto wie, podobne wykrycie może stanowić niezłą kreskę w spodziewanym awansie. Blade swe oczka przenosił bezustannie z martwych zwłok dziecka na leżącą na ziemi kobietę. Rzec można, że szukał pomiędzy nimi jakiegoś podobieństwa i z tych dwóch nieruchomych ciał chciał wyciągnąć łącznik, jakąś spójnię, która by go naprowadziła na dobrą drogę.

Jeden z policjantów pochylił się nad Kaśką i dotknął się jej ramiona. To młode, zanędzone stworzenie budziło w nim litość wielką. Zapragnął ją ocalić, jakkolwiek węchem sobie właściwym odgadł całą prawdę.

– To jakaś pijaczka, panie komisarzu, trzeba ją wziąć do furdygi.

Ale pan Rimotat wstrząsnął głową.

Nie! Ona nie była pijana ta wielka dziewczyna, padająca wśród dnia białego już pod nogi komisji rewizyjnej i całej zgrai policjantów. Było w tym coś innego, coś wiążącego się z tym trupem dziecka znalezionym przed dwoma godzinami w dole tuż koło cegielni. Chłopcy bawiący się sypaniem szańców, odkryli sczerniałe ciało źle przysypane ziemią i zanieśli obwinięte w papier, tak, jak znaleźli, na inspekcję policyjną, szczęśliwi, że stać się mogą bohaterami dnia.

Teraz do lekarzy należy wydać wyrok, czy dziewczyna, która padła tak nagle, jest pijaczką lub istotą poszukiwaną przez tę całą zgraję mężczyzn, istotą, która w ich mniemaniu popełniła zbrodnię.

Za chwilę nadeszli lekarze i pochylili się nad Kaśką. Przez kilka minut trwała wielka cisza, przerywana tylko szmerem gałęzi gnących się za powiewem wiatru. Słońce ukryło się znów za chmury, jakby zasmucone tą nędzą ludzką, którą oświeciło złotym swym blaskiem. Posępnie było i chmurno dokoła.

Nareszcie podnieśli się lekarze i jeden z nich, człowiek siwy, o zimnym i obojętnym wyrazie twarzy spojrzał na trup dziecka, trup smutny, bezbarwny, zmarszczony – po czym wyrzekł, wskazując na Kaśkę:

– To matka!

– Janie! Janie! – jęczała Kaśka.

Od chwili podjęcia jej przez policję ze środka drogi nie odzyskała przytomności. Odwieziona z rozporządzenia lekarzy i władzy do szpitala miejskiego i umieszczona w oddziale położniczym, leżała nieruchoma, nieprzytomna, z twarzą pałającą, z oczyma wpatrzonymi w przestrzeń z jakąś straszną, bezmierną rozpaczą. Nie wymówiła nic więcej nad imię Jana, które powtarzała z uporem szaleńca, nadając jednak co chwila odrębne intonacje temu jękowi. Lekarze, po dość usilnej chęci ocalenia jej, odstąpili zupełnie od jej łoża. Wiele chorób skomplikowanych, groźnych zapaleń, połączyło się ze sobą. Posługaczki mówiły, że pokarm uderzył Kaśce na mózg, każdy komentował jej chorobę w rozmaity sposób.

Ona przecież nie rozumiała swego stanu i leżała, wciąż jęcząc cicho, skazana na śmierć, trup za życia, jeszcze żywa, a przecież umarła. Powoli przestano się nią interesować, choroba przeciągała się, śmierć spóźniała się widocznie. Młode, silne ciało walczyło ze zgonem, nie chcąc przejść w stan rozkładu. Umieszczono ją w wielkiej sali operacyjnej, na łóżku z kółkami dla łatwiejszego usunięcia w razie śmierci. Sala ta, nieużywana od dawna, wychodziła na korytarz obwodowy, łączący wszystkie sale i pokoje pierwszego piętra. Po tym korytarzu snuły się we dnie postacie młodych dziewcząt obleczone w szare jednostajne suknie, przepasane paskiem skórzanym i kryjące swe twarze w chustki związane pod brodą. Dziewczyny te, używane do posług koło chorych, miały w swych ruchach jakąś bezczelność, coś, co je odróżniało od innych kobiet i piętnowało właściwym im mianem. Chodziły wolno jak uparte woły w jarzmie, złe, nachmurzone, tęskniąc za swobodą i rozpustą, z jakiej wyrwane zostały. Czasem pomiędzy nimi mignęła czarna suknia dozorczyni lub gumowy fartuch dyżurnej akuszerki. Był to cały świat kobiet przecięty tylko od czasu do czasu ciemną sylwetką lekarza śpieszącego do sali z instrumentami pod pachą lub czarną sutanną księdza cisnącego do piersi puszkę z olejami. I tylko dzwonek jęczał, wzywając do rannej lub wieczornej modlitwy, lub zwiastując, że jeszcze jedna męczennica, spełniając swe przeznaczenie, odchodzi ze świata na zawsze. I tylko chwilami jęk straszny wybiegał spoza zamkniętych szczelnie drzwi, przy których jakby na warcie stały nosze na kółkach, oczekując na martwe ciało, które należało do prosektorium. A był to straszny zwierz, nigdy nienasycony, wiecznie głodny, pożądający trupów jak hiena padliny, a szpital wypłacał swą daninę, rzucając mu stosy tych ciał kobiecych, wymęczonych chorobą, strasznych cierpieniami, które przebyły. Z nadejściem nocy milkło wszystko. Szaro ubrane dziewczyny szły na górne piętra, aby tam przemruczeć litanie i pewną ilość pacierzy. Potem, milcząc, rozbierały się ze swych parcianych spódnic i układały się na wysokich tapczanach stojących rzędami wzdłuż ścian bielonych.

W salach tak zwanych gorączkowych pojawiały się szare suknie Sióstr Miłosierdzia, które z marmurowymi kulkami w wyschłych dłoniach zbliżały się do rozpalonych i zmęczonych chorych. Chłodząc dłonie, kładły je później na płonących żarem skroniach bezprzytomnych kobiet, pełne poświęcenia, zaparcia się swego ja – całe oddane na usługi ludzkości. Nieraz te prawdziwe anioły pochylały się dobrotliwie nad łożem skalanej rozpustą dziewczyny, ale mała ich liczba nie zdołała nastarczyć wszystkim potrzebom. Robiły, co mogły, czuwając noc całą. I była to prawdziwa modlitwa taka noc bezsenna, spędzona wśród jęków i skarg cierpiących istot.

50Mutter! Revision! (niem.) – Matko! Rewizja! [przypis edytorski]
51Ach, Gott (niem.) – Ach, Boże. [przypis edytorski]
52Sie muss weg (niem.) – ona musi się wynosić. [przypis edytorski]