Kostenlos

Kaśka Kariatyda

Text
Als gelesen kennzeichnen
Schriftart:Kleiner AaGrößer Aa

Kobieta patrzyła teraz na pochyloną Kaśkę, nagle trąciła ją w bok, mówiąc:

– A cóżeś ty zmalowała? Świstnęłaś co? Sujkę komu dałaś? Grzebnęłaś kogo? No, gadaj, morowa lalu!

Kaśka potrząsnęła głową.

Nie – nie zabiłam nikogo. Przecież nie chciała się spowiadać ze swoich postępków przed tą kobietą. Tak jak przed panem Rimotatem w inspekcyjnej izbie zamilkła, tłumiąc w sobie ból i przyczyny tego bólu. Nieznajoma uczuła się obrażona.

– Ho! Jaka mi marmuzela40, sekretnica! Nie chce wydusić, boi się! Cóż to ja wyzieram na prześpiegaczkę? A dawnoś wyszła z furdygi?

– Popołudniu!

– Żarłaś co?

– Nic.

– Na, żryj! A nie obetkaj się zanadto i nie połam zębów: hu! ha! To ci ananasy taki chleb. Wojtek forspan41 mi go dał… wiesz, ten Wojtek połamany… to mój kochanek.

Mówiąc to, podawała kawałek sczerstwiałego chleba. Ręce trzęsły się Kaśce, gdy uchwyciła to nędzne pożywienie, które poniosła do ust z żarłocznością wygłodzonej bestii.

Kobieta patrzyła chwilkę, po czym, wyjąwszy z włosów dwie pogięte szpilki, rozrzuciła dokoła resztki zrudziałych kosmyków.

– Łeb boli, szelma – zaczęła, wyciągając nogi w kałuży i klapiąc nimi po błocie – jak służba psia jucha nadejdzie, to każę im ugotować czarnej kawy i podać sobie w łóżku. Tylko taładajstwo się powlokło i dzwonka nie mam!

Nagle poczęła się śmiać serdecznie.

– Wiesz ty, kolko cholerna, że ja miałam ćtery pokojów i sługę. Cały dzień ją po pysku waliłam, a w nocy to ćterdzieści razy kazałam jej wstawać i kawę czarną gotować. Ot tak, prost bez złość. I ja byłam sługą, to jak mnie potem los spotkał, to się pomstowałam na kim wlazło. Potem sama zeszłam na wycierkę, ale com użyła, tom użyła!

Przeciągała się teraz, przechylając w tył głowę. Chude ramiona podawała w tył i przymykała oczy. Po czym trąciła znów Kaśkę i spytała:

– A ty masz kochanka?

Kaśka przestała jeść, bo kurcz nerwowy zacisnął jej gardło, nie była w stanie odpowiedzieć na rzucone sobie pytanie.

Nieznajoma nie czekała na odpowiedź.

– Masz pewnie jakiego smarowoza, co cię w trąbę puści… znam ja to, znam! Weźmie porządną dziewkę, a potem ją wykieruje na śmiecie. I mnie tak jeden maszkara zrobił. Niech go pomsta spotka! Ot, raz to najtrudniej, potem to już się otrzaska i tak już na przepadłe… I ty tak zejdziesz.

Kaśka porwała się z pniaka.

Co? ona miałaby zostać tym samym, czym ta kobieta? Miałażby się zwalać do tego stopnia i upaść bez powstania? Czyż dla niej nie ma ratunku? Nie ma już wyjścia?

– A patrz, żebyś dziecka nie miała – skrzypiał dalej głos nieznajomej. – To szczenię musiałabyś gdzie zdusić albo podrzucić jak ja moje, bo w służbę cię z dzieciakiem nikt nie weźmie, a funduszów na mamkę nie masz. To najgorsza cholera i bez to my wszystkie idziemy na marne.

Na marne! Tak! Kaśka nie pomyślała o tym nigdy. Dziecko. Zimny dreszcz przebiegł ją na to słowo; szukać musi innej służby, boć ją Budowscy już nie przyjmą.

– Chłop każdy łajdak, nawet ci szmaty nie zapłaci – ciągnęła dalej kobieta – turbacja na twoim łbie, a potem to jeszcze plują i na dziecko sobaczą. Tak to już!…

Kaśka porzuciła trzymany w ręku kawałek chleba i poczęła przedzierać się przez krzaki, kierując się ku miastu. Pędził ją jakiś szalony strach, nieokreślona trwoga… chciała zobaczyć Jana i upadłszy mu do nóg, prosić o przebaczenie za to, co zrobiła.

Wszystko, byle nie to! Byle nie zostać taką kobietą jak ta, której chleb przed chwilą jadła.

– A cóżeś tak wyciągnęła swoje giczały, chorobo czeska? Nawet mi za żarcie nie podziękujesz? – wołała nieznajoma. – Gnaj, gnaj! przyjdziesz nazad! Nie takie jak ty stąd drałowały… a nazad lazły, oj, oj!

I rozciągnąwszy się na pniu, gwizdać poczęła.

Kaśka tymczasem, brnąc w błocie i osuwając się na kolana, wydostała się na drogę okalającą dokoła podstawę góry. Wąskie, ścieśnione uliczki rozchodziły się promieniami, a wszystkie błyskały rzędem jasno oświetlonych okien przecinających ściany nędznych i zapadłych w ziemię domostw. Bandy obdartych mężczyzn przeciągały przez ulice, zaglądając do tych okien, z których wydobywały się wybuchy śmiechu i dźwięki rozstrojonych skrzypiec. Był to przedsionek piekła, to nagromadzenie jaskiń rozpusty i zbrodni. Otwarte drzwi zachęcały przechodniów. Chwilami wybuchały z wnętrza domostw straszne krzyki. Czasami znów wypadała nagle gromada bijących się mężczyzn i kobiet i napełniała powietrze wrzaskiem i przekleństwami. Cały ten kłąb ciał tłukł się o szpiczaste kamienie, czerwieniąc krwawą posoką nierówny bruk. Po czym nikli znów we drzwiach i za chwilę odzywał się przejmujący głos skrzypiec. Tylko krwawe plamy pozostawały jako ślad świeżo odbytej walki.

Kaśka pędem przebiegła jedną z tych uliczek, jakaś nadludzka wola wzbudziła się w niej w tej chwili. Niedługo wydobyła się w inną dzielnicę miasta, pozostawiając za sobą zaułki, zionące pijaństwo i zbrodnie. Ciemność nocy kryła jej brud i zaniedbanie, przechodnie nie odwracali już za nią głowy. Ona śpieszyła, nurkując pod murami domów, nabierając powoli przyzwyczajenia skrywania się przed oczami ludzi. Nareszcie stanęła na ulicy, przy której mieszkali Budowscy. Rząd słabo płonących latarni oświetlał źle szeroką i długą przestrzeń. Tej nocy magistrat zrobił umowę z księżycem, aby dopomógł mu w oświetleniu miasta. Księżyc wszakże zasłoniły chmury i dlatego to ciemności zaległy ulice i zasłały czarną szmatę na brukach ulicznych.

Kaśka przecież pomimo ciemności przebywa szybko przestrzeń. Jest już u bramy; nie namyślając się długo, chwyta za gałkę od dzwonka i szarpie ją z nerwowym niepokojem. Wszakże tu powinna mimo wszystko znaleźć przytułek i obronę przed nędzą. Zbiła Rózię, ale Jana mimo to się nie wyrzekła, wyrzec się nie mogła. Dzwoni raz drugi, bo furtka nie otwiera się jeszcze. Miejskie zegary biją pierwszą godzinę urywanym, przeciągłym jękiem, który drga w powietrzu. Spóźniona dorożka wałęsa się, napełniając ulicę turkotem nierównym, szarpiącym uszy hałasem. Po krótkiej chwili poza bramą dają się słyszeć ciężkie kroki bosych nóg. Kaśka ze wzruszenia opiera się o ścianę. Poznaje chód Jana, wie, że to on jest tak blisko niej, oddzielony tylko warstwą drzewa. Furtka otwiera się, a w głębi bieleje postać stróża w nocnej odzieży. Stoi zły i rozespany, klnąc w duszy spóźnionego przechodnia, ale rękę mocą nałogu wyciąga do odebrania należnej szóstki. Tymczasem zamiast spodziewanego lokatora, zjawia się przed nim wysoka, obdarta istota, w której w mgnieniu oka poznaje Kaśkę.

Czegóż chce jeszcze ta dziewka? Czy przyszła robić nowe awantury, drapać go i bić po nocy? Do tego nie dopuści – musi raz z nią skończyć. I zanim Kaśka zdołała wejść do wnętrza bramy, otrzymuje silne pchnięcie, które ją przymusza cofnąć się z progu. Znalazłszy się na ulicy, wyciąga mimo to błagalnie ręce i woła zdławionym głosem:

– Janie! Janie! Posłuchaj!…

Ale on nic nie słucha. Potok obelżywych słów wymówionych półgłosem wylewa się z wnętrza bramy. Czuje, że z tą dziewką skończyć musi, inaczej czepiać się go będzie jak rak. Zbił ją, a ona wróciła! Najlepiej ostro, a musi przecież ustąpić.

Drżąc cały ze złości, zatrzaskuje bramę i obraca kluczem z najwyższą pasją i oburzeniem. Tamtą drugą ze strychu wygnał także. Znudziły mu się obie: Kaśka swymi płaczami, Rózia bezustannym chichotem, jest teraz „wolny” i dobrze mu z tym.

Poza bramą została teraz Kaśka. Stała chwilę jeszcze, nie zdając sobie dokładnej sprawy z całego położenia. Wprędce jednak zrozumiała, co ją spotkało. Ostatnia nadzieja połączenia się z Janem przepadła razem z łoskotem zamykającej się bramy.

I nagle pod sercem kobiety poruszyło się coś słabo, ale mimo to wyraźnie. Szarpnęło nią to poruszenie w dziwny sposób, drgnęła cała i instynktowo wyciągnęła ręce w stronę bramy. Nowe życie budziło się w niej, druga istota niepewnymi ruchami dawała znać o swym istnieniu… ożywiała się w tę noc chmurną, ciemną, pod wpływem nędzy i cierpienia.

Kaśkę pomimo zimna pokrył pot – zęby zacięła konwulsyjnie… pomimo swego niedoświadczenia, instynktem właściwym samicom odgadła i zrozumiała, co się w niej działo. Miała zostać… matką!

Stała tak długo na środku chodnika, czerniąc się jak słup wbity w ziemię. Nie ona jedna teraz cierpiała nad niegodziwością Jana. Miała towarzysza niedoli, który wstrząsał jej łonem, rwąc się na świat do cierpień i głodu…

Poza bramą zaległa cisza.

Jan znużony upadł na posłanie i chrapał, śpiąc smaczno. Kaśka przedstawiała go sobie w tej ciasnej a przecież zacisznej komórce, otulonego w ciepłą derkę, którą się na noc owijał. Ona przecież drżała z zimna i wewnętrznego wzruszenia. Znużona głowa bezwiednie szukała oparcia, ochrony. Szeroko rozwartymi oczami wpatrywała się w czarną masę bramy, ręce jej kurczowo przyciskały drgające łono. Spoza zaciśniętych warg wybiegało tylko jedno słowo powtarzane z uporem graniczącym z obłędem:

– Dziecko! Dziecko!

*

I zaczęły się teraz dla Kaśki dnie najstraszniejszej nędzy i niedoli. Budowski, powiadomiony o wszystkim, napisał jej odpowiednie świadectwo w książeczce służbowej, piętnując ją tym samym na najnikczemniejszą istotę. Nie zastanawiał się nad powodami błędu, nad okolicznościami, które ten błąd stworzyły. Nie rozumował również, że podobnym świadectwem strąca dziewczynę w przepaść, a odbierając jej możność zarobku, zmusza niejako do zapisania się w rzędy prostytutek lub złodziejek ulicznych.

 

Budowska również nie troszczyła się o dawną swą powiernicę. Gdy Kaśka przyszła wreszcie zabrać swój kuferek i upomniała się nieśmiało o książkę służbową i resztę zasług, Julia schowała się szybko do saloniku, bojąc się widoku dziewczyny, względem której miała obowiązki. Sam Budowski wręczył Kaśce książeczkę, co zaś do reszty zasług, wykazał jej bardzo zręcznie, że to ona właściwie winna mu jeszcze dopłatę za szkody, które poczyniła w gospodarstwie.

Kaśka, milcząc, zabrała swą pościel i przy pomocy Marynki zniosła ją na dół. Marynka bowiem pozostała jej przyjaciółką i ona to powiadomiła Kaśkę o zaszłych wypadkach.

– I tę bestię z komórki Jan wygnał także na cztery wiatry. Już on taki dla wszystkich jest. Ot… chłop! Cóż dziwnego!

Kaśka nie odpowiedziała nic, jakkolwiek wiadomość, że i Rózię podobny los spotkał, sprawiła jej niejaką ulgę. Obejrzała się tylko wkoło, czy nie zobaczy gdziekolwiek Jana – ale na próżno! Stróż, widząc wchodzącą do kamienicy dziewczynę, uciekł do szynku, nie chcąc się z nią spotkać. Teraz, po dniu, czuł, że nie mógłby śmiało spojrzeć jej w oczy. Przyjął więc system właściwy wszystkim prawie mężczyznom zrywającym z kochankami – postanowił uciekać od Kaśki i nie spotkać się z nią nigdy.

Kaśka przeniosła swój kuferek do znajomego dawno mularza, który, ożeniwszy się, odnajmował teraz stancję – kątem. Za pieniądze uzyskane ze sprzedaży pościeli wegetowała jeszcze Kaśka blisko dwa tygodnie. Przez ten czas szukała zajęcia dziennego, bo złe świadectwo w książce służbowej nie dozwalało jej znaleźć stałego miejsca.

Prała więc w pobliskiej pralni, biorąc po kilka centów dziennie i dostając nędzne pożywienie, które jej teraz zadowolić nie mogło. Stan jej, rozwijający się dość prawidłowo, ale nad wyraz uciążliwie, jak zwykle u kobiet zbyt silnie rozrosłych, sprawiał jej wiele cierpień i przykrości. Zewnętrznie nie zmieniła się wiele, wypełniała jeszcze i zdawała się teraz olbrzymką, gdy z zawiniętymi rękami, w koszuli spadającej z ramion, prostowała się ponad balią, otoczona kłębami białej, gęstej pary. Tylko twarz wybladła, podkrążone oczy świadczyły o wewnętrznym cierpieniu tej istoty, niedawno jeszcze młodej i zdrowiem tryskającej.

Teraz, gdy zrozumiała stan swój i przeczuła dziecko ukryte w łonie, troszczyła się dnie całe nad przyszłością i nieuniknioną nędzą, w jaką popaść miała. Słowa obdartej kobiety, rzucone za nią tej chłodnej, smutnej nocy, kiedy wypuszczona z furdygi jak zwierzę bezdomne błąkała się po Wysokiej Górze, słowa te brzęczały jej ciągle w uszach, nie dając jej ani na sekundę spokoju. Co zrobi z dzieckiem, skoro na świat przyjdzie? Czy ma je porzucić na ulicy lub położyć pod próg szpitala, jak to inne kobiety robią? Nie ona tego nie zrobi, boć suka szczenię swe tuli i zabierać nie dozwala. Do służby jednak z dzieckiem nikt ją nie przyjmie. Mogłaby oddać dziecko na wieś do mamki, ale na to trzeba mieć trochę pieniędzy, choć kilka guldenów, a ona zaledwie parę centów dziennie zarobić może…

I noce całe leży bezsennie, wpatrzona w przestrzeń, rozmyślając nad zebraniem pieniędzy dla opędzenia kosztów. Ona sama – to mniejsza! Ale dziecko! Dziecko pójdzie na marne, jak to przepowiedziała ta ohydna kobieta spotkana na Wysokiej Górze podczas pamiętnej dla Kaśki nocy.

Dokoła niej, w ciasnej izdebce, wśród zaduchu i ciemności śpią jej współlokatorowie, oddychając ciężko. Nawet wśród nocnego spoczynku trapią ich sny męczące. We śnie kończą pracę rozpoczętą na jawie. Mieszają wapno, roznoszą szafliki, podają cegłę, spinają się na rusztowania. Niekiedy w kołysce zapłacze niemowlę lub zaskomli pies drzemiący w kąciku. Wszyscy przecież śpią twardo, tym snem właściwym tylko spracowanym nędzarzom.

Kaśka niemniej spracowana, przecież czuwa. Wsparta na ręku trawi się cała w bezsilnej i próżnej chęci wydobycia grosza. Gorączka ją ogarnia. Sprzedać cokolwiek?

Nie ma już nic na sprzedaż. Pościel i trochę bielizny przeszły na własność mularzy. Niedostateczna strawa w pralni zmusza ją do zakupywania drobnych wiktuałów, które spożywa z żarłocznością zwierzęcia. Nie ona temu winna. Jest w niej druga istota, łakoma, chciwa, niewyrozumiała, niepojmująca niedostatku, nieznająca jeszcze braku środków dla zaspokojenia głodu.

I to stworzenie nasycać Kaśka, bądź co bądź, musi. Nieubłagane jest, gdy głód mu dokuczy… nie waha się zadawać najprzykrzejszych męczarni.

Kaśka ma jeszcze jeden towar na sprzedaż. Tym towarem jest jej własne ciało. Ale wrodzona uczciwość wzdryga się przed tą ostatecznością. Serce w niej zamiera na myśl podobnego poniżenia.

Pralnię, w której Kaśka znajdowała do tej chwili zarobek, nagle zamknięto. Wskutek niedozoru lub z własnej woli właścicielki zginęło kilka koszul feldfeblów i podoficerów.

Kaśka znalazła się znów na bruku po dwutygodniowej pracy. Mularze, u których mieszkała, widząc ją bez zajęcia i nie widząc żadnych korzyści z lokowania u siebie tej nędzarki, wymówili jej „kąt”, oddając innemu lokatorowi. Wszystkie nieszczęścia waliły się na jej głowę, popychając na dno przepaści.

Ona wszakże walczyła jeszcze, podnosząc głowę, pomimo ogromu niedoli.

Głodna, obszarpana, powlokła się na miasto, szukając „roboty”, do której resztę sił oddałaby chętnie za prosty kawałek chleba.

Dzień wiosenny śmiał się w rozkosznej pełni. Jeszcze śnieg leżał nad rynsztokami, a przecież u góry świeciło jasne słońce pokryte delikatną, przejrzystą zasłonką. Okna domów, zamknięte szczelnie podczas zimy, otwierały się leniwe jak oczy Argusa, jedno po drugim, chłonąc w ciemne wnętrze mieszkań jasność i woń wiosenną. Kobiety migały lakierowanymi bucikami i pomalowanymi twarzami spod gęstych welonów. Mężczyźni, drżący w zbyt lekkich wiosennych okrywkach, nadawali sobie miny zwycięzców. Wystawy sklepowe wylewały ze swych okien całe gamy jasnych barw śmiejących się w fałdach lekkich tkanin i kulistych zgięciach parasolek… I całe to przedpołudnie wiosenne zdawało się jakimś preludium do harmonijnej melodii, która miała rozlegać się niedługo w przestrzeni i trwać zaledwie… jedną wiosnę.

Kaśka wlokła się bezmyślnie po ulicach zaciskając na piersiach fałdy podartego kaftanika. Zaczepiła już kilka podobnych sobie nędzarek, pytając, czy nie mogą jej nastręczyć zarobku. Wzruszyły ramionami i odpowiedziały, że same dni kilka nic w ustach nie miały. Później wszakże miały nadzieję dostać zarobek przy budowie lub reparacji domów, albo przy roznoszeniu kwiatów po ulicach miasta. Magistrat potrzebował dawniej także kobiet dla uprzątania śniegu na ulicach, teraz czynność tę pełnią więźniowie pod strażą dozorców. Odpadł więc w ten sposób dobry zarobek, bo przynoszący dziesięć centów dziennie.

Kaśka powlokła się dalej. Na niebieskiej tablicy rozkładał się napis „Pralnia zagraniczna”. Kaśka przesylabizowała pierwsze słowo i wsunęła się w bramę. Na dziedzińcu kręciły się kobiety, wylewając błękitną wodę lub szumiące mydliny. Z niskiej oficynki dochodziły wybuchy śmiechu lub kłęby pary. Kaśka wkrótce stanęła na progu pralni. Cichym i urywanym głosem prosiła o zajęcie, choćby o pozwolenie noszenia wody.

Ale wprędce musiała się cofnąć. Sama właścicielka, przy pomocy swych pracownic, obrzuciła ją całym potokiem obelg, mianując ją „obdartą włóczęgą czyhającą tylko na cudzą własność”. Rzeczywiście, łachmany Kaśki nie wzbudzały zaufania, a każdemu z patrzących na tę dziewczynę ludzi nasuwało się jedno pytanie:

– Dlaczego taka silna i rosła, a na pozór zupełnie zdrowa kobieta włóczy się bez zajęcia po ulicach, zamiast wziąć się do pracy?…

Nikomu wszakże nie przyszło na myśl, że droga pracy była dla Kaśki zamknięta. Służba – przez złe świadectwo nakreślone w książce, inne zajęcia – dla braku miejsca lub przez łachmany okrywające jej ciało.

Spoza wystawy rzeźnickich sklepów, pomiędzy zielenią i różową barwą azalii piętrzyły się stosy mięsiwa, trzęsły żółtawe galarety, mieniły się rozmaitymi kolorami salcesony. Była to czysta ironia, jakby urągowisko dla nędzarzy stojących na wąskim trotuarze i patrzących na świeże mięso, którego smak i zapach odgadywali poza przejrzysta taflą lustrzanej szyby.

Kaśka przyłączyła się obecnie do tej gromadki i popychana przez przechodniów znalazła się w pierwszej linii. Patrzyła długą chwilę na rozłożone szynki i ozory, a dotkliwy kurcz ściskał jej wnętrzności. Jak błyskawica przemknęła przez jej głowę myśl, aby wybić szybę i porwać kawałek mięsa, aby nasycić się choćby chwilowo. Ale już policjant rozganiał ten tłum obdarty, tamujący przejście w zacieśnionej i niezmiernie ruchliwej ulicy. Kaśka na widok ciemnego czaka i lśniącego półksiężyca uciekła szybko – bała się nad wyraz wszelki policji i jej reprezentantów. Idąc wciąż wzdłuż ulic, znalazła się nagle przed drzwiami kościoła benedyktynów. Tak, tu przecież spocznie choćby chwilę. Kościół dla wszystkich otwarty! Niedawno stróż jakiś spędził ją z kamienia stojącego u bramy wysokiej, trzypiętrowej kamienicy. Powiedział, że tu nie miejsce dla włóczęgów – w kościele przecież pozwolą jej posiedzieć spokojnie…

Bóg! – Zapomniała o nim! Tak dawno nie modliła się – nie była w kościele! Od chwili upadku coś ją wstrzymywało, ile razy chciała przestąpić próg świątyni. Zdawało się jej, że coś ją ciągnie za odzież i przykuwa do miejsca. Było to z samego początku, bo później nawet nie próbowała zachodzić do kościoła. Dziś przecież weszła bez przeszkody, bez tego dziwnego uczucia, które wytrącało ją dawniej z przedsionka świątyni. Kościół nie zmienił się zupełnie. Ta sama wilgoć spadająca z wysokich sklepień, też same cienie snujące się wzdłuż filarów, te same szepty ciche, gorące, czepiające się złoconych szat aniołów, cały ten chłodny, a mimo to jakąś namiętnością dewotki drgający spokój owionął nagle wchodzącą dziewczynę i zrobił na niej przygniatające wrażenie. Machinalnie prawie osunęła się przed najbliższym ołtarzem i zrobiwszy znak krzyża, modlić się poczęła. Ale modlitwa nie szła jej zupełnie. Myśli plątały się jak nici źle pomotanej przędzy. Głód szarpał jej wnętrzności. Oczy zasłaniała mgła.

Nagle Kaśka posłyszała poza sobą ciche, przytłumione łkanie; płacz ten wypływał z kącika, w którym czernił się skurczoną masą konfesjonał, błyskający ze swego wnętrza białą komeżką siedzącego tam księdza.

Jakaś kobieta, czarno ubrana, klęczała u kratek, zanosząc się z płaczu.

Z ust księdza wybiegały słowa rzucane pośpiesznie, przyciszonym głosem. Chwilami przecież szept ten stawał się głośniejszy i można było rozróżnić kilka wyrazów:

– W Bogu szukaj pomocy!… Bóg pociechą jedyną…

Kaśka pochyliła głowę.

Tak! Ona była winna bardzo. Nie dość, że zgrzeszyła – zamiast oczyścić się z grzechu, ona trwała w swej hańbie, odwracając się od Boga, który mógł dać jej pomoc i pociechę.

W prostym a praktycznym umyśle głodnej i opuszczonej dziewczyny pomoc ta rysowała się w doraźnym otrzymaniu jakiejkolwiek pracy, a przede wszystkim ciepłej strawy, która mogłaby zaspokoić głód trapiący ją od kilkunastu godzin. I pod tym wrażeniem postanowiła przystąpić do konfesjonału, aby złożyć u stóp księdza ciężar swych grzechów, a natomiast otrzymać jakąś pociechę i pomoc w swej niedoli.

Zapłakana dewotka po kilkakrotnym ucałowaniu tłustej ręki spowiednika usunęła się w głąb kaplicy, wydając ciągle przytłumione westchnienia.

Bóg pociecha jedyna!…

I pod tą dewizą, z tą myślą przewodnią, rozpoczęła Kaśka swą spowiedź. Uklękła na niewygodnych stopniach, drżąc cała ze wzruszenia. Tak dawno nie wsuwała się do ciemnej głębi konfesjonału! Tak dawno nie zbliżała się do kratek, które przejmowały ją zawsze jakimś nieokreślonym uczuciem przestrachu. Dziś przecież przestrach ten łagodziło o wiele rzewniejsze uczucie, jakaś chęć opowiedzenia swej niedoli, cierpień przebytych, pragnienie dobrego słowa, porady, pomocy, którą u stóp ołtarzy jeszcze od dziecka jej ukazywano. I z sercem przepełnionym żalem, ze szczerą i prawdziwą skruchą za błąd popełniony rozpoczyna swą spowiedź w prostych słowach, nie kryjąc nic aż do chwili swego upadku… Powoli przecież milknie, zmrożona dziwnym upartym milczeniem, jakie panuje z drugiej strony kratki. Silny zapach miętowych pastylek połykanych przez księdza odurza ją i sprawia zawrót głowy. Spowiednik jej milczy znużony tą gadaniną chaotyczną, szeptaną drżącym, urywanym głosem, nie mogąc zrozumieć jeszcze dokładnie, czego chce ta dziewczyna, wyrażająca się niejasno i tak cicho, że prawie dosłyszeć jej nie może.

Gdy Kaśka opanowana nagle uczuciem wstydu milknie wobec koniecznego przyznania się do winy przed tym obcym człowiekiem, który mimo sutanny jest przecież mężczyzną, ksiądz rzuca zwykłe w takich razach pytanie:

 

– Co więcej?

Ach! Tak! Co więcej! – Łatwo wymówić takie słowa, ale jakże trudno opowiedzieć to „więcej” bez pomocy, bez dobrotliwej zachęty koniecznej dla niewyzutej ze wstydu kobiety. I po długim wahaniu, zdławionym głosem, naglona przez zniecierpliwionego księdza przyznaje się do nieprawnego związku z Janem, cierpiąc w tej chwili podwójnie. Raz w pogwałceniu tajemnicy swej hańby – po wtóre w ciężkim, bolesnym wspomnieniu chwil, które wtrąciły ją w przepaść niedoli i rozpaczy.

Ale nowy pocisk spada na jej schyloną głowę. To piorunujące, potępiające ją słowa ciskane z ust kapłana. Gromi ją, przejęty cały fanatycznym oburzeniem. Obrzuca ją wyrzutami za zbłądzenie z prawej drogi, po której winna była kroczyć do końca życia. Piekło ją czeka! Piekło i szatani, którym wpadła w ręce, oddając się występkom i grzechom nieprzebaczanym, chyba po najstraszniejszej pokucie…

Ksiądz jest w swym prawie. Spełnia obowiązek gorliwie, wyprowadzony ze zwykłych, kilkugodzinnych drobnych grzeszków kobiecych tym wielkim występkiem zhańbionej dziewczyny.

Pokuta i jeszcze raz pokuta!

U stóp konfesjonału osuwa się prawie bezprzytomna z bólu i głodu Kaśka. Pokuta? Ale czyż ona w tej chwili nie przechodzi najsroższych męczarni? Czyż nędza, głód i to dziecko szarpiące się w jej łonie nie jest dostatecznym cierpieniem do zmazania jej winy? Czyż jeszcze więcej cierpień fizycznych i moralnych ma spotkać ja za chwilę fikcyjnej rozkoszy, która w jej nędznym życiu zaświeciła jak błędny ognik wśród trzęsawiska?

Ksiądz odmawia jej rozgrzeszenia i ostrym głosem naznaczając pokutę, każe modlić się i błagać Boga o miłosierdzie. Po czym wychodzi z konfesjonału, nie spojrzawszy nawet na skurczoną na schodkach dziewczynę. Ona mimo woli wyciąga za nim rękę i ze ściśnionego gardła wymykają się słowa:

– Proszę księdza!… Proszę księdza!…

Chce go prosić o jakąś robotę, chce mu powiedzieć, że doba cała upływa, a ona w ustach nie miała nic oprócz wody, że…

Ale na próżno. Ksiądz odchodzi w stronę zakrystii wyprostowany, sztywny w swej sutannie i białej komeżce, oszytej42 szeroką koronką. Spełnił swój obowiązek. Odmówił rozgrzeszenia grzesznicy, poza tym nie ma nic do spełnienia.

Kaśka pozostała sama.

A więc i Bóg jej nie chce! I Bóg ją odtrąca przez usta księdza rzucającego jej, zamiast pomocy i pociechy, jedno straszne słowo:

Pokuta!…

W umyśle kobiety powstaje nagle chaos nieopisany. Gdzież jest ten Bóg miłosierny, który żałującym przebacza, nagich przyodziewa, głodnych karmi? Wszak ona, żałująca, obdarta, głodna przywlekła się w mury świątyni, aby tu, wśród złoconych aniołów i puszek z napisami „dla biednych”, znaleźć lekarstwo na swe cierpienie. Pomimo przecież żalu i skruchy odtrącono ją, uznając jej cierpienia jako karę niedostateczną za danie życia jeszcze jednej istocie, za wypełnienie celu, do którego stworzona została. Kazano jej pokutować, zapomniawszy, że w urodzeniu dziecka leży najsroższa męczarnia, pokuta za grzechy całego życia. Jeden krzyk konającej w bólach rodzenia grzesznicy czyż może się równać z całą kwartą łez wylanych w samolubnym zamknięciu przez pokutującą dewotkę?

Z okien świątyni padały promienie świateł, rozkładając się różnokolorową strugą na kamiennej posadzce.

Kaśka, podniósłszy głowę, łzawymi oczami wpatrywała się w te wesołe światełka mieniące się barwą tęczy. W uszach jej brzmiała ilość pacierzy wyznaczona przez księdza jako pokuta. – Siedem Ojczenaszów, siedem Zdrowasiek, jedno Wierzę. Cóż było to bezmyślne klepanie wyuczonych słów w porównaniu z męczarnią, jaką nosiła w swym łonie?

Na klęczkach posunęła się do ołtarza i wsparła głowę o wygiętą tegoż podstawę. Biały, cieniuchny obrus dotykał jej rozpalonej twarzy. Moczyła go łzami, które teraz gorącą strugą płynęły po jej policzkach. Ponad ołtarzem wybladła i zmęczona twarz Chrystusa w cierniowej, ze złocistej blachy ukutej koronie ukazywała się z ciemnego tła jak uosobienie bólu i znękania. Na białej płycie, pomiędzy lichtarzami, na stopniach nawet ołtarza żółciły się drobne figurki z czystego wosku, tak zwane „ofiarki”. Dziwaczne te krzyżyki, laleczki, ręce lub nogi, pokrzywione, niekształtne, składane w chwili rozpaczy lub wdzięczności za otrzymane dobrodziejstwo, służyły później na świece, które, po stopieniu wosku z tychże ofiarek, z łatwością były wyrabiane.

Za dobrych czasów Kaśka niejedną taką ofiarkę złożyła u stóp ołtarza. Dziś klęczy wpatrzona mimo woli w ten wosk żółty, przezroczysty, który często gryzła i połykała, dziwiąc się, że ma smak nieokreślony.

– Chleba naszego powszedniego daj nam dzisiaj!… – szepczą jej spieczone gorączką usta.

Jest to milionowa cząstka pacierzy, które odmówić ma za popełnione grzechy.

– Chleba naszego!…

Szum w uszach dziewczyny powiększa się z każdą chwilą, a ręka nerwowym ruchem wysuwa się w stronę „ofiarek”.

– I odpuść nam nasze winy!

Kaśka popełnia w tej chwili świętokradztwo. Ze stóp ołtarza chwyta żółty, drobny krzyżyk i gniecie go kurczowym ruchem w palcach. Po czym podnosi kawałki wosku do ust i żuje go, łudząc się, iż posila się jakąś strawą. I znów zaczyna odmawiać szczerze pacierze, ale ogarnia ją nagła senność, której oprzeć się nie może. Oczy jej zamykają się mimo woli, serce bić przestaje i Kaśka osuwa się na ziemię zemdlona, nieprzytomna cisnąc w ręku okruchy wosku.

Padając na ziemię, szepcze jeszcze:

– Odpuść nam nasze winy…

Prośba ta pokorna rozbrzmiewa wśród sklepienia jak rozpaczliwy jęk zanadto dręczonej istoty. Kaśka leży wciąż nieruchoma, straszna swą bladością i nędzą, kąpiąc obdarte łachmany w różnokolorowych promieniach światła zaścielających posadzkę. Ponad nią Chrystus surowy, wybladły, z twarzą ascety zdaje się powtarzać słowa swego sługi:

– Pokuta! Pokuta!

*

– Teraz już panna możesz iść do domu.

Kaśka podnosiła się z kuferka, na którym siedziała, i postawiła wypróżniony talerz na ziemi.

Stojący przed nią staruszek brząkał niecierpliwie pękiem kluczy trzymanych w pokręconych od reumatyzmu palcach. Znalazł Kaśkę na podłodze kościelnej nieprzytomną, martwą prawie. Przyszedł właśnie zamykać kościół, gdy potknął się o tę dziewczynę leżącą na podłodze jak kawałek drzewa. Przy pomocy dwóch posługaczy kazał ją przenieść do swej izdebki i otrzeźwił po długich staraniach. Staruszek miał dobre serce, które nie zasklepiło się w fanatycznym, a samolubnym życiu i klepaniu pacierzy. Talerz ciepłej zupy i kawałek chleba był najlepszym dla osłabionej dziewczyny lekarstwem. Podzielił więc swój obiad na dwie części i jedną wlał prawie przemocą w zaciśnięte gardło Kaśki. Ona, pod wpływem ciepła panującego w izdebce, przyszła powoli do siebie; odpoczęła, a teraz, milcząc, zabierała się do odejścia. Wiedziała, że był to przytułek chwilowy i że prędzej czy później opuścić ten kącik musi.

Staruszek wpatrywał się w nią uważnie, po czym wzruszył znacząco ramionami.

– Czemu ty do roboty nie idziesz?… Taka wielka dziewka, żeby głodem marła!…

Kaśka podniosła na mówiącego załzawione oczy.

– Od tylu dni szukam roboty i nie mogę znaleźć. Byłam w pralni, zamknęli ją bez jakieś oszustwo. Teraz ani ugryź znaleźć nic nie mogę.

– A do służby?

Kaśka uśmiechnęła się smutnie.

– Kto by takiego obszarpańca wziął? – zaczęła, wskazując na swoje łachmany – Na stancji tak się wydarłam, nawet na wodziarkę by nie puścili do porządnych państwa!

Nie wspomniała o złym świadectwie. Chciała sobie, bądź co bądź, zaskarbić łaskę tego poczciwego staruszka, który pierwszy ulitował się nad jej nędzą i podał jej łyżkę strawy.

Lecz on teraz zamyślił się długą chwilę. Widocznie nie chciał ograniczyć swej pomocy na jednorazowym wsparciu. Szukał jakiegoś zajęcia, które mógłby powierzyć tej nędzarce zgłodniałej, padającej ze znużenia, a mimo nędzy niekalającej się w występku i rozpuście.

Z wprawą właściwą każdemu mężczyźnie ocenił młodość i niezużyte ciało Kaśki – zrozumiał, że gdyby ta dziewczyna miała złe instynkty, mogłaby z najwyższą łatwością zapewnić sobie byt i dostatnie utrzymanie. Jeśli mdleje z głodu u stóp ołtarza, musi być bądź co bądź uczciwa. I nie rozumując, nie badając, nie rzucając gromów na głowę nieszczęśliwej, nakazuje jej stawić się za trzy dni w zakrystii tegoż kościoła do pomocy w myciu podłogi, okien i oczyszczania schodów w całym zabudowaniu.

– Dostaniesz kilka groszy, tylko pracować trzeba… wiesz!

Kaśka, podziękowawszy, wyszła na ulicę, nie mogąc przecież pozbyć się smutku i znękania. Zakrystian dał jej nadzieję zarobku, ale zarobek to chwilowy i oddalony jeszcze długim przeciągiem kilkudziesięciu godzin. Co robić teraz będzie? Gdzie głowę złoży?

40marmuzela – dama; od. fr. mademoiselle. [przypis edytorski]
41forspan (z niem.) – woźnica. [przypis edytorski]
42oszyty – dziś: obszyty. [przypis edytorski]