Kostenlos

Kaśka Kariatyda

Text
Als gelesen kennzeichnen
Schriftart:Kleiner AaGrößer Aa

Zainterpelowany w ten sposób Polak wyznania mojżeszowego poskoczył naprzód, machając dziwacznie rękami:

– A ty kudłaty paskudnik! Ty Rusiu proklaty! Ty nawet kaiserliche Policei się nie boisz? Ny ty będziesz i tu na mnie następować… Herr Policei! Herr Policei, der cham macht a kłótnies!

Wezwani policjanci wkroczyli pomiędzy „dzieci jednej matki ziemi”, używając dozwolonej w tym wypadku interwencji kułakowej, a chcąc zaznaczyć, że wyznają równouprawnienie, jednakową dozą kułaków obdarzyli tak Polaka wyznania mojżeszowego, jak i Rusina.

Żydzi jednak nie dawali za wygraną – rozpoczęli gwarliwą rozmowę i Bóg wie, na czym by się skończyło, gdyby nie drzwi otwierające się z impetem i wpuszczające do wnętrza izby całą gromadę jakichś mężczyzn i policjantów.

Jeden ze świeżo przybyłych zwraca ogólną uwagę swą komiczną powierzchownością. Krótki, gruby, z twarzą jowialną, oblaną purpurową falą krwi, zda się, tryskającą spoza sinego naskórka, idzie na czele całej gromady, gestykulując i rozprawiając żwawo.

Czarne jak smoła włosy i takież oczy, biegające pośród zakrwawionych białek, nos krogulczo zakrzywiony nadawały mu postać włoskiego bandyty. Ale olbrzymia tusza, a zwłaszcza wyraz dobroduszności i jowialnej wesołości rozlanej na wygolonej twarzy przeczyły krwiożerczemu powołaniu. Śmiał się nawet głośno, serdecznie, szerokim, porywającym śmiechem, odsłaniając dwa rzędy sczerniałych zębów i trzymając się za boki. Wszedł z gołą głową, bez kapelusza, a teraz, nie przerywając śmiać się, wyciągnął z kieszeni olbrzymią, pąsową w kraty chustkę i zawiązał ją sobie koło głowy, tworząc w ten sposób rodzaj turbana.

Drugi z pojmanych był zupełnym przeciwstawieniem wesołego jegomościa. Długi, chudy, rasowy, z energicznie markowaną maską twarzy, starannie wygolony, wyglądał na człowieka dobrego rodu, strąconego chwilowo w kałużę pijaństwa i rozpusty. Blady jak ściana, wodził błędnymi oczami po obecnych i chwiał się na nogach, nie mogąc odzyskać utraconej równowagi. Na twarzy miał ślady ceglastej, tłustej farby, a na jednym policzku rudy, ze scenicznej krepy, nalepiony mastyksem kawałek brody.

Suknie tych obydwóch ludzi zniszczone, powalane kurzem i tysiącem plam nieokreślonego pochodzenia, ręce brudne, pokryte sinawą barwą na zgięciach palców świadczyły dowodnie o zamiłowaniu w spędzaniu nocy na miłych i użytecznych rozrywkach, które przeważną część artystycznej drużyny tego miasta do obłędu, nędzy i strasznego końca doprowadzały. Ludzie ci widocznie należeli do inteligencji umysłowej, a mimo to nie wahali się maczać swych rąk w brudzie szynkownianym, tarzać się w błocie rynsztoków pełnych nocnych ścieków i tracić talent, godność osobistą, zapierać się swego „ja” człowieczego, aby na równi ze zwierzęciem rzucać się w grożące śmiercią płomienie.

Dama w dżetach przemknęła teraz szybko przez zbitą gromadę policjantów, dozwalając w ten sposób urzędnikowi inspekcyjnemu zająć się wymierzaniem sprawiedliwości w imieniu cesarsko-królewskiej policji.

Pan Rimotat odprowadził damę aż do drzwi, uśmiechając się i wysuwając zapadłe piersi tak, że aż sztywny gors od koszuli zatrzeszczał ze zdziwienia.

Gdy Kaśka ujrzała tę wspaniałą postać męską, zadrżała z bojaźni, sądząc, że jej ostatnia godzina się zbliża. Powaga, nieodłączna od policyjnego austriackiego urzędnika, zaimponowała jej niezmiernie. Lecz on z najwyższym podziwieniem zwrócił się ku świeżo wprowadzonym, a serdecznie pijanym więźniom i grzecznym gestem zaprosił ich do swego gabinetu. Gdy weszli, pan Rimotat pośpieszył do biurka, a siadając z powagą na fotelu, podsunął nieznacznie pod siebie grubą księgę zawierającą przepisy policyjne. Pragnął wydać się wyższym i zaimponować niezwykłym gościom, zapomniał przeto o uszanowaniu należnym prawu i traktującym o nim księgom.

Poza pojmanymi stanął tłum policjantów, widocznie wzburzonych, zaalarmowanych, niezwykle poruszonych. Tworzyli oni w ten sposób gęstą, ciemną ścianę, na której tle rysowały się dwie dziwaczne postacie, chwiejące się lub podtrzymujące się wzajemnie.

Mniejszy jegomość śmiał się ciągle. Śmiech jego przeciągły, serdeczny jest szczerze zaraźliwy. W pierwszej izbie zaczynają śmiać się chłopi, nawet blady wyrostek zatyka sobie usta zatłuszczoną czapką. I Kaśka czuje, że gdyby nie była tak smutna i nieszczęśliwa, śmiałaby się z tym czerwonym jegomościem, tak łaskotliwie działa na nią szeroki, wspaniały śmiech, rozlegający się jak dzwon pod brudnym sufitem izb policyjnych.

Pan Rimotat zmuszony został skryć się na chwilę za biurko. Czuje, że nie zdoła utrzymać dłużej swej powagi i wybuchnie w oczach policjantów głośnym śmiechem, porwany zaraźliwą wesołością tej twarzy czerwonej, śmiesznej, wykrzywionej jak rozbawieni mnisi na karykaturalnych obrazkach.

Policjanci jedni nie śmieją się wcale. Mają wzburzone twarze, a jeden z nich dość energicznie wstrząsa trzymanym w ręku czakiem, którego sukno, kulą przedziurawione, ma stanowić corpus delicti całego przestępstwa. To zastanawiające wzburzenie całej trupy cesarsko-królewskich stróżów porządku przywołuje pana urzędnika do przytomności.

Przymruża oczy, nakłada binokle i rozpierając się w fotelu, obejmuje obowiązki.

Dla formy pyta o nazwiska. Dla formy tylko, bo obu tych ludzi zna dobrze. Ileż razy śmiał się szczerze serdecznie razem z tym wesołym aktorem, który stojąc koło budki suflera, wstrząsał tłumy i doprowadzał do szalonych wybuchów wesołości. A ten drugi, blady, ponury, czyż wczoraj jeszcze jako Uriel Acosta nie miotał piorunujących przekleństw z całą potęgą olbrzymiego talentu wspartego niepospolitym wykształceniem i inteligencją?

Urzędnik poznaje nawet jeszcze szczątki brody, które w dzień biały martwotą swoją odbijają dziwnie od żywej, choć wybladłej skóry.

Na zapytanie urzędnika nie ma wszakże stosownej odpowiedzi.

Uriel Acosta milczy chwilę, po czym grobowym głosem wygłasza, co następuje:

– Ja się nazywam Warschauer, a to mój przyjaciel, Bamberger; pan dyrektor wie, ten, co wyszedł ze szpitala.

Nazwany Bambergerem śmieje się tak głośno, że fioletowe pręgi występują mu na twarz.

– Psiaga! – woła wśród spazmów wstrząsających jego rozlanym ciałem – ja jestem Ziomek, pan Buli, której wczoraj u Pańkowskiego w łeb strzeliłem. Już i ta suka niczym by więcej na tej ziemi nie była, więc namyśliłem się i psiaga tylko oczami łypnęła… Zawsze, panie komisarzu, lepiej niech zdycha, niż żeby się miała z nami do rana włóczyć… To nie wypada dla uczciwej suki… jak pan komisarz myśli?… ha?!

Uriel Acosta nie przerywał wcale.

Teraz z niezmierną uwagą wpatrywał się w uszy pana Rimotata, mrucząc od czasu do czasu:

– Nadzwyczajnie! Parole d'honeur33, nadzwyczajne!

Wówczas na rozkaz urzędnika wystąpił z gromady policjant, kładąc na stole przedziurawione czako i rozpoczął akt oskarżenia.

Według tegoż aktu, obaj artyści, przepędziwszy noc całą na zwykłej hulance, powracali do domu, aby na łonach rodziny odpocząć po całonocnych trudach. Pomieszane trunki podziałały przecież w niezwykły sposób na ich mózgi, tak, że w ostatniej kawiarni wszczęli pomiędzy sobą zajmującą rozmowę, rozbierając swą wartość moralną i szacując się wspólnie z dokładnością taksatorów bankowych. Zapewne był to rozrzewniający dowód pokory chrześcijańskiej, ale alkohol nie wpływa nigdy umoralniająco. Dlatego, gdy obaj skruszeni koledzy wyszli z knajpy i zataczając się skierowali swe kroki w stronę policyjnego gmachu, powstała w umyśle Uriela myśl niezwykła, mogąca się zrodzić w przekrwawionym mózgu szaleńca.

– Słuchaj – wyrzekł ponuro, zatrzymując się przed bramą policyjną – namyśliłem się; tacy grandziarze jak my dwaj niewarci żyć na świecie. Mam przy sobie rewolwer sześciostrzałowy; odmów litanię, palę ci w łeb jak ty wczoraj twej suce; potem palnę sobie i będzie już raz koniec…

I dla dowiedzenia szczerości swego zamiaru z bocznej kieszeni palta wyciągnął rewolwer, istotnie nabity, rewolwer, który od pewnego czasu nie opuszczał go dniami i nocami całymi.

Wesoły kolega zastanowił się chwilkę. Był bardzo pijany, ale mocą przyzwyczajenia zachował pewną świadomość tego, co się wkoło niego działo. Zakrwawionymi oczami spojrzał na błyszczącą lufkę rewolweru, połyskującą w porannym słońcu błękitnawym blaskiem stali. Wiedział, że Uriel Acosta jest w prywatnym życiu dziwnie uparty, a zwłaszcza w nietrzeźwym stanie. Jakkolwiek sam przed chwilą ze łzami w oczach dziwił się, dlaczego święta ziemia ma tyle cierpliwości i nosi tak pełną wad figurę na swym grzbiecie, to przecież, gdy lufa zamigotała tuż przed oczami, zapragnął instynktowo ochronić swe życie. Z najwyższą więc łagodnością wskazał koledze spokojnie opartego o bramę policjanta i zaproponował usunięcie ze świata podobnie szkodliwego indywiduum. Po czym miał odmówić żądaną litanię i spokojnie wyczekiwać słusznie wymierzonej kary.

Uriel nie dał sobie powtórzyć po raz drugi tak niezwykłej propozycji. Postąpiwszy zaledwie o pięć kroków, wymierzył rewolwer w głowę policjanta i… strzelił. Drżąca od trunku ręka chybiła i kula, prześwidrowawszy sukno czaka, uwięzła w bramie.

Zrobił się alarm nieopisany. Przy pomocy nadbiegłych ze wszystkich stron policjantów ujęto obu artystów i zaprowadzono na inspekcję. Rewolweru jednak nie znaleziono. Uriel zręcznie rzucił go w tłum; i teraz, stojąc przed urzędnikiem policyjnym, spokojny, podziwia wspaniałe uszy pana Rimotata i zapewnia, że nosi nazwisko jednego z bohaterów wesołej opery, noszącej tytuł Trójka hultajska.

Sytuacja pana urzędnika stała się cokolwiek trudna. Wzburzeni policjanci tłoczyli się przez otwarte drzwi, powtarzając ciągle wyraz „attentat34”, nadając całemu zajściu pozór strasznej zbrodni. Głównego dowodu, to jest broni, nie znaleziono, zachowanie się zaś obu przestępców zdradzało stan tak zwany „niepoczytalny”, co głównie odnosiło się do tak zwanego Ziomka, którego śmiech bezustannie całą kaskadą tonów oblewał głowę i uszy zakłopotanego komisarza. Puścić jednak bezkarnie winnych nie dozwala powaga urzędu i szacunek należny reprezentantom władzy. Pan Rimotat zatem, wezwawszy Boga na pomoc, zawołał swego sekretarza i nakazał ściągnąć z obwinionych protokół.

 

Manipulacja ta przedwstępna pobudziła jednak Ziomka do takiej wesołości, że trzymając się za boki, usiadł na podłodze, powtarzając bezustannie swoje zwykłe:

– Psiaga!…

Nazwiska podyktował pan komisarz, obcierając spoconą twarz, gdyż takie jawne naigrawanie się z jego władzy zaczynało go drażnić w dziwny sposób. Niezaprzeczenie obaj pojmani byli nadzwyczaj zabawni, ale pan Rimotat pragnął zachować w oczach swych podwładnych należny mu szacunek i winny respekt. Marszcząc więc czoło i gładząc grzywkę, zwrócił się do Uriela, który nie przestawał przypatrywać się bacznie uszom pana komisarza.

Niezwykle rozwinięte członki, rozkładające się żółtą masą w szarawym świetle zimowym, zdały się przykuwać całą uwagę pojmanego i absorbować go zupełnie.

Pan Rimotat przybrał już dostatecznie imponującą pozę i zabierał się do rozpoczęcia badania, gdy nagle jak piorun spadło na niego następujące pytanie, w dość zresztą grzecznej uczynione formie.

– Za pozwoleniem pana komisarza – mówił Uriel, zbliżając się z ukłonem i wskazując w kierunku uszu nieszczęśliwego urzędnika – czy to pana własne?…

– Jak to? Co pan przez to rozumiesz? – wołał w oburzeniu, zrywając się z fotela, Rimotat.

– Nic, nic! Drobnostka – wyrzekł, nie tracąc kontenansu, artysta – myślałem, że to przyprawne35, ale skoro pan komisarz twierdzi, że własne, mogę powinszować!… Wspaniałe okazy! Parole d'honeur, wspaniałe!…

Rozpacz Rimotata dosięgła punktu kulminacyjnego. W oczach własnych podwładnych został wyszydzony i ośmieszony w taki sposób. Jak wściekłe zwierzę rzucił się na fotelu i nie patrząc na policjantów, nakazał sekretarzowi spisać akt oskarżenia.

Pojmani zachowywali się przez ten czas dość spokojnie. Ziomek tylko zapragnął się podnieść z ziemi, czyn ten jednak okazał się połączony z niektórymi trudnościami. Wreszcie przy pomocy Uriela, dwóch policjantów i biurka pana Rimotata dźwignięto tę masę cielska rozkładającego się już za życia, pełnego zepsutych soków i alkoholu.

Pan sekretarz, wodząc nosem po papierze, pisał zawzięcie protokół dyktowany przez samego pana Rimotata, a uzupełniany komentarzami policjantów. Już cała stronica zapisana gęstym pismem szarzała na stole, lśniąc świeżym jeszcze atramentem, gdy nagle Ziomek, odbywszy krótką a cichą naradę z Urielem, przystąpił do biurka.

– Panie komisarzu dobrodzieju, psiago łaskawa – zaczął, przewracając oczami – po kiego diabła pan komisarz tak brzydką sprawę każe rozmazywać?

– Panowie wszczęliście burdę uliczną! – odpowiedział Rimotat, prostując się majestatycznie. – Naruszyliście spokój uliczny i godziliście na życie cesarskiego sługi. Nie mogę puścić podobnych rzeczy bezkarnie!

Ziomek machnął ręką.

– Ha! Psiaga, może to i prawda, ale według mnie, zamiast rozmazywać, należy taką sprawę lepiej… zamazać!

I szerokim, brudnym palcem umaczanym w ślinie zamazał szybko całą stronicę, czyniąc z pięknego pisma pana sekretarza wspaniałą plamę szaro-brudnego koloru.

Ujrzawszy bohaterski czyn swego kolegi i Uriel wybuchnął szalonym śmiechem i rzucił się w objęcia przyjaciela. Ziomek zawtórował mu triumfująco i tym samym dał znak do ogólnej wesołości.

Śmieli się policjanci, zatykając przez uszanowanie usta czakami; śmieli się w drugiej izbie Żydzi, nie wiedząc, o co chodzi; rechotali się chłopi, mnąc czapy w czerwonych łapach; uśmiechała się blada kobieta, zanosił się od śmiechu wyrostek, nawet sam pan Rimotat ukrył się poza stosy książek, ażeby nie stracić swej powagi.

Tylko Kaśka nie śmiała się wcale. Przytulona do ściany, dziwiła się nie po mału36 tej wielkiej wesołości panującej w tych ponurych izbach, które, według jej wyobrażenia, same łzy i smutek mieścić powinny.

Gdy w kilka minut później, po spisaniu nowego protokółu, wyprowadzono aktorów, ostatnie gamy śmiechu skonały wraz z ich wyjściem, cisza i pleśń wysunęły się z ciemnych kątów, w które się skryły przed niezwykłym gościem – wesołością, jaka się z czelnością intruza w te wilgotne mury wcisnęła.

Pan Rimotat był teraz w szalenie złym usposobieniu. Uriel Acosta zepsuł mu dużo krwi swym dziwacznym zapytaniem, odnoszącym się do uszu pana urzędnika. Wyjął więc z kieszeni małe lusterko i zaczął przyglądać się tym nieszczęśliwym wachlarzom, z których jedno dostatecznie zakrywało całą przestrzeń zwierciadełka. Odbywszy ten przegląd, nakazał zawołać dalszych winowajców – i srogi, groźny, z grzywką rozczochraną, postanowił być nieubłagany i pełny niewzruszonej surowości.

Na dany znak przez jednego z policjantów podniosła się z ziemi Kaśka i drżąc z trwogi, gotowała się stanąć przed srogim obliczem komisarza. Ale policjant opiekujący się wyrostkiem odepchnął ją i wziąwszy za kark swego protegowanego, zawlókł go do drzwi i wepchnął do pokoju pana Rimotata. Chłopak, skrzywiony, blady, z wypiętnowanym na twarzy występkiem i przedwczesną dojrzałością, stanął nagle przed groźną fizjonomią urzędnika, garbiąc się dziwacznie i dusząc w brudnych rękach obszarpany fartuch, który, na jednej szelce zawieszony, nie zakrywał łachmanów stanowiących odzież chłopca. Było to uosobienie nędzy fizycznej i moralnej, nędzy dziedzicznej, przekazywanej z ojca na syna, a znanej światu pod nazwą… terminatora! Chłopak domagał się swym wyglądem i wewnętrznym ustrojem odzienia, pożywienia, logicznej i odpowiedniej nauki – słowem, tego wszystkiego, co z istoty poniewieranej przez policjantów człowieka uczynić może. Tak – było to tylko zwierzę, zniszczone już, nawet niezdatne jako siła robocza, źle wyrośnięte i znające doskonale drogę do gmachu cesarsko-królewskiej policji.

– Nazwisko i imię? – zapytał ostro pan Rimotat, wlepiając swe małe oczka w idiotyczne źrenice chłopca i starając się nadać swemu wzrokowi przenikliwość właściwą najbystrzejszym agentom policyjnym.

– Piotrek Szarzak.

– Lat?

– Piętnaście.

– Żonaty? Wolny?

– Ale skądże, panie komisarzu!

– Karany policyjnie?

– A jakże!

– Za co?

– Nie wiem!

Indagacja prowadzona w ten sposób trwała dość długo. Szarzak uparcie wypierał się kradzieży postronków, którą mu zarzucano, pan Rimotat z równym uporem wmawiał weń ten występek, obsypując chłopca gradem obelg i wymysłów.

Wreszcie Szarzak umilkł. Błędnym wzrokiem powiódł po ścianach i na koniec wyrzekł zmęczonym głosem:

– Niech tak!

Od wczoraj nie jadł nic, ginął ze znużenia i głodu. Pod wpływem tych dwóch czynników wziął na siebie czyn, którego może nie popełnił. Kradzież kilku łokci zbutwiałych postronków nie była tak ciężkim przestępstwem, ażeby przez nie młody chłopak zatracał poczucie godności osobistej, będąc traktowany przez urzędnika i policjantów na równi z dojrzałymi, zatwardziałymi przestępcami. Nie pytano go o powód kradzieży, nie badano przyczyny, którą, kto wie, może był głód, – ale mówiono mu: „łajdaku! złodzieju!”, bito go w kark jak zwierzę, popychano, nadawano mu piętno kryminalisty – pasowane na zbrodniarza.

Wśród panującej teraz w obu izbach ciszy słychać było tylko skrzyp pióra pana sekretarza spisującego akt oskarżenia wraz z dodatkiem, że przestępca przyznał się do winy.

Blady chłopak nie oponował, nie przeczył. Powiedział „niech tak!” i nie cofał tego słowa. Nagle pod oknem zagrała katarynka. Wesoły walczyk wdarł się przemocą przez zamknięte okno.

Małoletni przestępca rozjaśnił twarz. Uśmiechnął się na odgłos tej melodii. Nawet usta złożył jakby do gwizdania, ale gwizdać nie śmiał.

W tej samej chwili komisarz podpisywał protokół i surowym głosem nakazał odprowadzenie „złodzieja” do więzienia karnego, gdzie miał, według już woli sędziów, przebywać czas dłuższy lub krótszy, stosownie do humoru i stanu organów trawienia tychże reprezentantów sprawiedliwości.

Chłopak z najwyższą obojętnością przyjął ten rozkaz. Chwilę jeszcze słuchał głosu katarynki, pokręcił głową jak szczygieł, spojrzał spode łba na pana Rimotata, a mruknąwszy przez zęby:

– A to piernik! – zwrócił się ku wyjściu.

Za chwilę znikł we drzwiach, popychany i potrącany przez policjanta, który się śpieszył na nową obławę.

Teraz nadeszła kolej na Kaśkę.

Z ciemnego kąta podniosła się straszna, wstrętna od smug krwi zasklepionych na szyi i twarzy. Gdy stanęła przed panem Rimotatem, obracając ku niemu swą twarz pokrwawioną, wzdrygnął się cesarsko-królewski urzędnik i sięgnął czym prędzej po kapsułkę Guyota.

Szybko rozpoczął badanie.

Ona odpowiadała cicho, gdyż nerwowe kurcze zaciskały jej gardło. Powiedziała przecież, jak się nazywa i gdzie mieszka. Gdy wszakże pan Rimotat zapytał o przyczynę kłótni i bijatyki, zamilkła, patrząc ponuro w ziemię.

Dokoła niej snuli się policjanci, wprowadzając coraz to nowych jeńców. Miałaż ona wobec tego całego tłumu opowiadać o swej niedoli, o nieszczęściu, jakie ją spotkało – o zdradzie Jana i nikczemności Rózi?

Pan Rimotat doszedł do kulminacyjnego punktu rozdrażnienia nerwów. Dziś wszystko sprzysięgało się przeciw niemu. Teraz jeszcze ta dziewka milczy jak skała i drażni go swym uporem. I bez namysłu nazywa Kaśkę „włóczęgą, łajdaczką”… nakazując policjantom odprowadzenie dziewczyny do „furdygi” i zamknięcie jej na trzydzieści sześć godzin o chlebie i wodzie. Jest to dość łagodna kara, ale pan Rimotat musiał uwzględnić poprzednie przyzwoite prowadzenie się Kaśki, która do tej chwili nigdy nie była karana.

Furdyga była to długa i wąska izdebka opatrzona maluchnym, zakratowanym okienkiem. Tam umieszczano tymczasowo przestępców, którzy nie kwalifikowali się do więzień lub mieli wyznaczoną karę kilkugodzinną. Oprócz trzech tapczanów pokrytych zniszczonymi derkami, dzbanka z wodą i drewnianego zydla w kącie, nic więcej w izdebce nie było.

Przez okienko wpadał gwar miasta zbudzonego na dobre do życia, do ruchu. Pod tym okienkiem przesiedziała Kaśka cały dzień i noc następną, nieruchoma, zapatrzona w przestrzeń, z ustami spalonymi gorączką, z rękami splecionymi w nerwowym skurczeniu. Przestała myśleć, czuć, nawet cierpieć. Odrętwiała pod wpływem nieszczęścia i fizycznej niemocy, która nękała ją w przykry sposób. Tylko w lewym boku, więcej ku środkowi, czuła ból dojmujący, jakby jedną wielką ranę, która bolała ją strasznie przy każdym nabraniu oddechu. Reszta cierpień łączyła się ze sobą i zlewała w chaos, którego Kaśka rozróżnić nie mogła. Piła tylko wodę, nie dotykając chleba sczerniałego, suchego, który rozkładał się ciemną masą na poplamionym i brudnym zydlu.

Szczęśliwym trafem dla Kaśki, nie wpuszczono nikogo więcej do furdygi. W ciszy i milczeniu zaczęła powoli przecież uspakajać się i rozumieć swoje położenie. W tej chwili żałowała już swego postępku. Uniosła ją niepohamowana złość – i nie zyskała nic, a straciła wiele. Postanowiła więc złe naprawić. Nawet czuła, że mogłaby przebaczyć Janowi zdradę i oddanie na pastwę policjantów. Całą nienawiść zwróciła ku Rózi z tą dziwaczną, a niczym nieuzasadnioną wściekłością, jakiej doznają wszystkie opuszczane kobiety. Kochanek u nich zyskuje łatwiejsze przebaczenie, natomiast rywalka staje się przedmiotem zaciekłej zemsty. Kaśka była kobietą, więc i postępowaniem nie różniła się od płci swojej.

 

Gdy wypuszczona z furdygi znalazła się wreszcie na ulicy doznała nagle jakby olśnienia. Początkowe odrętwienie, które ustąpiło cichemu przeżuwaniu myśli, ukołysało ją stopniowo. Zrywała się wprawdzie chwilami z bolesnym jękiem, zwłaszcza gdy obraz Rózi stanął jej przed oczami, ale to odosobnienie od świata ulgę jej wielką czyniło.

Na ulicach panował ruch wielki, prawdziwy ruch popołudnia niedzielnego. Ściemniało się już nawet, a podwójna fala ludzi płynęła w stronę gmachu teatralnego. Jedni powracali z popołudniowego przedstawienia, drudzy dążyli na wieczorne. Szli, śmiejąc się, pełni pustoty zaczerpniętej z wesołej operetki, której walce drgały gwizdane w powietrzu.

Kaśka stała chwilę na środku ulicy, niepewna, w którą iść stronę, wychodząc z więzienia, obmyła twarz i starła ślady krwi zakrzepłej na skroniach. Pomimo to jednak wyglądała odrażająco, posiniaczona i podrapana, a poszarpana odzież odbijała dziwnie od świątecznej czystości przeciągającego tłumu. Ten i ów popatrzył na tę wielką, barczystą dziewkę, zbitą i obszarpaną, stojącą samotnie na środku ulicy. Niektórzy śmieli się, inni krzywili znacząco. Kaśka uczuła, że zejść tym ludziom z drogi musi i że iść powinna. Ale gdzie? Dokąd?

Policja zrobiła swoje. Zapewne – wzięła kobietę robiącą burdy i zamknęła ją dla poprawy w ciemnej izbie, dając za pożywienie cuchnącą wodę i chleb twardy. Po czym wyrzucono winowajczynię na ulicę, a na pożegnanie dano tęgiego kułaka i posłano za nią jedno słowo dla wzmocnienia i utrwalenia w dobrym:

– Łajdaczka!

Słowo to brzmiało dokoła jej głowy, wciskało się natrętnie w uszy i pozostawało w niej uparcie. Uczuła się bardzo spodlona i sponiewierana tą pierwszą publiczną chłostą, jaką otrzymała. Spojrzenia przechodniów dopełniały reszty. Nie miała nawet chustki, aby ukryć swe potargane włosy zlepione krwią, która się zimną wodą zmyć nie dała.

Z wnętrza szynku wychodzili lub wchodzili bezustannie mężczyźni, kobiety, dzieci, niosąc ze sobą pragnienie rozpusty, pijaństwa, zniżenia się do rzędu bydląt. Ten i ów potrącił Kaśkę, nazywając „pijaczką”. Ona kurczyła się coraz bardziej, nie mając siły powstać i pójść dalej. Ale i do tego została zmuszona.

Szynkarz, wyszedłszy przed próg swego sklepu, dostrzegł siedzącą na ziemi kobietę. Zbliżył się ku niej i nakazał jej ostro, aby wstała i nie „zawalała wejścia porządnym gościom…

Przebijając się przez tłumy, skierowała się w bardziej opuszczoną i mniej zaludnioną dzielnicę miasta. Z początku szła szybko, gromadząc w sobie resztki silnej woli i energii, powoli przecież siły ją opuściły i nogi zaczęły uginać się pod ciężarem korpusu. Wlokła się więc wzdłuż nędznych domostw, na progu których siedziały wybladłe kobiety lub nędznie odżywiane dzieci. Tu nikt się już nie dziwił obszarpanej dziewczynie. Była to jedna nędzarka więcej. Czemuż się dziwić miano?

Powoli zmrok zmienił się w ciemną noc, która chłonęła w siebie resztki słonecznych blasków. Kaśka upadła ze znużenia przed drzwiami jakiejś brudnej szynkowni i tak przesiedziała długą chwilę. Odurzająca woń prostej, ordynarnej wódki wybuchła z drzwi otwartych. Kaśka przez samo wciąganie tego zapachu uczuła się pijana; skurczona w bezkształtną masę, kryła się w cieniu; doznając dziwnego uczucia, jakby nagłego zmniejszenia się, zejścia do wieku dziecięcego. Chciała płakać i skarżyć się jak małe dziecię, i tulić zbolałą głowę do jakiejś przychylnej piersi. Każdy człowiek przechodzący ciężkie chwile ma takie pragnienie. Najbardziej zahartowane natury upadają czasem pod brzemieniem niedoli, a kobieta, choćby miała najwspanialszy tors i najsilniejszy szkielet, nie stanowi pod tym względem wyjątku.

Ponieważ Kaśka nie mogła od razu uczynić zadość żądaniu szynkarza, kilka uderzeń oraz energiczne kopnięcie nogą zmusiły ją do powstania. Drżąc cała, skierowała się ku rogatce, której wysoko podniesiona bariera widniała już z daleka w mdławym świetle latarni. Powoli przebyła tę drogę i wydostała się na pola ciągnące się wzdłuż miejskich wałów. Odetchnęła swobodnie, nie widząc ludzi, i powlokła się w stronę Ogrodu Inwalidów. Po czym zwróciła się w bok i idąc wciąż krętymi ścieżkami, znalazła się w krzakach pokrywających stromy brzeg Wysokiej Góry.

Ciemno już było zupełnie. W gęstwinie trzeszczały suche gałęzie pod ostrożnie stawianymi stopami. Szepty, urywane słowa, niekiedy przekleństwa wydobywały się z szczelnie posplatanych gałęzi okrytych nocnymi cieniami. U stóp góry miasto połyskiwało tysiącem świateł, strzelając w górę czarną masą wież lub krzyżów. Gdzieniegdzie na stromym stoku góry bielał jeszcze śnieg nieroztopiony, a gęsto ustawione pnie drzew tworzyły miejscami formalne kryjówki zasnute bezlistnymi jeszcze krzakami. Wilgoć i przenikliwe zimno wydzielało się jeszcze z tej ziemi rozmokłej, nieogrzanej promieniami słońca. A przecież co chwila Kaśka potykała się o jakąś istotę ludzką przytuloną do wilgotnej ziemi, drżącą w podartych łachmanach, skurczoną pod pniem drzewa. Czasem była to większa grupa ludzi, szeptających37 między sobą, naradzających się wśród tej nocnej ciszy nad sposobami zdobycia może… kęsa chleba. Pomiędzy drzewami błąkały się postacie kobiece, schylone, obszarpane, straszne w swym zbydlęceniu, ohydne, niegodne miana kobiety. Od czasu do czasu przeciągał patrol złożony z kilku zaspanych żołnierzy. Patrol ten był ślepy i głuchy na to, co się dokoła niego działo. Pomijał rzeczywistych zbrodniarzy, napadając na istoty mniej szkodliwe, a nędzą i głodem do włóczęgi zmuszone.

Była to jedna wielka jaskinia zbrodni i rozpusty, której za płaszcz służyły nocne cienie, a za siedlisko krzaki leszczyny. Złodzieje, rozpustnice, nędzarze tłoczyli się, kłócili, zabijali, kochali nawet w tych kryjówkach, staczając ze sobą walkę o byt, o kawałek chleba, o suchsze miejsce dla złożenia głowy…

Kaśka wsunęła się także w te krzaki i usiadła na obalonym pieńku. Głodna była i dopiero teraz głód poczuła. Nie miała ani grosza, a zresztą gdyby nawet miała pieniądze, czuła, że trudno jej będzie wstać i pójść dalej. Do Budowskich wrócić nie mogła; czuła, że straciła miejsce, do którego wstyd nie dozwalał jej powracać. Nie znała więcej nikogo i nie miała żadnych drzwi, do których zapukać by mogła. Przechodzący patrol przejmował ją strachem, przytulała się do pnia drzewa, kryjąc się o ile możności w cieniu. Wiedziała, co ją spotka, gdy policja zastanie ją obszarpaną, samą, siedzącą wśród gęstwiny. Dojmujące zimno przenikało całe jej ciało, zęby dzwoniły, uderzając o siebie. Włożyła w usta palec, pragnąc umniejszyć przykrość podobnego drżenia. Z głodu chwytały ją mdłości i ślina płynęła do ust. Oddałaby w tej chwili kilka lat życia za kawałek chleba.

Siedziała tak długą chwilę, gdy nagle drgnęła, zobaczywszy wysoki cień przed sobą. Była to kobieta chuda, okryta szmatami, z rozczochraną głową i strasznym wyrazem twarzy. Tylko dwa rzędy wspaniałych, białych zębów błyskały z warg bezkrwistych, zeschłych jak całe ciało przeświecające spod dziurawej odzieży.

– Czego tu chcesz, wiedźmo jedna? – wyszeptała ochrypłym głosem. – Idź stąd, to mój plac…

Kaśka podniosła głowę.

– Pozwólcie mi trochę posiedzieć, pniaka wam nie ugryzę – odpowiedziała wolno, z najwyższym wysiłkiem – chora jestem, jak odejdzie ode mnie, to pójdę…

Kobieta wzięła się pod boki.

– Jakeś chora, to gnaj do śpitala, a porządnym ludziom drogi nie zawalaj!

Kaśka nie usuwała się przecież, pomimo braku gościnności, jakiego doznała.

– Jesteście przecież kobieta, to musicie mieć litośne serce – wyszeptała – pniak duży, pomieścimy się obie.

Kobieta postała chwilę, jakby namyślając się nad tym, co zrobić miała. Wreszcie litość przemogła złe usposobienie, bo machnąwszy ręką, nieznajoma usiadła koło Kaśki, maczając swe źle obute nogi w roztopionej ziemi.

– A skąd żeście się tu wzięli, boście frajerka, widać to zaraz, bo mordy dobrze użyć nie potraficie. Inna to by dopiero na mnie peronelę wywarła. No, gadaj, kiedy dobrze z tobą kuniruję, co cię tu naniosło?

Kaśka wahała się z odpowiedzią. Ta cuchnąca kobieta, od której zalatywała ostra woń wódki i błota, budziła w niej odrazę. Odór alkoholu wzmacniał jej nudności i odurzał do reszty. Trzeba jednak było coś odpowiedzieć.

– Jestem teraz przez miejsca i nie mam gdzie spać…

– Owa! – odparła nieznajoma – to ci termedyja38! Ja tu cztery roki nocuję, a dobrze mi. Lokal fraj39, a pościeli prać nie trza.

Zamilkła na chwilę, po czym, wyjąwszy chleb zza pazuchy, jeść żarłocznie poczęła.

Kaśka odwróciła szybko głowę. Nie mogła spojrzeć na jedzącą. Doznawała strasznych cierpień; zdawało jej się, że wszystkie wnętrzności skręcają się w niej w jeden węzeł. Łzy oczy jej zaciągały mgłą, przez którą nic rozróżnić nie mogła.

– Ja to znam, że cię taka pierwsza nocówka w pięty trze – mówiła dalej kobieta – ale jak się nie ma zatabaczonego krajcara, to dobry psu i gnat. A byłaś już w furdydze?…

– Byłam – odparła cicho Kaśka.

– Ha! No, to bez stalunku już masz prawo do placu. Jakby cię jaki hetnik chciał stąd gnać, to zaraz gadaj, coś w furdydze była. Nikt cię już nie ruszy!…

Kaśka ukryła twarz w obu rękach. Tak! Niezaprzeczenie, była już włóczęgą nocną, karaną policyjnie; ta straszna, obszarpana kobieta przyznała jej to stanowisko, a bytność w policji nadawała jej prawo do zajmowania kryjówek na Wysokiej Górze. A więc i tam były prawa, był próg, który trzeba było przekroczyć, zanim się dostało kawałek ziemi wilgotnej i szmat nieba nad głową!

33parole d'honeur (fr.) – słowo honoru. [przypis edytorski]
34attentat (z fr.) – zamach. [przypis edytorski]
35przyprawne – dziś popr.: przyprawione. [przypis edytorski]
36nie po mału – niemało; por. formę: po trochu. [przypis edytorski]
37szeptających – dziś popr.: szepczących. [przypis edytorski]
38termedyja (z łac.) – kłopot. [przypis edytorski]
39fraj (z niem.) – za darmo. [przypis edytorski]