Kostenlos

Kaśka Kariatyda

Text
Als gelesen kennzeichnen
Schriftart:Kleiner AaGrößer Aa

– Marna jej godzina! Marna jej godzina!… – wykrzykuje w rozżaleniu, schodząc po wąskiej drabince prowadzącej na strych.

I dziwna jakaś energia budzi się w niej razem z podejrzeniem o zdradzie kochanka; chce, bądź co bądź, odzyskać Jana, uważając go jako swą prawą własność. Dlatego z niezmierną gorliwością zaczyna śledzić kroki stróża. Wie, o której godzinie wydala się z domu, i niewidocznie postępuje za nim, chcąc dowiedzieć się, dokąd zdąża. Na próżno przecież śledzi go, bo Jan najregularniej udaje się przed południem do szynku, gdzie siedzi całą godzinę, a wieczorem odbywa tę samą drogę. W szynku nie ma nawet posługaczki, tylko za szynkwasem stoi sama właścicielka, niemłoda już kobieta, którą Kaśka nie może posądzić o stosunki z Janem. Oprócz tych dwóch godzin, Jan pozostaje w obrębie kamienicy, zamiatając dziedziniec lub naprawiając popsuty dach ponad górą do wieszania bielizny.

Początkowo Kaśka bała się bardzo, że sprowadzeni dekarze odkryją Rózię w jej schronieniu, ale Jan z wielką uprzejmością podjął się sam naprawić niewielkie zresztą uszkodzenia. Kaśka serdecznie mu była wdzięczna za troskliwość o bezpieczeństwo jej przyjaciółki i odtąd Jan długie chwile spędzał na strychu, pracując zapewne nad załataniem i poprawieniem dachu. Kaśka przeto łamała sobie głowę, nie mogąc odkryć swej rywalki, o której istnieniu była jednak przekonana. Kobiety mają dziwny w tych wypadkach instynkt, jakiś głos tajemniczy ostrzega je zwykle i nie zawodzi nigdy.

Nie mogąc nic odkryć na zewnątrz, Kaśka zwróciła swe poszukiwanie wewnątrz kamienicy. Ale nic ją nie mogło naprowadzić na ślad istotny. Sługi pani hrabiny nie patrzyły na stróża – jedna zbyt była zajęta zakrystią i kościołem, druga zwróciła właśnie uwagę samego hrabicza i z aprobatą pobożnej hrabiny szczyciła się względami wybladłego młokosa. Sługi tapicerów i inne kobiety pełniące funkcje pokojówek lub kucharek w oficynie były prawie wszystkie stare lub miały kochanków, którym oddawały bez podziału swe serce i całe garnki rosołu, barszczu lub innych delikatesów.

Pozostawała jeszcze Marynka, ale ta od pewnego czasu zmieniła się znacznie. Zbladła, zmizerniała i kaszlała ciężko. Włóczyła się po dziedzińcu dziwnie osowiała, bez tej wesołej pustoty, która dawniej śmiała się z całej jej postaci. Suchy, urywany kaszel rozdzierał jej piersi, rozlegając się jak dzwon pogrzebowy wśród ciasnej klatki schodów, po których wolno, trzymając się poręczy, schodziła. Snadź gorączkowe życie, pełne podniecających likierów, później nocnej hulanki; wyniszczyło ten młody organizm, kładąc w piersi dziewczyny zaród śmiertelnej choroby. Chwilami zrywała się jeszcze do życia, biegnąc za rogatki i pijąc „bruderschaft” z ułanami, ale kieliszek wypadał z drżącej ręki, a ciemne, wielkie oczy zasłaniała mgła, poza którą majaczyło widmo strasznego zgonu. Na Jana nie zwracała już uwagi, przesuwając się koło niego chmurna i zamyślona. Powoli przestała uczęszczać i za rogatki i usunęła się od towarzystwa mężczyzn, które pierwej przenosiła nad wszystko. Rzec można, że jakaś głucha nienawiść powstała w jej piersi do tych wszystkich ludzi, którym kolejno padała w objęcia bez troski o jutro, o to, co później z nią będzie. Roztrwaniała z nimi skarby zdrowia i młodości, rozrzucając hojnie swe pocałunki i palące pieszczoty; oni czerpali tę młodość i siłę bez najmniejszych skrupułów, śmiejąc się poza jej plecami lub rzucając jej za chwilową rozkosz posrebrzany pierścionek lub inne cacko. Dziś, gdy pozostała sama ze swym cierpieniem, żałowała gorzko zmarnowanych sił, a straszna nienawiść i bezmierny żal budził się w niej na widok dawnych swych kochanków. Oni byli ciągle zdrowi, silni, żądni zabaw, rozkoszy, nowych pieszczot i hulanek – ona włóczyła swe wychudłe ciało, kaszląc ciężko i męcząc się wśród bezsennych nocy.

Teraz innym już wzrokiem spoglądała na Kaśkę. Zawsze była przekonana o uczciwości tej dziewczyny i przeczuwała, jaki obrót przybierze jej stosunek z Janem. Wiedziała, że czy prędzej, czy później Jan porzuci Kaśkę, bo co do tej ostatniej, to posądzić ją nie można było o opuszczenie kochanka. Marynka w swej długiej praktyce doszła do następującej konkluzji. Jeśli kobieta się nie pośpieszy i nie porzuci mężczyzny, to z pewnością zostanie w krótkim czasie porzucona. Kaśka nie pośpieszyła się – i została zdradzona. Marynka w swej pogardzie dla mężczyzn przewidziała to wszystko i patrzyła na Kaśkę z pewnym politowaniem. Mimo tej całej złości, jaką pierwej „zionęła” ku „tłumokowi”, śledziła zmianę na twarzy Kaśki i rozumiała powód tejże zmiany. Co więcej, wypadkiem odkryła Rózię w objęciach Jana i z dziwną zmiennością zaczęła sympatyzować ze zdradzoną Kaśką. Kilkakrotnie chciała ją przestrzec i wskazać jej, gdzie przebywa obecna kochanka Jana, ale wrodzona każdej kobiecie delikatność nie dozwalała jej przyjść do słowa. Wypadek wszakże podburzył ją i nakłonił do sprowadzenia katastrofy. Jan od pewnego czasu stał się dla niej bardzo opryskliwy. Gdy z najwyższym wysiłkiem niosła konewkę wody, wylewała często całe strugi, które ściekały daleko po stopniach schodów. Jan wpadał wtedy w złość wielką i nie oszczędzał wcale swej dawnej kochanki, nazywając ją „latawcem” i Bóg wie jakimi nazwy. Marynka zaciskała usta i wchodziła wolno na górę, trzymając się konwulsyjnie poręczy. W głowie jej rodziła się myśl gorzka. Ot – co zyskała, włócząc się z mężczyznami! Zdrowie straciła i dobrego słowa usłyszeć nawet nie może. Och! Gdyby raz jeszcze wróciły jej siły, wiedziałaby, jak się zachować i co robić!

Tymczasem jej głucha nienawiść do wszystkich mężczyzn koncentrowała się głównie na Janie. Innych swych kochanków nie widywała prawie, wychodząc teraz mało. Ale on był ciągle koło niej, kręcił się przed jej oczami, uosabiając cząstkę jej zguby, jej obecnego nieszczęścia. Ta napaść Jana, to nazwanie jej „latawcem” wtedy, kiedy on sam ją na to „latanie” namawiał i wyciągał, zdało się jej niesprawiedliwością wielką. Całą więc swą sympatię zwróciła na Kaśkę, którą widziała wybladłą i cierpiącą. Odkąd sama zachorowała, odczuwała lepiej cierpienie drugich. Ona sama upadała na siłach, a przyczyną jej zguby byli mężczyźni; Kaśka słabła także z tegoż samego powodu, a w dodatku była zdradzona.

Nie! Marynka na to obojętnym wzrokiem patrzeć nie mogła.

I raz zeszły się koło studni te dwie dziewczyny, przed rokiem kwitnące zdrowiem, zbytkiem sił i młodzieńczej krasy. Wiosna śmiała się dokoła, ścieląc zieleń i promienie słoneczne. Poza sztachetami oddzielającymi dziedziniec od spadzistej powierzchni placu zieleniła się młoda trawa, przysypana lekko pyłem miejskim. W dali żołnierze biegali szybko, formując równe linie lub łamiąc się w dziwaczne zygzaki. Wał kolejowy nie zazielenił się jeszcze, tylko wznosił się szary, kręcąc się jak wąż olbrzymi, połyskujący gdzieniegdzie nowymi, świeżo układanymi szynami.

Marynka spojrzała pierwsza na nienawidzoną dawniej przez siebie dziewczynę. W tym słońcu wiosennym twarz Kaśki zdawała się jeszcze żółciejszą, a oczy bardziej zapadłymi. Od zajścia na strychu obie dziewczyny nie rozmawiały ze sobą zupełnie. Niemniej i Kaśka dostrzegła zmianę w twarzy Marynki. I obudziła się w ich sercach wzajemna litość wielka, litość prawdziwie kobieca. Marynka z wysiłkiem chwyciła za pompę, aby utoczyć trochę wody, ale silny napad kaszlu przeszkodził jej w dopełnieniu tej pracy. Chwilę stała oparta o żelazo pompy, z głową pochyloną, z twarzą wykrzywioną od kaszlu wydzierającego się z jej piersi. Wtedy Kaśka zbliżyła się do kaszlącej dziewczyny i usunąwszy ją łagodnie, zabrała się do pompowania wody.

Marynka, milcząc, przyjęła tę pomoc. Ułatwiało jej to znacznie zbliżenie się do Kaśki, czego gorąco pragnęła. Kaśka, napełniwszy konewkę, odstawiła ją na bok i przysunęła swój dzbanek, który z kolei napełnić chciała. Ale i jej zabrakło siły, a serce zaczęło w niej bić tak gwałtownie, że zmuszona była odpocząć chwilę, a nawet usiąść na studni.

Marynka pierwsza przerwała milczenie.

– Panna także coś niezdrowa – zaczęła powoli – a taka panna była rosła i tęga, jak tutaj nastała.

Kaśka zdziwiona podnosi głowę.

Czyż to rzeczywiście Marynka odzywa się do niej tak przyjaznym głosem? Przyzwyczajona słyszeć od tej dziewczyny tylko drwiny i dokuczliwe żarty, nie może zrozumieć przyczyny tej zmiany. Nie wchodzi jednak w szczegóły, widzi tylko przed sobą twarz przychylną, słyszy uprzejmy dźwięk głosu i uszczęśliwiona odwraca się ku swej nieprzyjaciółce, zapominając o doznanych zniewagach. Jest teraz tak nieszczęśliwa, że każde słowo wypowiedziane przychylniej rozrzewnia ją i napełnia wdzięcznością wielką.

Marynka dostrzega wrażenie, jakie jej odezwanie się wywarło na Kaśce, nie dozwala więc upaść tej rozmowie.

– Panna bardzo się tu zmarnowała – odzywa się, zbliżając do Kaśki – a to wszystko bez swoją głupotę. Kto widział, tak się w jednym chłopie zaprzepaścić, to zawsze taki koniec być musi!

Kaśka uznaje za stosowne obronić się przed podobnie śmiałymi zarzutami.

– Ja się tam w nikim nie zaprzepaszczałam – odpowiada. – Zmarniałam, sama nie wiem czemu. Może mnię kto urzekł…

Marynka uśmiecha się ironicznie.

– Oj! Urzekł pannę taki diabeł, który nas wszystkie urzeka. Nie nowina to dla mnie, ale dla panny, ja wiem, że to pierwszyzna. Dlatego mnie się dziwi, że panna nie wynalazła sobie kogoś z honorem na pierwszego, a padła od razu w ręce takiemu nicponiowi jak Jan. Jak spadać z konia to niechaj z dobrego!

Twarz Kaśki pokryła się ciemnym rumieńcem.

Uśmiecha się z przymusem i biorąc konewkę, gotuje się do odejścia.

– Panna Marynia sobie żartuje – mówi wolno. – Jan nic memu zmizerowaniu nie winien; haruję dzień cały po trzecim, to bez to harowanie zmarnowałam się na nice.

Ale Marynka zatrzymuje ją, chwytając za fałdy spódnicy. Sama jest już bezsilna, ale chce drugą kobietę użyć za narzędzie swej zemsty. A może – kto wie – lituje się nad Kaśką i pragnie otworzyć jej oczy i ukazać zdradę Jana w całej nagości. Nerwowe fantazje kobiet są tak niedoścignione, a sługa ma jednakową ilość nerwów jak każda inna kobieta.

 

– Panna Kaśka nie spostrzegła, że Jan się sprzeniewierza, że musi mieć inną, za którą lata?

Kaśka, słysząc to pytanie, zatrzymuje się nagle. Czy ona nie spostrzegła chłodu swego kochanka! Ależ tak, od dawna myśl ta dręczy ją dniami i nocami całymi. Marynka musi wiedzieć bliższe szczegóły, ona jej powie całą prawdę. Szybko więc obraca się ku dawnej rywalce, która drżącymi z osłabienia rękami trzyma ciągle fałdy jej spódnicy. Gwałtownym ruchem Kaśka wydziera spódnicę z rąk dziewczyny i staje tuż przed nią, schylając twarz swoją tak blisko, że gorący jej oddech owiewa Marynkę.

– Panno Marynko! – zaczyna cicho, urywanym prawie głosem. – Panno Marynko, jeśli panna ma Boga w sercu, proszę, gadaj… gdzie się ta psiakrew chowa… Już ja szukałam wszędzie… chodziłam za nim… po szynkach, po ulicy i nic znaleźć nie mogłam…

Oddychała ciężko, serce biło w niej tak gwałtownie, że aż uderzenia te odbijały się jej w głowie, w skroniach, w uszach.

Marynka patrzyła na nią długą chwilę, a na jej wybladłej twarzy zaczęła się malować litość wielka. Nie mówiła wszakże nic – zdawała się walczyć ze sobą.

Ale Kaśka na nowo zaczęła prosić gorąco i teraz przyklękła już prawie, aby się zrównać z siedzącą na studni dziewczyną.

– Panna Marynka nie wie – mówiła, gorączkowo zaciskając pięści – Jan obiecał się ze mną żenić. I byłby dotrzymał, gdyby nie ta szelma, co mi go zabrała… Ja mam do niego prawo, jak do ślubnego, bo inaczej nie byłabym się nigdy zgodziła na niepoczciwe kochanie i na ludzką poniewierkę… Panno Marynko złota, powiedz mi, kogo on ma teraz, a ja sobie z nimi radę dam i Jana na powrót dostanę. Ale niech ino wiem, która!… niech wiem, która!… niech wiem!

Rozpacz szalona ją ogarniała. Tego ranka była głodniejsza niż kiedykolwiek, to ją doprowadzało także do wściekłości i podbudzało w dziwny sposób. Rozdrażnienie jej doszło do punktu kulminacyjnego; prosiła jeszcze Marynkę o wyjawienie tajemnicy, zniżała się do prośby, gdyby jednak ta odmówiła uczynić zadość jej błaganiom, gotowa była rzucić się na nią i siłą zmusić do odkrycia prawdy.

Ale Marynka nie miała zamiaru doprowadzić do tej ostateczności. Teraz już była zdecydowana powiedzieć wszystko. Gdy Kaśka przyznała się, że Jan uczynił obietnicę ożenienia się, Marynka poruszyła się niecierpliwie. Choć wiedziała, że mężczyźni czynią często podobne obietnice i nie dotrzymują równie często, oburzała się na postępek Jana, który doprowadził do zguby łatwowierną Kaśkę. Teraz – gdy razem z cierpieniem fizycznym zaszła w niej zmiana moralna, gdy inaczej zaczęła patrzeć na kobiety, a znienawidziła mężczyzn, doszła do przekonania, że Kaśka musiała być uczciwą dziewczyną, a Jan oszukał ją haniebnie, „nabrawszy na żeniaczkę”. Postanawia więc nie oszczędzać stróża i pochylając się ku klęczącej Kaśce, wskazuje wysoko, aż na trójkątne okienka strychu czerniące się pustymi otworami na tle szarawego dachu.

– A tam! – mówi szybko – Tam nie ma to panna Kaśka przyjaciółki, co to cały dzień siedzi w schowanku jak takie, co ryje i tylko je a pije, co jej panny Jan po całych dniach znosi. To panna się nie domyśliła, że oni się zwąchali i tam romanse wyprawiają…

Kaśce wszystka krew uderzyła do głowy. Rózia? – Ależ to być nie może! Jak to? Więc wtedy, gdy ona odejmowała sobie chleb od ust i głodziła się, aby tylko ją ocalić od hańby, tamta zabierała jej kochanka, męża… Nie! To chyba kłamstwo! Marynka albo kłamie, albo się jej zdaje tylko… To byłoby zanadto podłe! Zanadto niegodziwe. Ale Marynka teraz pragnie dowieść, że ma słuszność, że się nie myli wcale i wie dobrze, co mówi. I z całą okrutną szczerością opowiada Kaśce wszystko, co podsłuchała, co podpatrzyła w ciągu tych ostatnich tygodni.

Zresztą niech tylko Kaśka uda, że nie wie o niczym, przyczai się, a pilnie śledzi – odkryje sama całą prawdę i przekona się, że ona, Marynka, wcale nie kłamie. Ale Kaśka już nic nie słucha. Wierzy teraz wszystkiemu, zasłona spada jej z oczu, przypomina sobie teraz wiele rzeczy dokładnie i rozumie, dlaczego Rózia nie chce opuścić strychu, a Jan zawsze ucieka, skoro go Kaśka u przyjaciółki zastanie. I to ona! Ona sama wprowadziła Rózię do domu i prosiła Jana, aby pozwolił jej nocować na strychu…

I nagle jak zranione dzikie zwierzę porywa się Kaśka z ziemi i rzuca ku schodom. Nie zważa na wołanie Marynki, która pragnie ją uspokoić, biegnie jak szalona po schodach, czepiając się murów, poręczy, drąc w przystępie szału odzież, wyrywając włosy…

Jak burza wpada na poddasze, kierując się prosto ku schowanku. Marynka nie kłamała. Choć drzwi schowanka zamknięte, ale ona przez szczeliny desek widzi doskonale Rózię opartą poufale na piersi Jana. Siedzą tak spokojnie, zatopieni w trywialnych pieszczotach, których oboje nigdy nie są syci, rozumiejąc się bardzo dobrze w swej chorobliwej namiętności. Ale gwałtowne wstrząśnienie całej ściany przerywa im niczym dotąd niezakłócony spokój; jakaś pięść konwulsyjnie bije w cienkie, źle pospajane deski… Oboje zrywają się tknięci jedną myślą. To nikt inny, tylko Kaśka musi być z tamtej strony ściany. Tak! To ona w przystępie szalonej rozpaczy czepia się desek i wstrząsa nimi, pragnąc rozwalić ścianę i dostać się do wnętrza schowanka. Straszny, urywany krzyk wydobywa się z jej piersi. Jest coś zwierzęcego w tym głosie, który z przerażającą ostrością rozlega się po pustym strychu.

Jan decyduje się otworzyć schowanko, gdyż słusznie obawia się, że krzyk Kaśki i wstrząsanie ściany sprowadzić mogą przerażonych lokatorów. Otwiera drzwiczki i posuwa się ku Kaśce, która nieprzytomna prawie, zsiniała, z poszarpaną odzieżą, rzuca się ku niemu ze zdwojoną wściekłością. On wysuwa ręce, pragnąc się zasłonić przed spodziewanymi razami, ale ona odtrąca go z nadzwyczajną siłą i wpada do schowanka, gdzie stoi drżąca i przelękniona Rózia.

W jednej chwili Kaśka chwyta swą przyjaciółkę za włosy i obala o ziemię. Rozpacz, zawód doznany dodają jej siły. Grad uderzeń spada na głowę i plecy Rózi, Kaśka traci miarę i świadomość swych czynów. Cały ból i cierpienie dni ostatnich odzywają się w niej ze zdwojoną gwałtownością.

Tę kobietę, którą szukała dniami i nocami całymi… Ma ją! Ma teraz pod ręką, nie wypuści ją żywą! Spełni swą groźbę – zabije!… zabije!..

Jęki kaleczonej Rózi rozlegają się dokoła. Jan usiłuje oderwać Kaśkę od jej ofiary, jakkolwiek jest silny, przychodzi mu to z trudnością. Krzyk Kaśki przemienia się w ryk prawdziwie zwierzęcy; kobieta cicha, łagodna, pod wpływem cierpienia zamienia się w hienę; Kaśka robi w tej chwili wrażenie dzikiego zwierzęcia drażnionego w jego własnym gnieździe.

Wprędce poddasze zaczyna się napełniać ludźmi. Krzyki dziewczyn rozległy się po kamienicy i podwórku, a przy tym Marynka, widząc biegnącą ku schodom Kaśkę, domyśliła się, że cała ta sprawa nie załatwi się w spokoju. Pobiegli więc wszyscy, i sługi pani hrabiny, i sklepiczarka, i niańka od tapicerów, mamka od stolarza, nawet sama stolarka i tapicerka. Poddasze pełne było samych prawie kobiet, dlatego nikt nie odważał się zbliżyć do schowanka, w którym wił się kłąb złożony z trzech ciał ludzkich maltretujących się wzajemnie. Na koniec udało się Janowi oderwać Kaśkę od Rózi i wywlec ją na środek strychu. Z wielkim swym wstydem zobaczył cały tłum ciekawych i pobladłych ze strachu kobiet tłoczących się przy wejściu i patrzących szeroko rozwartymi oczami na poszarpaną i krwią oblaną Kaśkę. Rózia, broniąc się, oddawała Kaśce wszystkie uderzenia, używając w potrzebie paznokci, a nawet zębów. Jan miał także odzież porwaną i ślady krwi na twarzy. Teraz jego ogarnęła wściekłość i niepowstrzymana chęć zbicia Kaśki. Jak to? Więc ona śmiała go wystawić na pośmiewisko ludzkie? Ten tłumok, od którego nie wie, jakim sposobem odczepić się… I z całą furią rzuca się ku swej kochance, a schwyciwszy ją za szyję, okłada pięścią w głowę, wołając przy tym:

– Na30 tobie ślub, ty psia krew sobacza!… Żenić się będę może? Na tobie żeniaczkę!…

Ale, rzecz dziwna, Kaśka nie oddaje mu razów – ręce jej opadły wzdłuż korpusu, a głowa pod siłą uderzeń przechyla się to na jedno, to na drugie ramię. Usta jej szepczą teraz cicho, ze łkaniem, ze łzami:

– Janie! Nie bij! Nie krzywdź mnie tak ciężko!…

Ale on nie słyszy tego głosu, nie widzi jej łez. Ta dawna uległość w przyjmowaniu jego brutalności, zamiast ułagodzić, podnieca go tylko w nadzwyczajny sposób. Znów gra „jezuitkę”, ale on wie, czym jej ten „jezuityzm” wygnać z głowy.

U drzwi gromada kobiet patrzy, nie rozumiejąc przyczyn całej tej historii. Rózia zamknęła się w schowanku i upadłszy na siennik, skryła się zupełnie w cieniu. Widzą więc tylko Jana bijącego Kaśkę, wiedzą, że w schowanku jest jeszcze kobieta, ale kto ona i skąd się wzięła – nie rozumieją tego zupełnie.

Teraz Kaśka pod razami Jana upadła na podłogę strychu, a on kilkoma kopnięciami nogą zadowoliwszy swą zemstę, obciera twarz skrwawioną i przyprowadza odzież do porządku. Przerywanym jeszcze głosem mruczy ciągle:

– Na tobie ślub! Ty jezuitko! – gdy nagle urywa i zmarszczywszy brwi, spogląda ku wejściu.

Pomiędzy tłumem kobiet ukazują się nagle dwa ciemne mundury błyszczące podwójnym rzędem guzików i złotą blachą półksiężyców policyjnych. To Marynka w przystępie gorliwości pobiegła po policję, widząc w rządowej interwencji najwłaściwsze rozwiązanie całej tej sprawy. Kobiety rozsunęły się ze szmerem, a obaj „policaje” postąpili na środek strychu. Jan, w pierwszej chwili niezmiernie zmieszany, odzyskał przytomność. Policaje byli jego dobrzy znajomi i nieraz wypili bruderschaft, pomimo odmiennych zapatrywań Jana. Kieliszek jednak godził ich wyznania wiary – cesarsko-królewscy słudzy przyznawali się do przyjaźni w wiecznej opozycji będącego stróża.

Ponieważ jednak „skandal” miał miejsce, a oni byli reprezentantami władzy, trzeba było wymierzyć sprawiedliwość i zabrać kogoś na „inspekcję”. Taki był naturalny bieg rzeczy.

Jan wprędce zrozumiał, co mu czynić wypada. Szybko wskazał na leżącą na ziemi Kaśkę, dodając, że ta dziewczyna, upiwszy się, przyszła na strych, wszczęła z nim kłótnię i porwała się do bicia…

– Niech pan podkomisar weźmie ją do bezyrku, to się wytrzeźwi, bo to taka psia noga, że ludziom spokojnie przejść nie da – zakończył, trafiając w słabą strunę starszego policjanta, którego zatytułował nieistniejącą nazwą „podkomisara”.

Pogłaskany w swej próżności policjant skinął uprzejmie głową w stronę stróża i kopnąwszy Kaśkę, nakazał jej podnieść się natychmiast.

Ona usłuchała w milczeniu i podniosła się z najwyższym wysiłkiem, zwracając ku swemu kochankowi pobitą i pokrwawioną twarz, na której nie pozostało już śladu niedawnej wściekłości. Tylko najwyższy ból i cierpienie zarysowały się w jej oczach, gdy policjanci, otoczywszy ją, popchnęli ku wyjściu. Zrozumiała wprędce, że prowadzić ją będą „na policję” – prowadzić wśród zbiegowiska gawiedzi, jak pijaczkę, jak ostatnią z ostatnich, wziętą z bójki ulicznej!

I z całą trwogą i resztą dobrej wiary w serce mężczyzny, któremu oddała wszystko, co miała najdroższego w życiu, wyciągnęła ręce, jakby szukając ratunku i pomocy u tego, który przed chwilą katował ją nielitościwie.

– Janie! – zawołała drżącym od wysiłku głosem. – Janie, nie daj mnie brać!… ja nie mogę iść na policję, nie daj mnie!…

Ale głos jej zamarł prędko i łkanie ucichło pod strychem.

Policjanci gwałtownymi środkami przymuszali ją do opuszczenia poddasza i uderzając ją to w plecy, to kopiąc bez litości, przepchnęli przez tłum zgromadzonych kobiet. Jeszcze u progu Kaśka obróciła zbolałą głowę w stronę Jana. Ale on stał wściekły z gniewu, ścierając ciągle krew z twarzy. Miał w swych oczach i upornie31 zaciętych ustach tę zaciekłość mężczyzny, który rozumie podłość swego postępku, a mimo to nie chce przyznać się do własnej winy. Słyszał dobrze wołanie Kaśki; nawet ten jęk oporny, to błaganie o pomoc szarpnęło nim w pierwszej chwili, ale szybko się opamiętał – głucha nienawiść zajęła miejsce chwilowego odezwania się serca i dlatego stał na środku poddasza głuchy i ślepy na wszystko, co się dokoła niego działo.

 

Strącona ze schodów Kaśka posłyszała poza sobą cichy szmer kobiet, szmer jej wrogi, pełen ironii i niedwuznacznych żartów. Cała nienawiść żywiona ku uczciwej dziewczynie przez tę gromadę pobladłych od rozpusty kobiet, zawrzała w szmerze wlokącym się poza nieszczęśliwą, maltretowaną przez policjantów.

We drzwiach kuchennych, otwartych szeroko stała Budowska, przerażona, wpółsenna, bledsza niż kiedykolwiek. Kaśka, zobaczywszy ją, krzyknęła radośnie. O! Pani obroni ją przed policją, nie pozwoli poprowadzić do cyrkułu, nie odda na inspekcję. I pełna ufności wyrywa się z rąk policjantów, pragnąc czym prędzej dostać się do kuchni. Ale wyrachowanie ją zawodzi. Budowska szybko cofa się w głąb, zamykając drzwi wchodowe, drżąc z trwogi i obrzydzenia przed pokrwawioną i zbitą dziewczyną. Kaśka z jękiem przypada do drzwi i wstrząsa klamką.

Na próżno!

Budowska zasunęła rygiel i w ten sposób zniweczyła nadzieje zrozpaczonej Kaśki.

Policjanci już są przy niej – chwytają ją za ramiona. Jeden z nich, szarpiąc, odrywa cały przód i rękaw kaftanika. Nagie ramię Kaśki bieleje wśród ciemności. Szybko przecież czarne linie przecinają to białe tło. Krew płynie obficie z szyi i twarzy i zalewa ciemną strugą cały tors dziewczyny. Ona nie broni się teraz, sama kieruje się ku wyjściu – zrozumiała, że w nieszczęściu kobieta nie ma obrońców.

Przyjęła tę prawdę – i gdy wiosenne słońce oblało złotymi strugami jej zakrwawioną postać, zakryła tylko twarz rękami, aby nie widzieć ludzi, słońca i wiosny, bo ta rozkosz życia, rozlana dokoła, zdawała się urągać jej nędzy i rozpaczy.

Bandy uliczników, jakby wyrosłe spod ziemi, otaczają ją dokoła. Obszarpane Żydziaki biegną przed nią, wykrzykując z radością:

– Hajde! łajde! zy a pijaczkes!

Na progach sklepów zjawiają się przekupnie, przechodzący przystają, patrząc na ten tłum niesforny, hałaśliwy, zalewający szeroką falą ulicę. Jakaś dama delikatnych nerwów przymyka szybko okno i zapuszcza błękitne firanki. Z wysokości pierwszego piętra dostrzegła pomiędzy tłumem zakrwawioną, obszarpaną kobietę – i zrobiło się jej słabo. Nie wie, czy zdoła skończyć swoją czekoladę. Policjanci tymczasem nie próżnują. W tej chwili czują się bohaterami. Wysuwają naprzód wąskie klatki piersiowe i przechylają czarne czaka na lewą stronę. Rzucają groźne spojrzenie dokoła i nie szczędzą kułaków chwiejącej się z osłabienia Kaśce.

– Oto frajla (panna) – mówi jeden z tych ulicznych rycerzy – poszlagowała ludzi, a teraz myśli, że będziemy z nią kunirować…

– Feca jedna! – dodaje drugi, szarpiąc odzież Kaśki.

Ona idzie pomiędzy nimi niepewna, drżąca, nie widząc drogi, tak oczy ma łzami zalane. Słyszy przecież wszystko, czuje każde szarpnięcie, posiada całą świadomość swej niedoli. Wiosenne słońce oblewa jej schyloną głowę, z której spływają gęste, ciemne włosy, pozlepiane przy czaszce ciemną posoką krwi. Olbrzymim swym wzrostem przerasta tłum cały i ponad tą falą głów ludzkich widnieje jej kształtna, pełna wdzięku głowa, zmaltretowana i schylona ku ziemi.

Przejeżdżający dorożkarze z głośnym śmiechem wskazują na Kaśkę, obsypując ją gradem obelg; jeden z nich nawet, dostawszy się w sam środek tłumu, uderzył dziewczynę batem po plecach.

Dlatego Kaśka doznała ulgi, gdy wtrącono ją w ciemną bramę policyjnego gmachu. Wrzeszczące żydostwo pozostało poza bramą, czepiając się ciężkich łańcuchów i kamiennych lwów, którymi gmach jest obstawiony. Kaśkę poprowadzono na tak zwaną „inspekcję”, mającą swe gniazdo w dolnej części lewego skrzydła kamienicy.

Ciemna i brudna izba, pełna zaduchu i stęchlizny, zastawiona była cała szafami i stołami i założona masą papierów, połamanych krzeseł, pustych kałamarzy i zniszczonymi, a nieużytymi paczkami gęsich piór.

Kilku Żydów i dwóch chłopów zabranych na targu – jakaś kobieta w łachmanach, wybladła i wynędzniała – młody, może czternastoletni chłopak w niebieskim fartuchu – zapełniali niewielkie wnętrze inspekcyjnej izby. Przez uchylone drzwi widać było widny i czysty pokój, wyfroterowany, w którym siadywał zwykle urzędnik dyżurny.

W pierwszej izbie panowała wzorowa cisza. Sama obecność kilku policjantów zmuszała zgromadzonych do milczenia. Nawet wymowni zwykle Żydzi przylepili się do pieca, czerniąc się jak plamy atramentu na sinawym tle kafli. Chłopi pozdejmowali czapki i stali pokornie, patrząc z nienawiścią czystej krwi Rusinów na pejsatych swych nieprzyjaciół. Blada kobieta dość obojętnie przypatrywała się brudnej podłodze, a terminator od czasu do czasu pociągał nosem, dając do zrozumienia, że chustkę wykluczył od dawna ze swej garderoby. Z drugiego pokoju dolatywał głos kobiecy, dźwięczny i miły.

Pan urzędnik przyjmował właśnie jedną z dam zamiłowanych w hodowaniu piesków. Piesek owej damy, olbrzymi dog o tygrysich pręgach, rzucił się na dziecko stróża i obalił je tak nieszczęśliwie, iż dziecko zraniło się ciężko w głowę. Wskutek tego urzędnik został zmuszony zawezwać osobiście właścicielkę Cezara dla ściągnięcia z niej kary za puszczanie psa bez kagańca. Uczynił to z przyjemnością wielką – dama była ładna, wiedział o tym. Widywał ją często na ulicy, gdy szła wolno, szeleszcząc czarnymi jedwabiami i prowadząc na rzemiennym pasku Cezara.

Pan urzędnik lubił kobiety. Nosił rzadką grzywkę, jeszcze rzadszą bródkę i bardzo białe gorsy u koszul. Był małego wzrostu, ale miał za to olbrzymie uszy. Uszy te sterczały po obu stronach głowy jak dwa olbrzymie, żółte wachlarze i czyniły z pana Rimotata osobistość wielce oryginalną i zwracającą uwagę ogólną. On jednak był z siebie zadowolony. Lubił fiołki i miał zawsze kilka bukiecików w zapasie. Nawet w tej chwili ofiarował wiązankę tych kwiatków siedzącej przy jego biurku kobiecie. Wysuwał naprzód pierś zdobną w nieposzlakowanej białości koszulę i chudymi rękami igrał to z węzłem krawatki, to z grzywką, to z uszami. Ponad nim, na ścianie wylepionej jasnym obiciem rozkładały się dwa wyblakłe oleodruki. Mężczyzna w mundurze, przepasany błękitną szarfą, a kobieta strojna w białą suknię, z brylantowym diademem na czarnych włosach. Oba te obrazy przysłonięte były kawałkiem żółtej gazy. Natomiast na biurku, na ceratowej sofce i takichże fotelach nie było ani śladu pyłu lub brudu.

Właścicielka Cezara, uśmiechając się złośliwie, gryzła listki fiołków i słuchała banalnych komplementów cesarsko-królewskiego urzędnika. Dokoła niej unosiła się delikatna woń heliotropu i tysiące dżetów błyskało w obszyciach okrycia. Wszystko to zachwycało niezmiernie pana Rimotata, a wskutek tegoż zachwytu uszy jego zabarwiały się lekko różową barwą. Woniejąca i dżetami obsypana dama z jakąś przekorną złośliwością wpatrywała się w zmiany kolorytu tych nadzwyczajnych uszu i nie myślała tak prędko opuszczać kancelarii. Bawiła się czy obserwowała. Jedno z dwojga.

Urzędnik podwajał grzeczności. Z uprzejmością najwyższą wyjął pudełeczko kapsułek smołowych, częstując nimi damę.

– Niech pani weźmie, proszę – nalegał ze staropolską gościnnością – mnie to zawsze dobrze robi. Gdy mam po przepiciu katzen-jammer i uczuję się mat32, zaraz wezmę kapsułkę. To może się zdawać żart, ale to już tak jest. Zresztą, ja pani nie sekuję, niech pani weźmie, albo nie…

A przechylając się, dodał ze znaczącym zmrużeniem oczu:

– Czasem się człowiek zalampartuje, cóż robić? To nie grzech…

Tymczasem w pierwszej izbie powoli zaczął wzrastać szmer wcale niedwuznaczny. Znudzeni długim milczeniem Żydzi poczęli szeptać pomiędzy sobą, a słowo „cham” brzęczało jak natrętna mucha w powietrzu.

Stojący w pobliżu chłopi, jakkolwiek pełni rezygnacji i apatii, która im nadawała wszelkie kwalifikacje na posłów sejmowych, zaczęli strzyc uszami i obruszać się na szwargotanie żydowskie, którego głównej treści domyślali się łatwo. Zresztą słowo „a cham” we wszystkich żargonach ma jedno znaczenie, a ton pogardliwy nie uszedł ich baczności. Policjanci nie zwracali w tej chwili wielkiej uwagi na gromadę swych jeńców. Wchodzili i wychodzili, trzaskając drzwiami i potrącając co chwila Kaśkę, która przytulała się do ściany, pragnąc zajmować jak najmniej miejsca.

Jeden z chłopów, dotknięty wreszcie do żywego, wpakował czapkę na kudłaty łeb i wziąwszy się pod boki, postąpił ku Żydom.

– A z widkiż tobie Żydu przyszło mene chamom nazywaty? – począł groźnie, zaciskając pięści w sposób wcale niedwuznaczny.

30na (gw.) – masz. [przypis edytorski]
31upornie – dziś popr.: uporczywie. [przypis edytorski]
32mat (z niem.) – zmęczony. [przypis edytorski]