Kostenlos

Kaśka Kariatyda

Text
Als gelesen kennzeichnen
Schriftart:Kleiner AaGrößer Aa

Było im wtedy bardzo wesoło i Kaśka czuła się bardzo szczęśliwa.

Teraz Jan nie wychodzi już na dziedziniec, choć słyszy dobrze gwizd lokomotywy. Nie lubi długo jednej i tej samej rozrywki, tak jak nie może znosić jednego rodzaju wódki. Potrzebuje zmiany, w czym zresztą nie wyróżnia się od wszystkich mężczyzn.

Kaśka wszakże, wierna dawnemu zwyczajowi, smutnymi oczami spogląda na znikający w oddaleniu pociąg. Chciała przeliczyć wagony, ale nie mogła. Za prędko biegły, a przy tym ścisnęła ją żałość tak wielka, że w oczach się jej zaćmiło. Mimo woli obraca głowę, szukając Jana i spostrzega go w zagłębieniu bramy rozmawiającego z jakąś kobietą.

Nie jest to wszakże Marynka, ani żadna ze służących zamieszkujących kamienicę. Kaśka zna tę głowę i plecy proste jak deska, które, okryte jasnym perkalowym stanikiem, migoczą na tle sieni. Tak! Kaśka się nie myli, to ona! To Rózia przychodzi ją szukać, może przeprosić za wyrządzoną niesłusznie krzywdę.

I niepomna doznanej urazy, podchodzi szybko ku przyjaciółce zasięgającej widocznie bliższych informacji u Jana, jako stróża. Rózia odwraca swą płaską twarz i patrzą tak chwilę na siebie, nie mówiąc ani słowa. Kaśka pierwsza wyciąga rękę i serdecznym, poczciwym głosem wita Rózię, dziwiąc się zmianie, jaka zaszła w tej dziewczynie.

I rzeczywiście, Kaśka ma słuszność, dziwiąc się tak bardzo. Twarz Rózi nosi takie piętno nędzy i niedostatku, że Kaśka, jakkolwiek mizerna, wydaje się różą kwitnącą zdrowiem i dobrobytem. Cała postać Rózi niezwykle płaska spłaszczyła się jeszcze więcej, jeśli można tu użyć tego słowa. Tylko ramiona i łokcie sterczą szpiczastymi kątami pod perkalem podartego kaftanika. Na chudej szyi widać ślady palców o długich, krogulczo zagiętych paznokciach. Palce te widocznie wpiły się niedawno w szyję tej kobiety i podarły skórę, wyrywając nawet w jednym miejscu kawałeczek ciała. Rana ta czerwona, świeża, niezagojona jeszcze, jątrzy się jak po ukąszeniu niedobrego zwierzęcia. Pod lewym okiem mieni się skóra żółtawo-niebieskim cieniem, unosząc wychudły policzek w dość znaczną wysokość. Rózia brudną ręką zasłania to podbite oko i bladymi ustami usiłuje uśmiechnąć się do witającej ją serdecznie Kaśki.

– Mam do ciebie interes – mówi na koniec, a głos jej drży od zimna i wewnętrznego wzruszenia – czy nie można iść do kuchni?

Mówiąc, ogląda się ciągle trwożliwie na drzwi sieni prowadzące na ulicę – rzec można, że się bardzo czegoś lęka: może jakiejś pogoni, może właśnie tej ręki, której palce czerwonymi bruzdami poorały żółtawą skórę jej szyi.

Kaśka milczy wszakże przez chwilę. Budowski nie pozwala, aby ktokolwiek oprócz Kaśki znajdował się w kuchni.

Ale Rózia patrzy błagalnie na Kaśkę i drży z zimna, źle okryta swym podartym perkalikiem. Spódnica, zmaczana na dole, wlecze się sczerniałym od błota kawałem po obu bokach. Poddarta z przodu, odsłania prunelowe buciki podarte, powiązane tasiemką i zbyt krótkie, aby osłonić gołą, zaczerwienioną od zimna nogę.

Kaśka uczuwa litość wielką nad swą przyjaciółką. Ona wie, co to jest zimno, bo sama drży, jakkolwiek jest cieplej ubrana, i z nagłą determinację chwyta Rózię za rękę.

– Chodź! Pójdziemy na górę!

Nagle z ciemnego kąta wysunęła się postać mężczyzny. Był to Jan, który podczas przywitania dwóch przyjaciółek usunął się na stronę. Ze swego kąta wszakże obserwował dobrze Rózię. Wydała mu się nędzną, obszarpaną włóczęgą, ale instynktem zwierzęcym odgadł w niej kobietę namiętną, pełną żądzy i nigdy niezaspokojonych pragnień. W tej dziewczynie płaskiej, źle zbudowanej, o przytłoczonym korpusie i szpiczastych ramionach, była jakaś siła, przyciągająca mężczyzn – magnes kryjący się w fałdach jej obszarpanej sukni lub źle uczesanych włosach. Jan ocenił wprawnym okiem to zniszczone, a mimo to niezużyte ciało i zbliżył się ku Rózi z miłym uśmiechem na ustach.

– Panna w odwiedziny do Kaśki? Panna pewnie przyjaciółka?

I wsunąwszy ręce w kieszenie, kołysze się, patrząc na Rózię przymrużonymi oczami.

Ona wszakże nie zwraca baczniejszej uwagi na Jana. Zapewne – rosły i tęgi mężczyzna, ale ona ma teraz co innego na głowie: rada by jak najprędzej być już w kuchni u Kaśki. I odwraca się szybko, zakrywając ciągle podbite oko zsiniałą ręką.

Ale Jan nie daje tak łatwo za wygraną. Z głośnym śmiechem obserwuje, że „pannie musiał ktoś nadeptać na oko”, ale on zna niezawodne lekarstwo w postaci kieliszka waniliówki.

– Mocna wódka, tęga, a mimo to damska – dodaje z pewną galanterią, uśmiechając się dwuznacznie.

Widząc przecież, że wszystkie zaproszenia nie odnoszą żadnego skutku, trąca Kaśkę, aby ona poparła jego prośbę.

– Ty! Zaprośże, głupia, pannę, pójdziemy na kieliszek!

Rózia, słysząc to, spogląda na Kaśkę. Ten kułak, ta nazwa „głupia”, toć dowodzi już bliskiej znajomości. Miałażby Kaśka przejść już przez to? Byłżeby to jej kochanek?

I z ciekawością zaczyna się przyglądać Janowi, nie ma jednak czasu do dalszych obserwacji, bo Kaśka nagle porywa się z miejsca i pociąga za sobą przyjaciółkę.

– Pójdziemy do kuchni! Ogrzejesz się!

I przeszedłszy przez dziedziniec, obie znikają w ciemnym wnętrzu klatki schodowej. Chwilę jeszcze stał Jan, wpatrzony w miejsce, które przed chwilą zajmowała Rózia.

Swoją drogą – dobrze się stało, że nie zgodziły się pójść z nim na kieliszek. Obie były nadto obszarpane i brudne. Nie miały nawet ciepłych chustek, a Jan już jak kogo ze sobą prowadzi, to nie może znów psu oczów zaprzedać. Tylko, że ta nieznajoma dziewczyna wydała mu się dość przyjemna, pomimo podsiniałego oka i zaszarganej sukni. Musi mieć jakiegoś diabła w skórze, bo Janowi mrowie chodzi po żyłach, jak sobie ją przypomni. To są takie kobiety! O, trafiają się, choć nieczęsto – od razu coś ciągnie i krew burzy. Jan już znał takie dziewczyny, nic w nich nie ma na pozór, bo to chude i mizerne, ale zbliżyć się do nich – już człowiekowi dziwnie się robi.

I dwie te natury pokrewne sobie, wiecznie pragnące zadowolenia zmysłów, tonące jedynie w nienasyconej namiętności, odczuły się i zrozumiały w mgnieniu oka. Zresztą Jan potrzebował nowości, a na to przecież są kobiety, aby je często przemieniać.

Kaśka dobra – byle niedługo.

I Jan z wielką fantazją przekrzywiwszy czapkę na lewe ucho i zmrużywszy oczy, wyszedł przed bramę, aby tam, przybrawszy pozę zwycięscy, zaczepiać przechodzące dziewczyny.

Gdy Kaśka wprowadziła do kuchni swą przyjaciółkę, pomieściła ją koło pieca, pragnąc przede wszystkim, aby Rózia rozgrzała się trochę. Potem zakrzątnęła się koło komina, a odstawiwszy garnek z kośćmi mającymi naśladować mięso do rosołu, przystawiła koło fajerki imbryczek z resztą zimnej herbaty. Pragnęła bowiem poczęstować przyjaciółkę czymś gorącym; widziała, że Rózia drży cała, a szczęki zacinają się jej z konwulsyjnym drganiem. Ciekawa jest, co też mogło Rózię doprowadzić do stanu takiej nędzy i opuszczenia.

Nie śmiała wszakże pytać.

Rózia, usiadłszy na niskim stołku, oparta plecami o rozpalone kafle pieca oddychała ciężko, przychodząc do siebie pod wpływem gorąca panującego w kuchence. Teraz już nie zasłaniała podbitego oka, wobec Kaśki nie żenowała się wcale, odsłaniała całą nędzę swoją fizyczną, jak przed kilku miesiącami nie kryła swego moralnego ubóstwa.

Gdy Kaśka podała jej szklankę gorącej esencji zabielonej odrobiną mleka i kawałek sczerstwiałego chleba – chwyciła jadło z jakąś łapczywością. Widocznie dawno nie jadła.

Piła herbatę, parząc sobie język i gardło, a chleb przełykała całymi kawałkami, nie przeżuwszy go pierwej.

Kaśka stała przed nią wpatrzona ze zdziwieniem w ten szkielet wygłodniały, zziębnięty, posiniaczony.

Mój Boże! Ona myślała, że nie ma na świecie nieszczęśliwszej nad nią istoty – teraz przekonała się, że są jeszcze większe nędze, większe utrapienia na świecie. Czyż ta żebraczka może być rzeczywiście tą pyszną Rózia, którą Kaśka ostatni raz widziała w mantynowej sukni, przy skrzynce zastawionej całej resztkami rozlicznych specjałów? Tak jak wtedy nie umiała sobie wytłumaczyć tego dobrobytu, tak teraz nie może zrozumieć przyczyn nagłej nędzy.

O swej urazie już zapomniała; widzi przyjaciółkę nieszczęśliwą, zgłodniałą, obdartą – to jej wystarcza. I w nagłym uniesieniu porywa swą zniszczoną, podartą chustkę, jedyne swe przed zimnem okrycie, a zarzucając na szpiczaste ramiona Rózi, mówi dobrym, pełnym uczucia głosem:

– Na28! Ogrzej się!

Ale Rózi jest teraz ciepło zupełnie. Teraz tylko pragnie mówić. Gorąca esencja rozgrzała jej gardło – i cały potok zamarzniętych słów przepełnia jej usta. Czyni więc sobie ulgę, zaczynając swą spowiedź od słów:

– Wiesz, ten psubrat wygnał mnie.

Wygnał ją?

Dobrze, ale kto? Kaśka tego zrozumieć nie może. Któż mógł wygnać Rózię z jej własnego mieszkania? Przecież to ona płaciła komorne, a sprzęty także były jej własnością. I pełna naiwnego zdziwienia zapytuje:

– Kto cię wygnał? Dlaczego?

Rózia niecierpliwie wzrusza ramionami.

– A któż, jak nie ten włóczykij, ten utrapieniec, to boże pomiotło, ten rabuśnik Feliks. Wygnał mnie i obił. O pobicie – to mniejsza, ale stancję zaparł i nazad wetknąć się nie mogę.

Kaśka z wielkiego zdumienia aż przysiadła na ziemi. Więc do tego doszła zuchwałość tego mężczyzny, żeby aż w mróz swoją kochankę na dwór wypędzał? Jakże się to stało?

Nie potrzebuje wszakże pytać, bo Rózia, rozpocząwszy swą opowieść, nie daje się prosić z określeniem bliższym całej katastrofy.

– Cholernik to, a nie człowiek – mówi, trąc plecy o rozpalone płyty – z łatyndy przerobiłam na pana, na grzbiet przywdziałam szmaty, a ta kanalia, nie dość że dnie całe do góry brzuchem leżał i dziury w suficie rachował, tak mnie teraz opiłował, że ani do świata, ani do porządku dostępu mieć nie mogę… Z mleczarni ci mnie wyciągnął, do kawiarni iść kazał; a że czasy były psie, to namówił, aby zmienić papiery: no! wiesz, te z glipotecznego banku! Zrobiłam ja tak i łapciuchowi sprzedałam, bo mi tak już kanalia dozierał za to, że mam składankę, a on po kotłach jada. Myślę sobie: na! weź, zatkaj pysk. Ta i wziął, sprawił sobie garnitur; ledwom wydarła na tę jedwabną suknię, coś mnie w niej widziała. Z kawiarni już wystąpiłam, bo on sam chciał, abym z nim używała państwa. I bumblowaliśmy też! bumblowali…

 

Urwała nagle, a mętnymi oczami zapatrzyła się przed siebie. Widocznie to „bumblowanie” było niezmiernie miłym wspomnieniem i wymagało trochę rozwagi. Kaśka, zasłuchana, nie przerywała tego milczenia. W religijnym skupieniu słuchała słów przyjaciółki, kiwając tylko od czasu do czasu głową na znak zdziwienia.

Sąd o tej całej sprawie zostawiła na później.

– Aleśmy się naużywali – ciągnęła dalej Rózia, uśmiechając się – jedliśmy u mej dawnej pani, żeby poznała, psia jucha, kogo to miała w służbie. Wszystko na maśle, bo Feliks taki ci się wybrednik zrobił, że smalcu by w gębę nie wziął. A po obiedzie kazał sobie dawać czarną kawę i wyciągał nogi jak jaki hrabia, a zęby wykłuwał… pedam ci! Jak się na niego patrzyłam, to mnie podziwienie brało, skąd mu się taka pańskość wzięła. Po obiedzie to czasem wołaliśmy dryndę i hajda na spacer. A Feliks bestia nogi zakładał dryndziarzowi za kołnierz i tak jechał, a tylko pluł, jak kto nas mijał. Wieczorem tośmy szli na kufel i tam się zabawiali nieraz do rana. Oj! to ci było życie!…

Kaśka uznaje za stosowne wtrącić uwagę:

– A za cóż cię wygnał, kiedyś mu takie dogodzenie sprawiała?

– Za co mnie wygnał? – woła Rózia – psia wiara! Pieniędzy nie stało, a on nabrał pańskich nawyczek i chciał sobie cięgiem zęby smarować miodem. Wydziwiał co dzień, namawiał, aże…

Urwała nagle, oglądając się na wszystkie strony.

– Ty wiesz, czy nas kto nie słucha? – zapytała nagle, a niepokój marszczył bladą i zgniecioną maskę jej twarzy.

Kaśka obejrzała się mimo woli.

Cóż, u diabła, ma do ukrywania ta Rózia? Dlaczego się obawia ludzkich uszów? Musiała zrobić coś złego. I mimo woli Kaśkę przejmuje trwoga – licho wie, co popełnić mogła ta dziewczyna za namową takiego utrapieńca jak Feliks.

Mimo to zapewnia Rózię, że są bezpieczne zupełnie. O! Pan dawno wyszedł, a o panią nie ma strachu. Ta leży jak martwa i tylko od czasu do czasu westchnie jak małe dziecko. Ona nic nie posłyszy.

I ciągle strwożona przysuwa się do Rózi, przyklękając tuż przy niej, aby lepiej dosłyszeć mogła. Tak jej Rózia może się zwierzyć zupełnie bezpiecznie. Ona nikomu nie wygada – wpadnie jak w ucho księdza na świętej spowiedzi.

– Nie miałam już pieniędzy – zaczyna Rózia, kurcząc mimo woli całą swą postać. – Feliks harmiderował, poszłam do grubej i… chciałam ściągnąć jej z szufladki. Gruba się w czas spostrzegła, a ja uciekłam, tylko kawałek spódnicy w rękach pana został. Mogą mnie złapać i zamknąć, nie chciałabym użyć tej frajdy, bo to się na zawsze do człowieka przylepi i nigdy już nie odstanie.

Skończyła, patrząc zdziwiona na Kaśkę, milczącą i patrzącą chmurnie w ziemię. Spodziewała się potępienia ze strony przyjaciółki, która w jej wyobrażeniu pozostała jeszcze ciągle z piętnem uczciwej głupoty na czole. Dlaczegóż dziś właśnie Kaśka nie gani jej postępku, tej chęci okradzenia dawnej swej chlebodawczyni, za co ją dawniej tak surowo gromiła?

Czyżby i ona sama?…

Ale Kaśka przecina jej domysły. Zdrowym, chłopskim rozumem ogarnia całą sytuację i reasumuje ją w kilku słowach:

– Przecież teraz nie możesz wyjść na ulicę.

Prawda, Rózia nie pomyślała o tym. Po nieudanym zamachu na kasę grubej właścicielki mleczarni uciekła wprost do Kaśki, pędzona jakimś niewytłumaczonym dla niej instynktem zachowawczym. Zdawało się jej, że ta wielka, silna dziewczyna zdoła ją obronić od wszystkich „policajów” świata całego.

Teraz jednak zrozumiała całe swoje położenie, w uszach ciągle brzmiał jej wykrzyk pełen groźby i obiecujący spełnienie zawartej treści:

– Zgnijesz w kryminale!

Cóż teraz począć? Wyjść i oddać się tym samym w ręce policji? O! Nie, Rózia woli się raczej oblać naftą i podpalić. Tak przynajmniej zapewnia, łkając rozpaczliwie.

Kaśka jednak zbiera całą energię; zapomina o swych własnych troskach i myśli jedynie o zapewnieniu bezpiecznego schronienia swej przyjaciółce.

Tak będzie najlepiej. Rózia ukryje się na strychu, za małym ogrodzeniem, w którym są schowane rozmaite graty, stare dachówki i tym podobne przedmioty.

Jan, gdy go Kaśka poprosi, pozwoli na to z pewnością.

I pełna najlepszych chęci chwyta za klucz od strychu, zachęcając Rózię do udania się dla zajęcia nowego lokalu. Rózia wszakże ociąga się chwilkę, uprzejmość Kaśki budzi w niej wspomnienie krzywdy wyrządzonej tej dobrej dziewczynie owego popołudnia niedzielnego, gdy Kaśka przyszła do niej w odwiedziny. Dziś Rózia padła na jej ręce, a ona, zapomniawszy urazy, ocala ją od ohydnej kary, jaka jej grozi. Czym się wypłaci za tyle dobroci?

Mówi jej to z pewnym zakłopotaniem, bojąc się, czy przypomnieniem gradu obelg, jakimi obsypała Kaśkę, nie zmieni w tej ostatniej dobrego postanowienia.

Ale Kaśka zatrzymuje się przy drzwiach po to tylko, aby łagodnie zapytać się, czym właściwie zasłużyła na ten „despekt”, jaki ją spotkał.

Rózia odzyskuje nagle rezon.

– To Feliks gadał, że jakeś przyszła po kufer, to się do niego brałaś, a na mnie suchej nitki nie ostawiłaś, takeś mnie przed nim malowała.

Kaśka zdziwiona patrzy chwilę, po czym rusza ramionami.

– Ot, plecenie bez ładu – odpowiada – durna byłaś, żeś w to uwierzyła, a teraz chodź na strych, bo pan wróci i będzie wtedy godzina!

Mogła przecież powiedzieć Rózi, że to Feliks właśnie namawiał ją sobie, ale z delikatnością właściwą poczciwym kobietom milczy na tym punkcie, nie chcąc sprawić przykrości przyjaciółce.

Za chwilę wchodzą obie na strych, gdzie panuje zgniłe zimno wpadające do wnętrza przez otwory dachu i powybijane szybki strychowych okienek. Kaśka lokuje Rózię w małej przedziałce utworzonej z desek, dość szczelnie zbitych i zamkniętych na drzwiczki opatrzone zawiaskami. Kaśka obiecuje przynieść niebawem kłódkę i zamknąć Rózię w tym schronieniu.

– Będzie ci tu przespiecznie, tylko jakby kto wieszać bieliznę przyszedł, to się nie ruchaj – upomina przyjaciółkę – siedź jak umarła; ja ci tu przyniosę jaką pościółkę, a tymczasem weź moją chustkę i owiń się dobrze.

Mówiąc to, ściąga z pleców zrudziały i zniszczony szal, którym owija Rózię; nie pamięta w tej chwili, że jest to jedyne jej przed zimnem okrycie, widzi tylko drżącą od zimna istotę i stara się ją ogrzać, narażając się sama na przeziębienie i inne gorsze następstwa.

Rózia pragnie jej podziękować serdecznie, ale Kaśka nagle blednie i chwiejąc się, opiera o szalowanie. Cichym głosem zapewnia Rózię, że to przejdzie, bo teraz często napada na nią takie „stumanienie”, tylko że prędko przechodzi. I teraz przejdzie z pewnością, tylko wyjdzie trochę na powietrze.

Rózia okiem doświadczonej kobiety spogląda na przyjaciółkę. Te „stumanienia” bywają zwykle u dziewczyn podejrzane. Ona sama nie przechodziła tego nigdy, ale napatrzyła się nieraz na takie historie. Nie mówi jednak nic, tylko uśmiecha się dwuznacznie, nie rozumiejąc, dlaczego sprawia jej zadowolenie ten jawny dowód upadku Kaśki. Nawet odbierając dobrodziejstwa z rąk tej dziewczyny, rada by ją widzieć nad przepaścią, jeśli nie na dnie przepaści. Ma w swym charakterze tę trochę zgnilizny, jaką nosi zielonawa cera jej twarzy. Rada wciąga w siebie woń rozkładu swego i drugich, choćby dobrze jej czyniących osób.

Gdy Kaśka zeszła na dziedziniec, znalazła Jana opartego o ścianę śmietnika i wpatrzonego w dal z wyrazem znudzenia na twarzy. Na głos Kaśki odwrócił się niechętnie i słuchał jej słów z widocznym niezadowoleniem. Ona początkowo starała się ułagodzić go i rozruszać, uśmiechając się doń łagodnie, pomimo bezustannych mdłości, które ją trapiły. On pozostał ciągle zachmurzony; dopiero gdy Kaśka zaczęła nieśmiało prosić go, aby pozwolił Rózi przesiedzieć jakiś czas na strychu, rozjaśnił się widocznie.

Owszem, dlaczegóż nie ma pozwolić tej dziewczynie przenocować w schowanku? Cóż to, czy one sądzą, że on z kamienia i na biedę ludzką nie ma wyrozumiałości? On wie, co się należy dla kobiet, i chętnie nie tylko pozwala, ale i siennika nawet pożyczy. Kaśka, pełna wdzięczności, głaszcze go po ramieniu. Mój Boże! Ona się tak bała, że Jan ją ofuknie i Rózi precz iść każe; teraz go przeprasza za to posądzenie – myślała, że jest o wiele niepoczciwszy – ot, jak każdy chłop, który dziewczynami poniewiera.

I chętnie odpowiada na pytania Jana, jakie ten ostatni jej zadaje. Pytania te tyczą się głównie Rózi, kto jest, skąd przybyła, czy ma jakiego kochanka.

Kaśka przedstawia swą przyjaciółkę w jak najlepszym świetle. Milczy o jej wadach, nie może jednak pominąć opowieści o Feliksie. Jan śmieje się, pobudzony nagle obrazem zwierzęcego przywiązania tej płaskiej dziewczyny dla starego, żonatego człowieka.

– A to ci kawalarka! – mówi – ja zaraz poznałem, że to musi być rarytny ananas, bo ma takie świdrujące ślepie…

I za oddalającą się Kaśką posyła jeszcze wybuch śmiechu i „to ci kawalarka!”.

Wróciwszy do kuchenki, zastała Kaśka Budowską oczekującą na nią niecierpliwie. Na żółtej twarzy Julii widniało jakieś rozpaczliwe postanowienie, chęć dopięcia, bądź co bądź, zamierzonego celu. W ręku trzymała list zapieczętowany, z nakreślonym ukośnie adresem. List ten wręczyła Kaśce, nakazując jej iść natychmiast do Politechniki, odszukać tam rzeźbiarza Wodnickiego i temu wręczyć list dla przesłania go wiadomej osobie.

– Idź prędko – mówi, zbliżając się do komina – ja obiadu dopilnuję, ty idź i dopytaj się mądrze o tego pana. To jest młody pan, co z kamienia ludzi robi – tłumaczy, podnosząc z nerwowym pośpiechem pokrywki od garnków – pokażą ci, gdzie on lepi; ty jesteś rozumna dziewczyna, trafisz z pewnością.

Kaśka wychodzi szybko, ogarnąwszy się trochę. Włożyła lepszą spódnicę i stary flanelowy kaftanik. Chciała wstąpić po chustkę, ale cofnęła się już od drzwi strychu. Ona się zagrzeje, idąc; Rózia, siedząc pod strychem, może zziębnąć gorzej. Woli więc zostawić chustkę przyjaciółce.

Wyszedłszy na ulicę, zatrzymuje się, orientując powoli.

Politechnika! – trudna nazwa – i Kaśka z pewnością by nie trafiła, gdyby nie to, że dawno już, wtedy jeszcze, gdy była u Pinkusów Lewi, przechodziła z niańką przez ulicę prowadzącą za miasto. Kończyli właśnie budować jakiś wielki budynek i Kaśka stanęła chwilę, aby się dobrze tej masie przypatrzyć. Jeden z robotników, który nawet wyglądał na „starszego”, wytłumaczył zaciekawionym dziewczynom cel, na jaki gmach ten ma być przeznaczony. Tłumaczenie to nie było nader jasne, a Kaśka i Franka nie odznaczały się widocznie bystrością umysłu, skoro odeszły tak mądre, jak się zatrzymały. Wpadła im tylko do uszów nazwa „Politechniki”, którą przekręcały na swój sposób. Nazwa jednak w pamięci została. Dlatego Kaśka, po chwilowym namyśle, skierowała się na prawo i szybkim krokiem zapuściła się w labirynt wąskich i żydostwem zapchanych uliczek. Koło Pocztowej ulicy przestrzeń zaczęła się rozszerzać, domy czyściejsze, wolne od żydowskich szyldów i szafek wznosiły swe mury zdobne w balkoniki przystrojone pasami śniegowego puchu.

Wprędce Kaśka wydostała się na szeroką ulicę pełną rusztowań lub świeżo ukończonych kamienic. Z dala widniał już gmach Politechniki. Sam biały, występował ze śniegu jak olbrzymia kobieta stojąca w śnieżnej, miękkiej pościeli. Przed nim mały placyk roztaczał się niepokalanie biały, puszysty jak futerko królika. Czarne sztachety okalające ogród, miały na załamaniach swych strzał na brązowych ozdobach pełno tej śnieżystej, koronkowej bieli. Kaśka od razu poznała gmach. Tak, istotnie, to był ten sam dom, którego rozmiary zastanowiły ją nawet, gdy jeszcze rusztowaniem w części zasłonięte były. Tylko teraz imponował jej nieposzlakowaną czystością murów. Mimo woli zatrzymała się u głównego wejścia… wszystko aż świeci z czystości – jakże ona tam wejść może!

Nie puszczą ją z pewnością.

Ale w przedsionku nie było szwajcara, ani żadnego ze służby. Kaśka weszła więc, unosząc swą zamoczoną spódnicę. Ta piękna, taflowa posadzka onieśmielała ją bardzo. Wolno bardzo skierowała się ku schodom, które wysuwały ku niej swe płaskie, szerokie flizy, szare, niezdecydowanej prawie barwy, zapożyczonej od zimowego, posępnego nieba. Schody te, umieszczone niewłaściwie, za olbrzymie w porównaniu z obszarem, w którym się mieściły, zdawały się być przygniecione zbyt niskim sufitem, który niesmaczną masą zwieszał się nad nimi. Kaśka jednak, mało wrażliwa na błędy architektury, stąpała wolno i ostrożnie po kamiennych flizach. Ten przedsionek robił jej wrażenie kościoła; religijna cisza panująca dokoła potęgowała tę iluzję. Dokoła korytarze wyciągały się w prostych liniach, zabierając w swe wnętrze wąski pas wojłokowego dywanu.

 

Na szczycie schodów korytarze te plątały się w istny labirynt. Szklana kopuła oświecała jasno szeroką przestrzeń pokrytą ciemnymi i jasnymi flizami. Dokoła jak promienie gwiazdy rozsnuwały się głębie korytarzy, chłonąc w siebie światło i ginąc w cieniu. Wielka kamienna statua stała zimna i niewzruszona w głębi, opierając się plecami o nagą ścianę. Była to wielka, muskularna kobieta ubrana w togę i przystrojona w laurowy wieniec. Oczy jej szeroko rozwarte patrzyły bez źrenic, z tym upornym, smutnym wyrazem, tylko posągom właściwym. W jednej ręce trzymała rylec, w drugiej tabliczkę. Stała tak samotna, znudzona, w niepewnym świetle lejącym się z szyb górnego okna kopuły. U stóp jej wąskie i niewygodne ławeczki nie zapraszały zbyt gościnnie do wypoczynku. I wszystko w tym przedsionku było smutne, szare, milczące, tchnące jakimś niezdrowym, szpitalnym spokojem.

Kaśka zatrzymała się, niepewna, w którą stronę skierować kroki. Z poza wysokich, ciemno pomalowanych drzwi nie dobiegał żaden szmer, żaden głos ludzki. Zdały się wrotami jakichś tajemniczych grobowców więżących w sobie trupy spowinięte w płótna kryte hieroglifami.

Kaśka nie śmiała dotknąć się którejkolwiek klamki. Błyszczały w szarym świetle jak ostrza sztyletów, jak końce dzid ukrytych poza drzwiami strażników.

I Kaśka stała tak długo, oddychając cicho, bojąc się, aby głośniejszym westchnieniem nie zakłócić religijnej ciszy płynącej wzdłuż tych zimnych, szarych murów.

Nagle z głębi korytarza wysunął się młody chłopak w płóciennych podartych spodniach i kortowej kurtce na grzbiecie. Była to dziwaczna istota, wysoka, chuda, przygarbiona. Czoło wypukłe, zakryte było w połowie kosmykiem rudawych włosów. Nos prosty, regularny, zakończony cienkimi nozdrzami, usta szerokie, o wąskich, zaciśniętych wargach, cała ta twarz, będąca mieszaniną najpiękniejszych linii z nieforemnościami i skurczeniami zupełnie nieregularnymi, uderzała na pierwszy rzut oka. Klasyczny nos, prawdziwy nos Napoleona I, zabłąkał się widocznie pomiędzy dwoje drobnych, prawie chińsko rozciętych oczu. Oczy te miały chwilami błysk stali; było w nich coś ze źrenic kota, gdy je nadmierne światło razi. Owal twarzy harmonizował z pięknością nosa, lecz kształt głowy psuł to wrażenie. Szyja długa i chuda, ramiona olbrzyma, piersi wklęsłe, nogi długie i prawie w pałąk zgięte, nadawały temu chłopcu piętno szpetoty, pomimo pojedynczych idealnie pięknych rysów.

Chłopiec szedł wolno, kołysząc się na krzywych nogach. W jednej ręce trzymał młotek ubielony cały gipsem. Zresztą gipsu tego miał na sobie pod dostatkiem. Na włosach osiadły całe tumany, tak, że gdzieniegdzie tylko przeświecały rude kosmyki.

Plecy, rękawy, buty nawet, wszystko ginęło pod białą powłoką. Na twarzy także miał białe plamy, co mu nadawało podobieństwo do clownów cyrkowych.

Szedł z przymrużonymi oczami, wymachując młotkiem i rozsypując dokoła tumany kurzu. Dostrzegłszy Kaśkę, zatrzymał się chwilę. Obecność tej dziewczyny zastanowiła go widocznie. Podobne odwiedziny nie powtarzały się zbyt często pod oszkloną kopułą. Kaśka stała także, nie śmiejąc się ruszyć z miejsca. Ukośne oczy tego chłopca nie budziły w niej zaufania. Przy tym machał ciągle młotkiem w sposób dwuznaczny. Kto wie, jakie miał zamiary!

Ale on porwał się nagle z miejsca i przysunął się ku niej z szybkością błyskawicy. Źrenice błyszczały dziwacznie, a z jego piersi dobył się krzyk nieludzki, zwierzęcy, krzyk ostry jak nóż myśliwski i przejmujący do szpiku kości.

Kaśka przerażona cofnęła się kilka kroków ku schodom. Głos tego człowieka przerżnął nagle powietrze i triumfalnie wzbił się aż pod szklane sklepienie. W krzyku tym drgały całe setki niewypowiedzianych wyrazów, jakieś rozpaczliwe pragnienie, aby zostać zrozumianym. W ciszę panującą dokoła wpadł nagle ten krzyk wpół ludzki, wpół zwierzęcy i zakołatał do wszystkich zamkniętych drzwi wznoszących się dokoła przedsionka.

Ale nikt oprócz Kaśki nie zastanowił się nad znaczeniem tego głosu. Drzwi niewzruszone, szczelnie zamknięte, połyskiwały klamkami, a kamienna kobieta nie drgnęła na swym piedestale. I powtórnie znów się rozległ ten wrzask, jeszcze silniejszy, groźniejszy niż przedtem. Chłopak patrzył ciągle na Kaśkę, a na czole jego wystąpiły dwie sinawe pręgi. Widocznie wydobycie głosu kosztowało go wiele siły.

Teraz Kaśka zrozumiała, że ma do czynienia z głuchoniemym. Wprędce pozbyła się obawy. Postąpiła kilka kroków, a znalazłszy się przed kaleką, usiłowała gestami wytłumaczyć, o co jej chodzi. Nie szło jednak łatwo. Chłopiec nie mógł zrozumieć, o co chodzi, a Kaśka mało miała wyobrażenia o podobnym sposobie porozumiewania się.

Stali tak długo naprzeciw siebie, czyniąc najrozmaitsze gesta i nie mogąc się porozumieć wzajemnie. Nagle głuchoniemy schwycił Kaśkę za rękę i pociągnął ją w głąb jednego z korytarzy. Wydając dzikie krzyki, biegł po wojłokowym chodniku, ciągnąc za sobą przerażoną dziewczynę. Na prawo i na lewo migały przed nią drzwi takie same, jakie okalały przedsionek.

Jedne z tych drzwi otworzyły się gwałtownie. W nich ukazała się znajoma Kaśce postać małego rzeźbiarza, który ofiarowywał na podwórku mleczarni dwa szóstaki za pozwolenie oblepienia ją gliną. I on poznaje od razu tę tęgą dziewczynę, ujrzaną wśród letniego popołudnia; wesoły uśmiech igra na jego kształtnych ustach. Z prawdziwą radością przy pomocy głuchoniemego wciąga Kaśkę do wnętrza pracowni. Tam śmieje się z niej, podkręcając wąsa, usiłując nadać swej drobnej, dziecięcej twarzyczce wyraz diabelski. Pozbyła się wreszcie niepotrzebnego „boja” i namyśliła się. Zrobiła bardzo dobrze, bo dwie szóstki… to zawsze dwie szóstki. I z miną bogacza uderza się po wiecznie pustych kieszeniach, dla wzbudzenia większego zaufania, co jednak nie oddziaływa na głuchoniemego. Widocznie ten „pomocnik rzeźbiarski” nie daje się brać na tak zwane „kawały” i energicznymi wrzaskami zaprzecza istnieniu jakiejkolwiek monety w kieszeni swego mistrza.

Ten ostatni przecież nie zwraca uwagi na brak uszanowania, jaki mu jego uczeń w tak donośny sposób objawia; stoi ciągle przed Kaśką uśmiechnięty i pełen radości, że natrafił wreszcie na przyzwoity model dawno obmyślanej Kariatydy. Ale ona przecina szybko te przedwczesne nadzieje. Nie namyśliła się wcale, ani nie przyszła tu po dobrej woli. Pani ją posłała z listem do jakiegoś pana Wodnickiego. Może on zechce ją objaśnić, gdzie można znaleźć tego pana. Pragnie wrócić jak najprędzej do domu, ale tutaj to jak na cmentarzu, ot, jakby wszyscy powymierali – taka pustka, człowieka spotkać i zapytać nie można…

Wesołość małego rzeźbiarza wzrasta. Wszakże to on jest Wodnickim, a ona prosi go o wskazanie, gdzie „ten pan” przebywa.

– Ach, sztukaterio jedna! – woła, zanosząc się od śmiechu – Poszukasz niedługo własnej głowy, coś ją zostawiła na dziedzińcu!

Głuchoniemy wydaje coraz przeraźliwsze wrzaski. Nie słyszy śmiechu pana, ale poznaje po składzie ust, że to jakaś „frajda”. W przystępie radości wali z całej siły młotkiem w kawałek blachy i dobywa ze siebie skandaliczne krzyki.

Mistrz uznaje za stosowne położyć koniec tej lubej wesołości.

– Milcz, bryło jedna! – woła, dodając odpowiedni gest, wspaniały gest Cezara, uciszającego tłumy.

Tłum w postaci jednego kaleki milknie i tylko głuche, przyciszone warczenie daje się słyszeć z kąta. Głuchoniemy zasuwa się za stosy płyt gipsowych i stamtąd śledzi uważnie wyraz twarzy swego pana. Tymczasem Kaśka zabiera się do odejścia; skoro doręczyła list, nie ma tu przecież co robić. Ale rzeźbiarz jest innego zdania. List nie jest adresowany do niego; ten pan, dla którego list jest właściwie przeznaczony, może nadejść… dobrze więc, aby Kaśka poczekała i rozmówiła się z nim osobiście. Teraz Kaśka tym bardziej opiera się i kieruje się ku drzwiom. Wspomnienie barczystego studenta napełnia ją trwogą. Pamięta go dobrze w tym niepewnym świetle latarni; jego zuchwałe oczy i wydęte wargi sprawiły na niej przykre wrażenie. Instynktem właściwym kobietom przeczuła w nim zwierzę pełne niepohamowanej namiętności i znienawidziła go bezwiednie. Dlatego teraz pragnie odejść i febrycznie chwyta za klamkę, którą jej mały rzeźbiarz wydrzeć usiłuje.

28na (gw.) – tu: masz. [przypis edytorski]