Kostenlos

Tropy

Text
0
Kritiken
Als gelesen kennzeichnen
Schriftart:Kleiner AaGrößer Aa

Dola

Wysoko, bardzo wysoko gdzieś, przewracał się po powietrzu, kąpał się w blaskach słońca, nurkował w światłości.

Poddawał ciepłu to plecy, to puszczał promienie po piersiach, to po bokach, ku stopom.

Jakże piecze! Jak zatapia! Jak mocni114!

Chciałoby się jedną ręką chwycić kędyś w tej jaśni utajoną gwiazdę, drugą ręką drugą i tak wydźwignąć się na wyże niezmierne, jak gimnastyk wywija się na drążek.

Albo znów jak orzeł, skrzydła po ciele położyć i spaść w dół… piorunem spaść… ale dobiegając ziemi, skręcić w bok, minąć ten drobiazg i wpaść w pokryte jej cieniem otchłanie międzygwiezdne.

Szeroko, tu jest gdzie latać, nie zawadzi o nic, chyba tam niżej chmurę przetnie i znowu wynurzy się człek z oparu jak księżyc.

Przegiął się grzbietem do słońca i spojrzał w dół.

Zobaczył chmurę, a na niej DOLĘ zadumaną.

Płynęła ku zachodowi, by zastąpić od tamtej strony promieniowi słońca i przed zbytnim żarem zasłonić łan pszenicy.

Miała ciemną, siwą szatę. Siedziała ponura z łokciami na kolanach, głową w dłoni złożoną. Z czoła jej czarne spadały włosy. Palce rąk włożyła w zęby.

Cicha, spokojna, na ciągle zmiennej chmurze twardym obrysowana konturem, trwała, nieprzemijająca pośród rozpływań i skupiań, zatracań kształtów i tworzenia bezustannego – dziwne sprawiała wrażenie. Zdawała się w swej realności, na tle złudy, lotną mgłą, pośród twardych skał rzeczywistości. Obcą się tu wydawała, paradoksalną na własnym terenie, nie na miejscu, tu, skąd rządzić światem nawykła.

Roześmiał się na myśl, ile ma ta Dola dziś do roboty i nagle, w poczuciu swego królewskiego nadmiaru czasu, rozpostarł skrzydła, zamknął oczy i całą siłą rzucił się prosto przed siebie.

Leciał bez pamięci i kierunku. Wichr115 mu gwizdał zrazu wielki koło uszu, ale potem i on ustał. Nie szarpał go teraz pęd za włosy, zrobiło się cicho, dreszcz nim tylko wstrząsnął zimny i czuł, że skrzydeł nie ma na czym oprzeć.

Mniejsza! Nie odmykał oczu, myślał tylko:

To jest chwila upojenia. Ach tak, to jest upojenie, to sen o wolności…

Ach, jakże się to robi… trzeba by zapamiętać… Mocne skupienie, wnętrzna116 wola, a rozmach członków sam się wyzwala w ruch. Ledwo sobie to uświadomisz, już wichry przeganiasz, wichry lecące w służbie.

To inny lot, po służbie… to przymus…

Rozkosz to bezkierunkowość.

Im zbaczać z drogi nie wolno, chyba że się roztrzaskają o przeszkodę.

Latać… bez przynagleń, co późnią117, bez brzemienia spełniań… to znaczy: latać… być wichrem-włóczęgą pośród wichrów żołnierzy, godzinami nie widzieć ziemi, nie czuć jej pod nogami nawet w wielkiej, ogromnej dali… być wysoko… wysoko, gdzie już nie ma nic do roboty nawet najprawowierniejszy promień słońca… to jest latać… Strasznie jakoś zimno!

Czuł pod zamkniętymi powiekami, że tonie w ciemni, pod bijącymi skrzydłami brakło powietrza…

Otworzył oczy.

Tkwił w czerni niezmiernej. Niby jarzące się knoty świec pogaszonych błyszczały czerwono gwiazdy w oddali przeraźnej.

Przewrócił się na wznak, zdrętwiały niemal, a jednocześnie rozkoszą zamrozu objęty w tej bezdennej bezgłosej ciszy.

Chciał nabrać tchu w piersi, a wetchnął pustkę jeno. Krzyknął… nie zaszemrało nawet…

Był gdzieś na krańcach atmosfery, gdzie życie ustające już form żadnych nie ma.

I nagle z czarnej tej pustaci wyjrzała ona, DOLA.

– Czego chcesz? – spytał szeptem – Czegóż się we mnie wpatrujesz, ty czarnowłosa, na nicości pilnująca nicości…?

Znowu mu była onej chwili tak wyraźna, tak materialna, wśród bezmaterialności otoczenia, że się zdumiał.

Zbliżała się, szła na niego… szła… szła.... jak idą czasem różne rzeczy, gdy się w nie mocno, mocno wpatrywać… Wyłoniła się, jakby ot, z tamtej mgławicy błyszczącej, i pędziła, pędziła… Widać było coraz to lepiej owal twarzy na dłoniach opartej i oczy… Parły go, spychały w dół ku ziemi jak obce, wrogie ciała niebieskie.

Szła przed nią fala wielkiej energii, wiał prąd niewidzialny, zmiatający wszystko z drogi.

– Precz! Precz!

Próbował walczyć, wbił się skrzydłami w rzadkie powietrze i stanął jej wbrew.

Chwila… i cofnął się, uśliznął, przegrał i pchnięty potężnie, spadł.

Uczuł znów pod skrzydłami ciepłej gęste powietrze kręgów przyziemnych.

*

– I mówią – prawił stary, że tylko wielka determinacja z nóg ją powalić zdoła… Choć znowu… pamiętam… ha… moiściewy, któż ta odgadnie co lepiej… Jemu, nieborakowi, nie na najlepsze wyszło…

Obciosywał siekierą kawałek drzewa na orczyk i słuchał starych.

Ale nie wiedział, o co im idzie. Myślał. Myślał, że wszystko, co się rusza na świecie, rusza się za pomału.

Prędzej! Prędzej! Jak wówczas!… Ach!

Sama wola… czuł, samo jeno: „CHCĘ”… samo to miało moc pochłaniania przestrzeni, zbliżania rzeczy odległych, usuwania bliskich zjaw.

CHCĘ… i gwizdał koło uszu wiatr…

CHCĘ… i ziemia stawała się małą połyskliwą kulką… Gdzieś, pod nogami znikały niebiosy i czerwieniały gwiazdy najzłotsze.

Mrok zapadł. Wstał, spostrzegłszy teraz dopiero, że nic nie widzi i że cała robota na nic.

Hej! Na świat! Na świat!

Nagle otworzył drzwi i okroczyć chciał próg. Ale zdążył się jeszcze rozpędzić, dać sobie rozmach. Dlatego nie przewalił się przez coś, co siedziało w drzwiach, szare, w pierwszym spojrzeniu nie do poznania.

Skoczył i zdziwiony obejrzał się zaraz, nie bez trwogi.

Siedziało ich dwoje. Stary wskazywał nań palcem i opowiadał coś kobiecie… kobiecie o czarnych włosach, siedzącej z głową w dłoniach z palcami w ustach… Tak… tak, to znowu ona… – pomyślał – DOLA… a on?…

Strach mu zjeżył włosy na głowie, uciekać począł i stanął dopiero, zmiarkowawszy, że go od nich sto kroków bodaj dzieli.

Obejrzał się w sam czas, by widzieć, że wstają i idą w jego stronę.

Kroczą powoli, a przestrzeni tak szybko ubywa… zauważył, zdrętwiały…

Wokół pusto, nic tylko krzaki. Naraz, wydało się, że za każdym skryty stwór jakiś, co go będzie łapał, przytrzymywał…

Kroczą powoli, a coraz są bliżej, coraz bliżej… już jeno sięgnąć ręką… Świecą… by118 wilcze oczy DOLI… a on?

Starzec; włosy długie, płowe na twarz narzucił… twarzy nie miał żadnej. Wydało się, że szedł tyłem…

I w tym zamaskowaniu taki straszny był, że czuło się, iż życie się urwie jak nić pajęcza, skoro tylko… on… zechce…

Szedł. Szli. Prosto na niego.

Serce mu bić przestało… Już nie myślał nic… tylko coś w duszy, jakby obce, wrogie, a dobroczynne zarazem, bo skracające mękę czekanie, wołało ku zbliżającym się: „Prędzej! Prędzej!”.

Ale nie umarł, bo oto oni ulitowali się w ostatniej chwili, skinęli sobie na pożegnanie i naraz rozeszli się w prawo i lewo, skręcając z nagła w pola objęte mrokiem.

Dawno ich nie było, nim się odetchnąć ważył.

*

Szedł z wysiłkiem, prąd był wartki.

Minęły czasy górnych jazd, szczęśliwej bezkierunkowości. O nogi biły fale, każdy krok to zmaganie się bolesne, walka o nieświadome.

Pustać. Roztoką płynie potok, a zadanie… jakiś niewyraźny nakaz:

„Tę oto łódź, bez wioseł, dla kogoś… po coś hen… aż do lodowca, skąd płynę, doprowadź!”

Dorosły jestem, czuł tak. To się zwie: pełnia sił!

Łzy do ócz napłynęły.

Ktoś inny prędko, w sekundzie z wartkim płynie prądem… może prześpi nawet chwilę podróży… A ty, rób!

Na płaczu cudzym, na łzach płynąć w Jutro? Po co?

Rzeką szedł, co rwała z gór nienazwanych.

Rzeką szedł i cierpiał, biorąc na siebie cały przeciwny prąd i całą świadomość, że to daremne, że kiedyś zostanie spostrzeżone i ustanie taka rzecz, zgoła niepotrzebna.

Rzeką szedł w górę i czuł cały żal, że go teraz nie ma wysoko, wysoko na niebie.

Dorosły jestem, czuł tak. To się zwie: pełnią sił!

I ledwo tak pomyślał, osłabł rozkosznie i nie mógł walczyć z prądem przeciwnym i nie mógł podnieść nogi.

Zdziwiony był i osłabły, prąd go znosił.

O jakże prędko! Dwa dni temu mijałem ten zakręt… idąc w górę rzeki…

Niosła go woda, tonął i dziwnie mu było:

 

– Zwyciężam! – myślał… – Ginę! – myślał jednocześnie.

Podniósł oczy.

Brzegiem rzeki, pod prąd szła kobieta.

Szła obojętna, cicha, szata za nią siwa wiała i włosy czarne płynęły w przeciwnym wietrze.

Głowę na piersi zwiesiła, złożyła ją w obu dłoniach.

Szła pewnie, równo po płaskim brzegu, nie oglądając się wcale.

Gdy ją ujrzał tonący, nabrał sił.

Wbił nogi w grunt, rękami czepił się umykających wodorostów i ruszył naprzód… naprzód… naprzód… z zaciśniętymi zębami… łkaniem przyczajonym w piersi… naprzód… naprzód… naprzód…

*

Był gzyms kamienny stary, ścieżka skalna, niewiadomymi rękami ułożona dla stóp nieznanych.

Stał, w ręku dzierżąc koniec łańcucha długiego i ciężkiego.

Dorobek – mówili – wieków…

I podać go trzeba tam, naprzeciwko, o kroków sto… włożyć w dłoń, co się wyciągnie…

A jeśli nie? A jeśli tam nie ma nikogo?

Domki widział w dole niskie, jakby rozpłaszczone… przez komin by zajrzał niemal prosto w garnek…

Pod nogą się głazy chwieją. Powypierały je z oprawy zielska przerozmaite, poruszyły stopy czyjeś…

Ostrożnie… Ostrożnie!

Z dołu, spod nóg dolatuje głos dzwonu.

Świat do snu kołyszą te dzwony. Jakże nisko… Jak nisko zlatać muszą z nieba anioły z wiatykiem, do mrących tam w dole…

Na niczym nie możesz oprzeć dłoni. Skała odbiegła daleko, za dziesiątym krokiem… łańcuch ciężki… Spocznę!

Ale w spoczynku jeszcze trudniej… Nie. Ten gzyms, ten kawał drogi trzeba wziąć rozmachem…

Przeklęty kamień… Śliski gzyms łuku, którego filary niezmierne, wkopane gdzieś na dnie przepaści…

Ach, jakże daleko… Mówili: nie dalej, jak od jednej myśli, do drugiej… tak mówili…

W drogę! W drogę!

Świat na dole, teraz czerwony. Słońce zachodzi właśnie… ogląda się… Na mnie patrzy… Czuje żal, że nie zobaczy, jak się to skończy… Widowisko niecodzienne…

Hej staruchu! A co się tam stało z ostatnim… z ostat…

Jezus Maria! Nie! Nie sposób… Spocznę!

Drżą nogi. Mówili… wytęż moc chcenia… nie spoglądaj na prawo, nie spoglądaj w lewo… Nie ma cieniów… nie daj się łudzić cieniom, co zastępują drogę… Ach… jest… jest cień… Wychylił się zza skały… Nie, to ręka się wychyla… ręka… Masz! Bierz!…

Idzie ktoś śmiało po śliskich głazach z wyciągniętą dłonią.

– Pokaż stygmat!… – wołam.

Idzie, nie słucha…

– Pokaż znak!

Wyciąga dłoń… Nie ma znaku… A… to ona!

Czego chcesz? Nie dam!… Nie… nie! Precz! Z drogi!

Spoza pleców DOLI wychylił się człek z włosami płowymi na twarzy. Śledził tok walki… krótkotrwałej.

Człowiek z łańcuchem pchnął DOLĘ w pierś. Zachwiała się.

– Precz – krzyknął i wymierzył cios drugi, między oczy.

Wtedy ów przyczajony podniósł rękę do twarzy powoluteńku, drugą podtrzymując padającą od uderzenia DOLĘ.

I wpatrzony w wysłańca, rozchylił na czole włosy.

Ciężki łańcuch uderzył o kamienie i stoczył się w bezdeń przepaści wraz z zmartwiałym ciałem pielgrzyma, wysłanego pracownika JUTRA.... którego poraził ZAMRÓZ-STRACH.

*

Otworzył oczy. W szafirowej jakby mgle ujrzał śmigłe filary mostu. Leżał na wznak na łące kwietnej, bezsilny, jakby po ciężkiej chorobie.

Nie bolało go nic. Tylko przy każdym ruchu, przy każdym niemal oddechu, szeptało mu coś: „I na cóż! I na cóż!”.

Wszystko już skończone, załatwione, wyczerpana treść życia… ot wspomnienie jedno, drugie i koniec.

Dawne czasy… Loty dalekie na wszystkie strony, bezobowiązkowe nadzorowanie wszechświata.. Porażenie Strachem…

Od jakichże drobnych rzeczy, pomyślał, zależy Jutro… Od jakichże nikłych ocznych złud…

Nie chciało mu się myśleć. Wodził oczy, a wokoło, po łące, na każdym kwiatku napotkanym dając wypoczywać oczom.

Podniósł wzrok.

Był łuk potężny, od skały do skały, górą gzymsem obrzeżony. Jakieś wpółzatarte na nim widniały rzeźby, końskie nogi wzniesione do skoku, ostrza dzid w rękach wojowników.

Zamykał widać jar głęboki, był jakby bramą doń… tak, bramą był.

Potężne skrzydła bramy, zawarte, świeciły ponuro pociemniałymi okuciami spiżu. Dźwigały się poważnie ku górze.

Wiódł oczyma po wstępującej linii potężnych gwoździ.

Nagle zerwał się. Siadł, przerażone oczy wbijając w półkolistą przestrzeń nad skrzydłami bramy.

Tkwiła tam twarz olbrzymia, ciemna, o wielkich, połyskujących oczach.

Dola złożyła głowę na splecionych rękach, palce włożyła w usta i wpatrywała się cicha, niema w siedzącego.

Teraz dopiero zobaczył, że ona to sama była skrzydliskami bramy, do jaru wiodącej… Suknia jej ciemna opadała w szerokich, płaskich fałdach, suknia siwa, usiana gwiazdami z poczerniałego złota.

*

I nagle śmigło mu przez głowę, by stoczyć z nią bój.

Pamiętał, że się zachwiała pod jego ciosem wówczas… czuł moc teraz… czuł w sobie nakaz…

Zerwał się i rzucił na zapatrzoną.

Wymierzył cios potężny w jej kolano… i padł na ziemię. Pięść jego nie trafiła na ciało.

Wstał.

U stóp jego leżała siwa suknia Doli… Na trawie zaś, poczwarne jakieś błyszczały kwiaty czy oczy…

Wpatrzył się w nie…

Rozpływały się, wyraźnie zachodziły mgłą, wsiąkały w ziemię…

Gdy tak stał zapatrzony, uczuł nagle, że go ramię czyjeś obejmuje.

Podniósł oczy i ujrzał pochyloną nad sobą twarz anioła ciszy wieczornej.

Anioł podparł silnym ramieniem chwiejącego się z wysiłku walki i przerażenia i rzekł cichym, śpiewnym głosem:

„Oto nadszedł czas odpocznienia… chodź, pracowniku wierny pożywać wieczerzę po dniu znojnym. Otwarte są ogrody pańskie dla spracowanych na polu jego”.

Uczuł, że na oczy mgła mu spada jakaś przejrzysta, a przez tę mgłę ujrzał w zamkniętej łukiem przestrzeni długie, nieskończenie długie aleje cyprysowe, ginące gdzieś w pomroce dali.

– Chodź! – powtórzył anioł i poszli.

Drogowskaz

Była pełnia. Księżyc świecił jaskrawo, a pnie brzóz połyskały żółtawym blaskiem, na tle czerni zwikłanych119, dziwnych kształtów pełniących120 głąb lasu. Noc nie działała kojąco. Wydawało się, że księżyc przybrał maskę słońca i przedrzeźnia oto śpiącego władcę dnia. Cienie były jak aksamit czarne, przepastne, by121 otchłanie, w które zapadały oczy śledzące formy znane czy prawdopodobne. Zapadały i nie znachodziły122 niczego, czasem tylko dostrzec się dawał prostolinijny pień podobny do filara, jeden, drugi, trzeci… Były jak kolumny podpierające strop ogromnej kaplicy przedpogrzebnej.

Czarno-stalowe były fale rzeki płynącej pod lasem. Woda zatraciła przejrzystość. Sunęła upornie123, bez przerwy, monotonnie. W poprzek zwalił się kloc żółty, słup światła i leżał w bezruchu otępiałym, ciężki, posępny.

Od dni i dni siedział na brzegu rzeki Człowiek z toporem obrócony plecami do lasu i spozierał pod prąd rzeki. Nie spuszczał oczu z punktu, gdzie się rzeka zatraca – tam na widnokręgu, skąd nadpłynąć miały upragnione i wyglądane dębowe tramy. Słuch wysłał na zwiady, czy nie pochwyci dźwięków fanfary, jaka rozebrzmieć124 miała, w momencie, gdy święte drwa znajdą się w jego pobliżu.

Czekał wolen125 niecierpliwości, tłumiąc samą zaródź buntu, bowiem samo to czekanie świętobliwe i pokorne było nowicjatem wielkiego zakonu pracy, do którego wstąpić miał oznaczonej godziny. Była to część ważna i niezbędna samego wtajemniczenia, diakonat bliskiego kapłaństwa. Wiedział, że nadpłynąć muszą. Powstanie tutaj oto nowa świątynia, staremu Bogu wzniesiona, nowy kształt przedwiecznej prawdy, nowe hasło rzeszom stęsknionych, więź jedności, co zewrzeć ich miała w legion bojowników, pod sztandarem nieziszczalnego ideału.

Z dalekich krajów nadpłynąć miał budulec, stamtąd, kędy mieszka Tęsknota.

Człowiek z toporem siedział spokojnie na brzegu, sparłszy126 łokcie na kolanach, z brodą na pięściach złożoną, a spojrzenie tkwiło w dali widnej tej nocy jakby w dzień biały.

Siedząc tak zapatrzony, nie wiedział, co się wokół niego dzieje. Zatracił czucie ze światem zewnętrznym, a w świecie tym dziwne zachodziły sprawy.

Las, do niedawna jeszcze cichy i zmartwiały rozszemrał się naraz głosami. Coś rozsuwało gałęzie z lekkim szmerem, trzaskały pod czyjąś stopą suche gałązki, tętniły głucho po mchu spieszne kroki. Najlżejszy powiew wiatru nie musnął listowia drzew ponad głową siedzącego, ni trawy dźbła127 tuż przy nim, a jednak w głębi lasu poruszały się krzaki i szemrało coraz mocniej, coraz donośniej.

Nagle roztętniły się wyraźnie echa szybkiego biegu. Ktoś pędził, stąpając ciężko. Darł sobą gąszcz leśny, słychać było postęk128 zadyszanych z wysiłku płuc i po chwili na czerni ostępu zamigotało białe ciało.

Człowiek z toporem poruszył się, obrócił ku lasowi głowę. Nadsłuchiwał.

Nagle, niby strzał wśród nocy, zagrzmiał okrzyk trwogi.

I wraz za nim rozebrzmiał śmiech… długi, cyniczny śmiech.

Ten śmiech ludzki, a jakby nieludzki przez zamróz, jaki od niego szedł, dochodził tuż z pobliża, jakby spoza najbliższego krzaka.

Rozebrzmiał raz jeszcze, trochę ciszej i urwał się nagle. Biegnący, zbliżał się z każdą chwilą bardziej.

Człowiek z toporem ścisnął silniej swój topór w dłoniach.

 

Nagle spostrzegł przybysza. Był całkiem nagi. Biegł, dobywając ostatnich sił.

Zerwał się na nogi i poskoczył naprzeciw, ale gdy go tamten spostrzegł, wydał przeraźny129 okrzyk trwogi, dał ogromnego susa w bok, rzucił się w gęstwę ostrężyn130, przedarł przez nią i skoczył z wysokiego urwiska w sino-czarne fale rzeki. Za chwilę zajaśniały jego ramiona na ciemnym tle. Pruł fale nerwowymi ruchami, płynął szybko, jakby mu szło o uratowanie życia. Po krótkim czasie znikł w oddali, stopił się w jedno z granatowym zarysem przeciwległego brzegu.

Człowiek z toporem stał przez chwilę zdumiony i poglądał131 za uciekającym. Nie mógł zrozumieć, czemu tak bardzo przeraził się na jego widok.

Jednocześnie wysłał na zwiady słuch w głąb lasu. Mniemał, że nadbiegnie stamtąd więcej ludzi. Ale nie dochodziły odgłosy kroków.

Posłyszał natomiast co innego. Znajdywały się poblisko jakieś istoty i rozmawiały. Ciche słowa zdawały się wychodzić tuż, spoza najbliższego krzaka.

Człowiek z toporem pochylił się ku ziemi, podpełznął bez szelestu nieco bliżej i położył się w trawie.

Dwie jakieś istoty, nie wiedział, zali132 byli to ludzie, zajęte były żywą rozmową.

Nastawił uszu.

– Mówię tedy, że mało któremu uda się umknąć?

– Naturalnie. Nie ma potrzeby ścigać go… sam wróci… po latach może, ale wróci niezawodnie. Przymus zbyteczny… dlatego też roześmiałem się na widok, jak zmykał. Myślał, że go ktoś goni…

– Powiedz no mi raz wyraźnie, co to jest takiego to ich „szczęście”.

– Dokładnie oczywiście określić ci tego nie potrafię, ale musi w tym coś być, bo inaczej czyżby go ludzie szukali z takim wysiłkiem, czyżby ginęli w poszukiwaniach daremnych.

– A gdzież ono jest? Powiedz. Czy miejsce jego pobytu zna stary kapłan… czy może tylko kpi sobie z ludzi?

– Nie wiem, ale nie musi wiedzieć, bo w takim razie przejrzałby nasz podstęp i zauważył, że nastawiamy drogowskaz w fałszywym kierunku.

– Któż to wie? Może i wiedział za młodu, ale zapomniał w starości. To zgrzybiały człowiek, nie wie sam, ile ma lat.

– Bo ja wiem? Wszakże nie jestem człowiekiem. Nie zadawaj mi ciągle tych głupich pytań. Co wiem, to ci powiem.

– Oto ludzie widocznie żyć bez rzeczy owej nie mogą, musi to więc być coś ważnego. Każdy szuka gdzie może i pędzi w pogoni za szczęściem swoją własną ścieżką. Ale wszyscy schodzą się ostatecznie tutaj, jako pielgrzymi długimi procesjami. Czy to się dzieje z prostego przypadku, czy jest w tym coś innego, nie wiem i nie mogę wiedzieć. Jestem z natury dosyć ciekawy, przeto usiłowałem nieraz…

– Co?… Powiedz…

– Badałem, szukałem, przetrząsłem cały nasz kraj. Ale nie znalazłem niczego więcej prócz drzew, łąk, zwierząt, roślin, rzeki i tym podobnych rzeczy. Oczywiście nie pominąłem także owego straszliwego, iście szatańskiego ostrowu133 leżącego w stronie, gdzie wskazuje drogowskaz.

– Ba… jakże mogłeś znaleźć, skoro nie wiesz, jak to wygląda. Musi tu jednak być gdzieś ukryte… nie dam sobie tego wytłumaczyć…

– Oj głuptasie, głuptasie! Czyż nie wiesz, że przed moim okiem nic się nie ukryje? Jakżebym ja, który musi wiedzieć wszystko, co się tutaj dzieje, mógł nie odnaleźć tej rzeczy, do której złażą się ludziska. Sprawa jednak ma się inaczej. Jest tutaj jakaś omyłka. Nie idzie o miejsce, ale o zrozumienie samej istoty szczęścia. Podobnie rzecz się ma z niebem i z piekłem. Jakże długo ludzie szukali po ziemi bramy do piekieł wiodącej, a po niebie dziury, przez którą przeciska się promień światłości wiekuistej. Ludzie wszystko zamieniają i mieszają jedno z drugim. Tedy owo szczęście, o ile przypuszczam, musi być jako niebo i piekło… jest wszędzie i nie ma go nigdzie. Nie jest to więc właściwie rzecz, ale coś podobnego do: „Niego”.

– Niepodobna....

– Zrozum tylko… jest wszędy i nie ma go nigdzie… zupełnie jak On… nieśmiertelne.

– Cicho bądź… wszakże słyszy nas!

– No tak… słusznie. Zresztą cóż mnie to wszystko właściwie obchodzi! Czyż jestem człowiekiem? Basta!

– Czekajże… możemy przecież gadać o ludziach.... to wolno!

– Wolno, ale to nudne.

– Jestem innego zdania… mnie to ciekawi…

– Nic dziwnego, jesteś żółtodziób… nie miałeś jeszcze służby na strasznym ostrowie.

– Tam, dokąd wskazuje drogowskaz?

– Tak. Ale nie wolno rozmawiać o tym. Rozumiesz?

– No dobrze… ale na cóż właściwie siedzi pod drogowskazem ten starzec? Powiedz mi! Czy on zawsze siedział na tym miejscu, czy był przed nim inny kapłan?

– Mój pradziad mawiał… ale będzie temu z górą sto lat i drogowskaz już wówczas był nastawiony na straszny ostrów… otóż mój pradziad mawiał, że czasu jego młodości inny kapłan siedział pod drogowskazem.

– I cóż się z nim stało?

– Co?… Osioł z ciebie. Oczywiście umarł, jak każdy człowiek. Pełno wśród lasu wzgórków podobnych do mogił. Są to zapewne groby dawnych kapłanów szczęścia.

– A co głosili tamci? Czy to co ten, czy może coś odmiennego?

– Phi… możliwe, że głosili to samo, ale może też co innego…

– To jest ważna kwestia. Gdybym wiedział dokładnie wszystko, co mówili wszyscy kapłani szczęścia, mógłbym sobie wyrobić pogląd, co to takiego jest. Chciałbym wiedzieć, czy zawsze jest ono takie samo, jak np. słońce, czy też ulega zmianom, jak księżyc.

– Spytaj więc człowieka. Ale nie wiem, w jaki sposób będzie cię mógł zobaczyć…

– To prawda. Ludzie są całkiem inni jak134 my. Muszą też mieć inne oczy i widzą zgoła inaczej.

– Nie zbyt dobre te oczy ludzkie, mówiąc między nami… Zawsze im ktoś musi pokazywać najprostszą rzecz, inaczej nie widzą nic… Ale mniejsza z tym… Otóż w jednym godzili się obaj kapłani ze sobą… mówił mój pradziad.

– Cóż to takiego! Mów! Czemuż przemilczałeś tę rzecz ważną?

– Obaj, dawny i teraźniejszy uważali się za posłańców Boga i prawdziwych, nieomylnych wyznawców prawdy.

– I głosili jednocześnie sprzeczne rzeczy?

– Nie wiem czy sprzeczne. Nie chcę ich oczerniać.

– Może mieli w młodości swej inne poglądy, a znów inne, gdy się postarzeli?

– Nie wiem. Tamten zmarł, zanim przyszedłem na świat… Ale cóż ci tak bardzo na tym wszystkim zależy?

– Jestem młody… a młody diabeł nie bywa tak zły, jak wygląda z gęby… Tak mówi przysłowie.

– No i bierze wały…

– Niestety…

– Cicho no! Zdaje mi się, że ktoś nas podsłuchuje.

Człowiek z toporem poruszył się mimo woli. Zatrzeszczała gałązka. Przywarł do ziemi, zapierając oddech. Nastawił uszu. Ale daremnie. Rozmowa się urwała, nic nie przerywało ciszy. Las zamarł w bezruchu. Nie pochwycił ani słowa więcej. Dziwne istoty uciekły.

Czekał jeszcze czas jakiś. Ale las milczał, jak gdyby zapadł na nowo w głęboki sen, po krótkiej chwili półjawy. Człowiek z toporem wstał i kroczył przed się, nie oddalając się jednak od brzegu rzeki. Tajemnicze rzeczy i podsłuchana rozmowa wprowadziły go w dziwny stan podniecenia. Zasadniczo nie wierzył, by to wszystko było naprawdę rzeczywistością. Nic. Drogowskaz?… Niepodobieństwo! Musiała to być jeno jakaś metafora. Coś podobnego nie może mieć przecież realnego bytu. Rzecz jasna… zdrzemnął się… wbrew silnemu postanowieniu musiał się zdrzemnąć. Tylko ten człowiek… ten uciekający, nagi człowiek! Był to człowiek fizyczny, realny. Dudniała ziemia pod jego krokami, dyszał ciężko, dał olbrzymiego susa w bok, a potem skoczył w fale. Widział przecież na własne oczy… A może i to było snem?

Nie był w stanie wyrobić sobie jasnego pojęcia, gdzie kończy się tutaj sen, a zaczyna jawa. Jedno z drugim stopiło się tak bardzo, że musiał, w celu wydobycia się z mgieł marzenia, zwrócić swe myśli ku świątyni.

Tak, świątynia, przyszła świątynia. Oto jedyna realna rzecz w tym wszystkim.

Ale nagle i to mu się przysłoniło mgłą. Czyż i jej byt to marzenie, które przeżywał? I zdziwił się w głębi duszy, że nawet ta rzeczywistość niezaprzeczalna, jedyne dobro jego serca, ten najistotniejszy cel życia stał się jak sen czasu tej dziwnej, niepojętej nocy.

Śnimy prawdę, jak się przeżywa sen. Radość i ból to tylko zwrotki jednej kołysanki, którą nuci los-piastunka, kolebiąc nas w kołysce życia.

Zapuścił się w las i zauważył, że zmienił się znacznie. Cienie były teraz mniej jaskrawe, jaśniejsze, bardziej przejrzyste, partie jaśni stały się matowe i bledsze. Na wszystkim położyła się srebrzysto-szafirowa mgła, a szafirowy jej ton stawał się z każdą chwilą głębszy i ciemniejszy. Las nie był już ponury, śnił słodko jak dusza mająca za chwilę zbudzić się z rozmarzenia. Pośród drzew zaczęło przebłyskiwać coś białego, a plama ta stawała się z każdą chwilą bielszą i większą. Unosiła się ponad wysoką trawą, wisiała chmurą…

Rozpoznał mgłę poranną.

Rozróżniał teraz olbrzymie pnie drzew i niskie, strzępiaste krzaki. Dostrzegł kręte ścieżki snujące się poprzez gęstwinę.

Ogarnęła go nagle dziwnie słodka radość. Miał ochotę ćwierkać jak ptaki, które jeszcze zaspane, w czubach drzew próbowały nieśmiało głosu.

Stal jego toporu135 rozbłysła niebieską łuną.

Spostrzegł to, oprzytomniał i uśmiech wybiegł na jego usta.

Tak, tak… pomyślał. Wszystko tamto, to sen. Jedyna prawda, to moje narzędzie, mój topór święty.

Wywinął młyńca w powietrzu i nagle przyszła mu wielka chęć rąbać coś twardego, coś opornego… Poczuł siłę, młodość… Ale łoskot zmąciłby cudną ciszę poranku. Zresztą poświęcona stal nie mogła dotknąć niczego innego, prócz cudownych tramów świątyni.

Zbliżał się z wolna do polany leśnej zalanej gęstą mgłą. Drzewa się tutaj rozstąpiły w krąg, mógł spojrzeć w niebo.

Sklepienie niebios nad jego głową było teraz cudne, błyszczące. Lśniło turkusowo, a ton ten bladł z każdą chwilą, mieniąc się w srebro przeszywane złotymi nićmi. Blada tarcz136 księżyca zapadła kędyś poza drzewa, śląc wokół siebie jeno rdzawy poblask, kontrastujący z tonem nieba, co podnosiło jeszcze jego jaśnienie.

Świtało.

Człowiek z toporem kroczył przed siebie z oczyma utkwionymi w górze.

Nagle potknął się o coś twardego.

Stanął i ujrzał wielki kamień leżący w trawie.

Spojrzał wokół i mało nie krzyknął ze zdumienia.

Ujrzał tuż przed sobą niewielki pagórek utworzony z dużych kamieni. Leżały spiętrzone jedne na drugich niby mur, ale narzucone niedbale tworzyły coś, co dawało wrażenie jakiegoś kopca czy ołtarza. Pośrodku sterczał wysoki, z gruba ociosany pal sczerniały od dżdżów i pokryty naroślą mchów.

Na poprzek słupa była przybita wąska deska przypominająca w ogólnych zarysach wyciągnięte, wskazujące dokądś ramię.

– Drogowskaz! – wykrzyknął mimo woli Człowiek z toporem.

Zjawił się sen, nasunął się na jawę jak mgła i prześwietlił ją na wskroś, tak iż stał się prawdą, oczywistą prawdą.

Patrzył oniemiały.

Oparty plecami o kamienie siedział pod drogowskazem zgrzybiały starzec o długiej, falistej, białej brodzie i spał z głową spartą na dłoniach. Srebrzyste włosy otaczały czcigodne jego oblicze i spadały w pierścieniach na błękitną szatę spływającą bujnymi fałdami na kamienie ołtarza.

Gdy tak patrzył zdumiony na niezwykły obraz, wydało mu się, że słyszy gdzieś w dali chóralny śpiew, pieśń nuconą przez tysiące ludzi, zagubioną w przestrzeni, dolatującą jak nikłe echo. Płynęło to echo z wolna, podobne do fali, w obranym, niezmiennym kierunku, a jednocześnie ustępował z polany biały opar mgły, cofając się coraz to bardziej w głąb lasu.

A więc to prawda, pomyślał Człowiek z toporem, więc to prawda.

Doznał uczucia, że nieprawdopodobieństwo otoczyło go niby sieć i nie tylko jego. Majak ogarnął ludzi i świat i zastąpił prawdę. Nie było możliwości wydobycia się na twardy grunt trzeźwej jawy.

Jednocześnie zbudziła się potrzeba czynu. Sen czy jawa, wszystko jedno. Wołał go czyn. Objął rolę narzuconą.

Przystąpił do śpiącego i potrząsł nim tak, że głowa starca straciwszy równowagę spadła na piersi, a ramiona zesunęły się na kolana.

Starzec spał dalej skurczony, wrosły jakby grzbietem w kamienie.

Krzyknął nań raz i drugi, ale to pozostało bez skutku.

Zbudziły się tylko ptaki w gałęziach drzew i zawiodły tak głośny świegot, że śpiący powinien by się był ocknąć z samego już tego hałasu.

Stary kapłan nie żyje, pomyślał Człowiek z toporem i doznał wielkiego ukojenia. Umarł, a przeto nie pośle na zatracenie tych oto nad ciągających w procesji pielgrzymów. Dzięki Bogu!

Osunął się na pobliski kamień i usiadł z toporem między kolanami.

Siedział spokojnie czas jakiś, rozglądając się wokół. I spostrzegł przede wszystkim, że ołtarz z drogowskazem stał dokładnie pośrodku okrągłej polany. Od niego biegły na wszystkie strony ścieżki, niby promienie koła, i gubiły się w gęstwinie lasu. Niezdarne drewniane ramię wskazywało gestem zdecydowanym w jednym kierunku, ślad drugiego ramienia ledwo był widny. Odpadło widać z biegiem czasu zbutwiałe, zjedzone przez mchy.

Dzień się czynił coraz to wyraźniejszy, budziły się barwy, zajmując przynależne sobie miejsca na każdej rzeczy z osobna. Walczyły ze sobą, wypierały się wzajem. Ptaki wrzeszczały z całej mocy, jakby chciały zgłuszyć pieśń chóralną, która rosła, potężniała z każdą chwilą.

Nagle spostrzegł Człowiek z toporem, że kapłan porusza się.

Patrzył przerażony, co czyni, gotów wkroczyć, gdyby miało się stać co złego.

Kapłan powstał, wyprostował się i podniósł ramiona ku słońcu.

Wydawało się, że ma skrzydła i chce lecieć na powitanie władcy nieba. Wyglądał jak duch, ciało jego prześwietliły promienie, szata stała się mgłą szafirową, stopy ledwo tykały ziemi.

Człowiek z toporem zerwał się na równe nogi, nie wiedząc, co czynić.

Starzec śpiewał hymn, w tej samej poruszającej się kadencji, co pieśń pielgrzymów.

Nie można było pochwycić uchem słów… czyż były to zresztą słowa? Starzec znajdywał się teraz w nastroju ducha, gdzie nikną słowa nawet najwyższe, najgórniejsze, nie mogąc niczego wyrazić. Witał słońce radością serca i dźwiękami zbratanymi najbliżej jeszcze ze świegotem ptaków leśnych.

Nie był już materialną istotą, rysował się zaledwo na tle polany, a wokół jego głowy rozpromienił się nimb świetlisty zharmonizowany przecudnie z blaskami promieni sypiącymi się od wschodniej strony.

Człowiek z toporem padł na kolana ogarniony wzruszeniem i czcią niewysłowioną.

114mocnić – wzmacniać. [przypis edytorski]
115wichr – dziś: wicher. [przypis edytorski]
116wnętrzny – dziś: wewnętrzny. [przypis edytorski]
117późnić – dziś: opóźniać. [przypis edytorski]
118by – tu: niby, jakby; jak. [przypis edytorski]
119zwikłany – dziś: zawikłany a. splątany. [przypis edytorski]
120pełniący – tu: wypełniający, zapełniający. [przypis edytorski]
121by – tu: niby, jakby, jak. [przypis edytorski]
122znachodzić (daw.) – znajdować. [przypis edytorski]
123upornie – dziś: uporczywie a. uparcie. [przypis edytorski]
124rozebrzmieć – dziś: rozbrzmieć. [przypis edytorski]
125wolen (daw.) – dziś: wolny (od czegoś). [przypis edytorski]
126sparłszy – dziś: wsparłszy. [przypis edytorski]
127dźbło – dziś: źdźbło. [przypis edytorski]
128postęk – dziś: postękiwanie. [przypis edytorski]
129przeraźny – dziś: przeraźliwy a. przerażający, a. przerażony. [przypis edytorski]
130ostrężyny – jeżyny. [przypis edytorski]
131poglądać – dziś: spoglądać. [przypis edytorski]
132zali (daw.) – czy. [przypis edytorski]
133ostrów – wyspa na rzece. [przypis edytorski]
134jak – tu: niż. [przypis edytorski]
135toporu – dziś forma D.lp: topora. [przypis edytorski]
136tarcz – dziś forma M.lp: tarcza. [przypis edytorski]