Kostenlos

Tropy

Text
0
Kritiken
Als gelesen kennzeichnen
Schriftart:Kleiner AaGrößer Aa

Zamknięte

Okrągłe, tłuste kucyki wydzierają lejce z rąk, rzucając łbami. Słońce przecudne, maj, krystalicznie, połyskliwie wokół… wózek wydaje się złoty, kuce z brązu odlane, tylko piękniejsze… wiele, wiele piękniejsze od tamtych… Ach gdzież to gdzie… widziałem przecież… mniejsza z tym.

Mignęła w przedpokoju suknia.

– Mańka! – wołam. – A kiedyż się tam wyguzdracie?

– Zaraz, zaraz… Hej! Stefa! Józek! Drucha!…

– Jak to? Wszyscy?

Zły jestem. Przecież to nie do darowania zamęczać konie! Przy tym, to moje… te kuce… wyłącznie moje.

Ale spaśne są, więc po chwili przychodzę do przekonania, że im nic nie będzie.

– Wawrzon! – wołam.

Psiadusza! Pewnie dopiero czyści buty… Nie będzie z niego nigdy dobry furman… co nie, to nie…

Rozkoszny mnie oblewa wiatr. Idę oczyma po linii topoli, aż tam do gnącego się we wietrze wierzchołka.

Cudna jest. Szemrze. Pachnie! A ten krąg żywopłotu… Jak się dziś rysuje elipsą ciętych krzaków!…

Idzie Wawrzon. Nie patrzę, a wiem, że dociąga paska. To robi zawsze na ostatku. Nie do gniewu mi zresztą. Patrzę na szyby ganku… liczę je… Błyszczą… jak błyszczą… Wiem, tam za nimi, gdzieś w głębi, głowy drogie, kochane, cudne przez to, że takie kochane… Są. To dość… nie umiem im powiedzieć nic nad podziękę, że są… ale zdaje mi się… rozumieją. Ot kochani…

– No, będzie tam raz?! – wołam w nagłej pasji. – Idź Wawrzon i powiedz!…

Waha się i spoza moich pleców mówi:

– A… naręcznemu klapie lewa podkowa…

– Co?… Do kroćset diabłów!… A czemużeś… Cóż robi Antoni… ha?

– Poszedł do kościoła… że to niby niedziela… W mieście się przybije… dojdą… dojdą… mówię tylko zawczasu, żeby się pan nie gniewał…

– Cymbale jakiś! – wołam. Ale on wie, że to tak z obowiązku, więc nic z tego sobie nie robi.

Przekonany, że tak jest, milknę i ja… Nie, to nie do wytrzymania!

– Mańka! Mańkaaaa!

– Nie krzycz! Adaś nie krzycz! Wstydź się!

– Proszę cioci, bo nie mogę się doczekać!…

Staje w progu. Złote ma dziś od słońca włosy. Słyszę kaszel wuja.

– Nie wrzeszcz, Adaś! – mówi wujek – Panny muszą się zawsze guzdrać. Całkiem proste.

– Więc jakże? – mówi Mańka – miałam w halce jechać na sumę?

Nareszcie wychodzą wszyscy. Co tu tego!

– Nie biorę tyle hołoty! – mówię. – Stanowczo nie.

– Patrzcie go! – szydzi Józek. – Albo to twój wózek.

Nie twierdzę, że mój, bo wujek słyszy, więc atakuję go tylko pośrednio.

– A to co znowu? – wołam. – Na cóż ty bierzesz aparat fotograficzny? Czy myślisz fotografować księdza przy ołtarzu?

– Daj mu spokój Adaś, niech sobie weźmie, to przecież…

– Mój dzień dzisiaj – woła butnie.

– Widzisz, to jego dzień… Niech sobie weźmie! – prosi ciotka.

– No, prędzej hołoto Branickiego! Prędzej! Mam interesy!

– On ma interesy! Patrzcie go! – szydzi teraz Mańka.

– I ja też! – woła Józek – Prędzej!

– O ty smarkaczu… Ty chyba w Jedlnej!…

– Wypraszam sobie przytyki osobiste! Proszę wuja!…

– Prędzej bando! Prędzej! Wio!

– Czekaj! Czyś oszalał? A, gdzież Andrzej?

– Ajajaj! Moja noga?! Wstań Stefa – mówię – wstań! No, nie ruszysz się?

Drucha poważny, z książkami pod pachą całuje starych w ręce.

– Pamfil! – wołam – Pamfil!

– Tak… jeszcze psa brakuje tylko. Nie ma go. Gdzieś poleciał. Zły jestem, nie wiem sam czemu.

– No, w imię boskie… – mówi ciotka.

– Wracajcie wnet! – dodaje wujek – A powiedźcie ta w Jedlnej, żeby mi przysłali tego rymarza, skoro tylko tam skończy robotę.

– I zaproszę chłopców na popołudnie. Dobrze?

– No dobrze! Zaproś! I panny też. – Józek i Stefa zamieniają zagadkowe spojrzenia.

Ruszamy. Objeżdżam gazon, by raz jeszcze spojrzeć na nich.

– Kochani! – rzucam im cicho, bardzo cicho, by moja banda nie słyszała. Patrzą za nami. Uśmiechają się. Zrozumieli. Ten uśmiech był dla mnie, wyłącznie dla mnie.

I zaraz zapomniałem o gniewie. Świstam. Jak cudnie.

Raz jeszcze się oglądam… nic już nie widać.

Zakryły ich lipy, zakryła stojąca pośród nich kaplica…

Ale słyszę, jak mówią do siebie, tam daleko, może tylko myślą zresztą:

– Kochany! Kochany chłopiec!

– O jakżem wam wdzięczny, że jesteście! – odpowiadam cicho.

– Płakać się chce… tak cudnie. Ależ ta moja banda gada!

Całkiem jak w hajderze.

*

– A pruuu! – woła Józek i łapę swą kładzie na lejcach.

– Co? – pytam, przychodząc do siebie.

– Oszalał! – woła Józek. – Przecież to już Jedlna! Stój!

– Co?

Nie mogę wrócić ku jawie. Nie odnajduję drogi pośród mrocznych gęstw rojeń. Ciągną mnie przemocą ku przytomności.

– Stać! Wysiadamy! Ja i Stefa.

– Na cóż Stefa? – pytam.

– Na to samo, co i Józek! – szydzi Mańka.

– Miłostki… ha, ha!

– Wypraszam sobie! Poskarżę wujkowi! No, piśnij jeszcze słówko, no, piśnij!

– Cicho! Cicho! – przynaglała Drucha – Spóźnię się! Jedźmy!

– Stać. Inaczej stłukę aparat fotograficzny! – woła Józek…

– Spróbuj tylko! – ostrzega Mańka – Miałbyś się z pyszna!

– Może nie ma nikogo… – mówię. – Jakoś pusto.

– Są! – stanowczo twierdzi konsorcjum zakochanych.

Oni to wiedzą.

– Będziemy w lesie! – informuje łaskawie Józek. – Gdybyś nas nie zastał, powracając… pamiętaj… przy drodze w lesie…

Więc wszystko dawno ułożone…

Nie mogę zapomnieć, że miała dziś złote w słońcu włosy. Słyszę jego kaszel, widzę szarą kapotę… Niczym by się mógł nie wyróżniać spośród wielu, a poznano by go… kochany bowiem jest… kochany bardzo on i ona… jakże ich kocham! I oni mnie kochają. I to nie minie… nie zapadnie się w bezdeń! Wyciągam dłoń… Zostańcie na zawsze. Taką ma moc miłość. Jak to? Nie wiedzieliście? Wyciągam dłoń i odejść już nie zdołacie, bo do miejsca was przykuje coś, co największe, najogromniejsze z istniejących zjaw w tym i wszystkich innych życiach, tu i tam… tu i tam… w tej dali, skąd przychodzi ona… tęsknota, nowych, ciągle nowych stawań się… Miłość! Twórca nieśmiertelności!

*

– Co to? – drgnąłem nerwowo.

– Przy tamtym domu – mówi Drucha, a ręką w powietrzu kreśli przy tym jakieś kontury – przy tamtym domu staniesz. Albo nie, tu… Prr! To zwraca uwagę…

Wysiadł. Zbierał rozrzucone pod nogami rodzeństwa notatki.

– Można do was zajrzeć? – spytałem.

– Można. Dziś mój dzień. Ale idź naokoło. Idzie o dobry przykład.

Mańka patrzy nań z niepokojem.

– Odrywasz się od pnia. Widzę to… Odchodzisz! Może daleko… strzeż się!

– Prorokini jakaś! – odrzucił jej – Na razie idę pożyczyć książek85.

– Nie – upierała się – ty odchodzisz… ja widzę cię co dnia dalej.

Westchnął.

– Dziecko. Może nim minie chwila i ty się przeprawisz na swój własny brzeg.

Zamyśliła się.

– No, dość kiepskich imitacji Apokalipsy – rzucił żartem. – Pa!

Znikł w zaułku ciasnej uliczki miasteczka.

– Te smarkacze, pewnie zapomną o mszy. Zapomniałam im powiedzieć, by poszli bodaj na chwilę do kościółka w Jedlnej. Szkoda, ciotce to zrobi przykrość.

– Czy sądzisz, że im to dobrze robi takie udawanie?

– Niech udają. Może się zjawić dnia pewnego potrzeba…

– Albo rutyna.

Nie odpowiedziała nic, jak zwykle natrafiwszy na opór.

Wózek podskakiwał po haniebnym bruku. Błoto pryskało wysoko. Mańka otulała się skórzanym fartuchem, jak mogła.

Ochoczo dość i z niejaką fantazją wpakowaliśmy się do okropnej, cuchnącej sieni zajezdnej. Przeciąg tu był nie do zniesienia, więc skróciwszy do ostatecznych granic powitania ze Szlomą, wyszedłem na rynek z Mańką.

Różnymi mienił się barwami, bo słońce świeciło jasno.

Tłumy były gęste, zwłaszcza w wąskim przesmyku wiodącym do drzwi kościelnych.

– Popatrz no tam! – wykrzyknęła Mańka.

– Przez tłum przeciskała się zakonnica w czarno-brązowym habicie.

– To i cóż! – odparłem. – Jakaś felicjanka. Pewnie ze szpitala.

– To Wanda… Pamiętasz Wandę… ma już kwef.... to dziwne spotkanie. Chodź, przedstawię cię, przypomnę raczej. Chcesz?

– Nie! Idź sama. Spotkamy się przy wyjściu. Wówczas mnie przedstawisz.

Skinęła mi głową i znikła w cieniu kamiennej bramy.

*

– Jak to? Już po nabożeństwie? – spytałem dziadka kościelnego zamiatającego podłogę.

– Ma się wi… – i zamiatał dalej. Dziwnie niegrzeczny, pomyślałem sobie. Pewnie mu Mańka zapomniała dać jałmużnę.

Ale i potem dziad nie okazał się łaskawszym.

Mamrotał coś. Raz nachylił i podniósł wielką, kraciastą chłopską chustkę.

Wyszedłem. Miasto nie wrzało zwykłym niedzielnym ruchem, niebo oblazły teraz ciężkie, z trudem dźwigające swoje brzemiona chmury. Ludzie się spiesznie rozjeżdżali.

W zajeździe nie było Szlomy, tylko jakiś młody Żydek, trochę do niego podobny.

A i Wawrzon widno jeszcze od kowala nie wrócił. W mrocznej sieni jakieś konie chłopskie chrupały siano, pojazdów w stłoczeniu i ciemni wcale widać nie było.

Wreszcie chętnie zobaczyłbym tę Wandę, pomyślałem… Tylko gdzie one poszły?

Nie, nie będę czekał w zajeździe.

Hm… deszcz zaczyna padać.

Nie, nie zostanę w zajeździe. Pójdę tam, do nich, do małoletnich fabrykantów wielkiego JUTRA.

Wielkie się porobiły kałuże, widno ziemia była nasycona wodą. A tam, u nas przeszło tydzień pogody, pomyślałem, człapiąc w zbyt nowych na taką wyprawę trzewikach. Despekt każdy uczyniony mojemu obuwiu dotyka mnie osobiście, więc byłem zły, wściekły, kipiałem gniewem.

 
*

– Nie mam przyjemności…

– Jak to? Nie znasz pan mego brata Andrzeja?…

– To jest w istocie… – jąkał się młody studencik.

– A rozumiem, rozumiem… No ja nie jestem niebezpieczny. Ale jeśli już tacy jesteście mistyczni, gotyccy, wolnomularscy, to sobie bądźcie! Proszę tylko powiedzieć mojemu bratu, że czekamy w zajeździe… proszę zaraz powiedzieć…

– To właściwie… to jest…

– Proszę bardzo! – huknąłem mu nad uchem z wielką pasją.

– Oczywiście! Natychmiast! Padam do nóg! – krzyknął i zamknął drzwi na klucz.

– A to szelma! Taki arogancki, małoletni fabrykant wielkiego JUTRA! Nie zna Druchy! Konspirator! Szelma!

A tu błoto… Psiakrew!

Trzewiki już i tak na nic. Można iść dalej.

W szalonym jestem humorze. Mam wrażenie, że oto jestem na całym świecie sam jeden, opuszczony, odumarty przez swoich… Wyłazi żyłka literacka. Przerabiam błoto, smutek, przypadki rozmaite na powieść.

Wyjechał kucykami na sumę.

W pierwszej wsi, znaczy się, w pierwszym czasokresie zgubił, znaczy się, śmierci dał brata i siostrę… nie… nie… nie… To zbyt bolesne na temat! Kochany Józek… cicho… cicho… Stefa… nie… nie… A to smarkacze! Proszę, już się temu śnią amory, no… no… Okropność robić z życia bibułę… okropność. Pamiętam, doznałem bardzo przykrego uczucia, ilekroć czytając książkę wspomniałem: „I o nas można by taką historię napisać!”. Płakałem. Ciotka uspokajała mnie:

– Widzisz, to nieprawda! Czyż u nas są np. jak w tamtej bajce mury zębate, przez które by można wyrzucić zwłoki pomordowanych?!

– Prawda!

– No widzisz! Nie płacz. Takich smutnych bajek nie można by pisać ani o cioci, ani o wujku, ani o was.

– A wesołe, prawdziwe, całkiem dokładne, można by…?

– Naturalnie! Naturalnie! – powiedziała raz.

A ja się dziwiłem. Dlaczego jest aż tak wielka między smutnymi, wesołymi różnica… Wszak i w wesołych przychodzą czasem rzeczy, których tu nie ma… więc…

Nie mogłem nigdy wybrnąć z zawikłania. Czułem jednak, że należy przyznać: tak, tak, najsmutniejsze rzeczy, a całkiem prawdziwe, można by napisać o mnie, Józku, Stefie… Brakło mi odwagi dokończyć nawet w myśli tej listy… Ale potem w życiu nieraz wracało: „Ano, można by!”. I zawsze ten dziecinny lęk…

Psiakrew! Trzewiki na nic!

A wszystko przez te przeklęte… Zawahałem się.

Nie było winnych, mniejsza z tym. Na złość pójdę piechotą aż do Jedlnej, a Mańka i ten Drucha-Konrad, fabrykant wielkiej światłości, niech się trapią, niech mnie szukają!

– Aż do samej Jedlnej! – wrzasnąłem głośno, jakbym tą odległą metą miał się zemścić… na… kimże… no na wrogu… na swej może własnej niezaradności, żyłce literackiej czy złej pogodzie, co mi zniszczyła trzewiki.

Tak. Przybywa dalszy rozdział powieści, przemknęło mi przez myśl.

Machnięciem ręki odegnałem precz szatana literackiego i natychmiast dumny z siebie i z tego też, że mam swego własnego, własnego szatana do odpędzania, powlokłem się po rzadkim błocie ku widnym na zachodzie górom.

*

– Cóż u licha! Gadasz czy nie?

Tupnąłem z pasją. Ale to nie zmieniło wcale sytuacji. Głupawy ogrodniczek dalej śmiał się rechotliwie, nie wypuszczając fajki z ust, ani doniczki z dłoni.

– Przybywa dalsza karta powieści! – ryknął mi w ucho mój rodzony szatan literacki.

Ale teraz już nie bałem się tej myśli… Nonsens! Nonsens! Nie odganiałem wcale szatana, usunąłem się nawet na bok, by mu zrobić miejsce na ławce kamiennej, gdziem siedział.

Oni w lesie i nie wrócą wnet, bo jak na złość wypogodziło się! (teraz, gdy moje trzewiki na nic)…

Nudy… kto by w takiej sytuacji odpędził interesującego szatana literackiego, niech pierwszy rzuci na mnie kamieniem.

Więc mu przyzwoliłem snuć przykry wątek powieści… czekałem… minutę… dwie… daremnie.

Tak, to jakiś naprawdę literacki szatan, pomyślałem, jest dziwaczny, kapryśny, całkiem współczesny… całkiem…

Rozległo się szczekanie, gdzieś od strony gościńca.

– Pamfil na tu! Poczciwy pies szuka mnie! To jedyna żywa i mądra istota, jaką spotykam od paru godzin… Na tu!…

Z krzaków wybiegł pies łaciaty. Stanął, podniósł przednią łapę i patrzył.

– Na tu, głupi Pamfil! – krzyknąłem.

Szczeknął, przypadł do ziemi, ale nie przyszedł do nogi.

Zmyliło go widać jasne, zmoczone moje ubranie niedzielne. Ale po chwili już łasił się po staremu i podskakiwał do kawałków cukru, ocalałych w kieszeniach od spodni. Nosiłem je stale dla psów i koni.

Jakoś wszystko od razu z pojawieniem się tego psa nabrało innych barw. Ten „fakt” uczynił rzeczy otaczające zwyczajnymi, codziennymi… Znikł gdzieś literacki szatan, natomiast pojawił się głód.

– Psiakość! A tom się musiał spóźnić! Nie mam zegarka… prawda, pożyczył go sobie dziś Józek szelma, żeby zaimponować damie swego serca…

– Musieli wszyscy od dawna wrócić… Wujek będzie znowu po swojemu drwił… Kochany… drogi… o drwij… drwij!… A ona bronić… dobra… moja… brońże, broń mnie…

O jakże się naraz zrobiło dobrze! To bliskość domu… i ten poseł… Ten żywy fakt…

Prawda! Jest gazeta! Sam po drodze wziąłem z poczty. Doskonale! A teraz marsz w drogę! Pamfil! na tu!

Czytałem, idąc szybko. Ach, czyż mi trzeba aż oczu, by znaleźć tę drogę, tę moją własną… Zaczytałem się. Jakieś były awantury w parlamencie, głupkowate, a ciekawe ze względu na znane osobistości.

– Pamfil! Masz cukru! Pif! Ale to ostatni kawałek!…

Na czas podniosłem oczy, by nie uderzyć się o leżącą w poprzek alei ogrodu kłodę.

Cóż to za głupi żart młodych jegomościów, pomyślałem i krzyknąłem ku stajniom:

– Wawrzon! Wawrzon! Antoni! Antoni!

Ale pewnie świątkowali, więc sam z pewnym wysiłkiem odsunąłem kłodę na bok.

Kończąc notatkę o zwadzie posłów liberalnych, wstępowałem po kamiennych schodach.

Wetknąłem gazetę w kieszeń i układając, jak opowiem przeczytaną krotochwilę moim starym, położyłem rękę na klamce…

Cóż to, tak cicho?

Oczywiście są przy stole. Tak, tak, jeść, jeść!

Co to? Także, żarty! Hej!…

I nagle, nagle… wróciły wszystkie… wszystkie okropne myśli… Co?… Pytałem nie wiadomo kogo… Co?… ZAMKNIĘTE?…

A z głębi domu, gdym szarpnął za klamkę coś posępnie potwierdziło: ZAMKNIĘTE! ZAMKNIĘTE! DOBRZE ZAMKNIĘTE!

Chleb i woda

Stali nad brzegiem i klęli.

– Znowu zabiera, znowu jucha zabiera. Ot, tyle zagrodzone było łońskiego86 roku na wiosnę. A teraz o jakie trzy sążnie podeszło spodem, że ani przystąp… A tu… o i tu zrysowana ziemia. Wciórności!! Żniwa nadchodzą, kłos twardy, żółci się już na dobre słoma… a ty teraz broń się przed złodziejem… ratuj…

Klęli i bili w brzeg grube, wierzbowe kloce.

Wielkie wybrane doły na pół zalane wodą czerniły się rzędem. Długie, śmigłe wikliny zwaliły się ścianą pochyłą… czekały schnąc i dumając o swym losie.

Bracia wielkimi babami drewnianymi walili po głowicach kloców wierzbowych. Każdy uderzył raz i stęknął… A kloc, obsunął się trochę wgłąb i chlupnął wodą.

Co chwila przerywali pracę… ocierali pot z czoła rękawami koszuli… to jednym, to drugim i klęli.

Wielka kiść żółkniejącego87 żyta zwisała smutnie z wysokiej szkarpy brzegu. Kłosy walały się w błocie rozrobionym stopami pracujących. Górą widniał dach chaty i kawał białej ściany…

– Dość tego! – powiedział starszy i cisnął babę o ziem88.

Młodszy nie rzekł nic, usiadł na skrawku ziemi pokrytym trawą i zwiesił głowę.

– Chodź jeść! – rzekł starszy.

– Idź sam! – odrzekł siedzący. – Zmordowałem się… przyjdę.

Został sam.

Wpatrzył się w nurt wartko płynący.

Na drugim brzegu połogo89 się ścielącym i zasutym90 żwirem i namułem, stały chaty.

Stały, a raczej siedziały na ziemi szeroko rozkraczone.

Ściany się dołem rozlazły, rozszerzyły, jakby puściły korzenie w grunt.

Przybudówkami, chlewkami, niby rozstawionymi dłońmi objąć się starały największą przestrzeń.

Zdawało się, iż mówią ziemi:

– Ha! Mojaś jest… nie puszczę, nie puszczę… mojaś jest!

A woda płynęła i zdawała się mówić do zadumanego chłopca:

– Ach! Nikt mnie nie rozumie… nikt mnie nie rozumie.

Zdumiał się.

I nagle zebrawszy śliny… chciał plunąć we wodę. Ale na czas wspomniał, że to niedobrze…

– A widzisz! – rzekła mu woda. – A widzisz! Nie pluj we wodę, nie bluźnij wodzie… nie bluźnij wodzie… szanuj wodę… szanuj… a lepiej jeszcze staraj się zrozumieć, kto ja jestem… ja WODA.

– Ty jesteś złodziej! – powiedział.

I zdumiał się sam dźwiękiem swego głosu i tym, że mówi do wody jak do żywej istoty.

– Nieprawda… nieprawda… mówisz jak cię nauczyła ta stara chałupa rozkraczona… jak cię nauczyła wieś… jak cię nauczył rozum ludzki… To wszystko nieprawda!

Tak mówiła woda z szumem.

– Mówię, jak naucza rozum… ba, a jakże mam mówić?

– A wiesz, kto tego rozumu nauczył ludzi i tę chatę, i wieś całą… Wiesz, kto nauczył ich tego rozumu?

– Nie… nie wiem… – odparł. I już się nie dziwił, że mówi do wody jak do żywej istoty.

– Nauczył ich tego mój brat, CHLEB.

– Twój brat?

– Mój brat, który żyć beze mnie nie może… jak i ja nie mogę… z tęsknoty, kiedy go nie ma koło mnie.

Rozległo się wołanie od strony chaty:

– Jasieeek! Jaaasiek!

– Słyszysz! – powiedziała woda do Jaśka – Mój brat, CHLEB woła cię… idźże, idź…

Zerwał się żwawo. Oprzytomniał. Przetarł dłonią czoło.

– A tom się zdrzemnął… – mruknął i poszedł ku chacie, nie spojrzawszy już na wartki nurt z szumem płynący.

Długo nie było nikogo na brzegu. Panowała cisza południowa. Słońce stało w samym niemal zenicie i piekło, słoma zżółkła, szypułki kłosów otwierały się powoli i wyzierały ciekawe główki ziaren. Trawa przygnieciona ciężarem Jaśka powstawała lękliwie, powoli, a konik polny wystraszony ze swego osiedla w zielonej kępce namyślał się, czy można wrócić. Odarte z kory, biedne kloce wierzbowe tkwiły w błocie i żaliły się niebu, wznosząc w górę biedne udręczone głowy, zaś skryte w głębi ziemi małe strumyczki posłane przez rzekę, ryły się przez pulchną, gorącą glebę jak krety.

Woda płynęła wartko. Nie mówiła nic. Czasem tylko jakaś fala rzuciła na brzegu przeciwnym rozsiędzionej91 chacie pogardliwie pod nogi garść namułu.

– Naści masz… naści weź…

– Dobra nasza! dobra nasza!… – śmiała się chałupa i łyskała do słońca oczami okien.

– Naści kamień…

– Dobre i to… panie Kmito… – rechotała.

 

– Naści drewno zbutwiałe…

– W piecu zetleje całe… ha, ha, ha…

– Naści i zdechłą mysz…

– Przyda się tyż… przyda się tyż…

– I kwiat zerwany gdzieś…

– Tylko nieś… tylko nieś…

A chałupa Jaśkowa wytrzeszczała oczy, zazierała ponad brzeżek, by dojrzeć, czy woda czego nie skradła. Blada i zielona była ze złości. Zdawało się, że zgrzyta zębami i że włosy, że strzecha staje jej dęba na głowie z oburzenia.

Po południu wrócił Jasiek sam jeden do pracy.

Maciek poszedł z koniem holować łódź proboszcza, którą woda wczoraj jeszcze zniosła daleko i osadziła o parę stajań, na prost dworskiego ogrodu.

Stanął na brzegu i spode łba spojrzał na wodę.

– Widzisz! – zaczęła od razu, jak do znajomego. – Posłałam Maćka z koniem, by nam nie przeszkadzał. Siadaj!

Nagle ogarnęła go pasja, pasja istoty żywej i pana gruntu i chałupy w dodatku…

– Wciórności… psiakrew jedna!…

Chciał kląć, ale się splątał, bo nie wiedział, jak kląć wodę, która gada. Więc napluł tylko w garść, porwał ze ziemi babę dębową, zamachnął się i palnął z całej siły w głowicę nieszczęsnej, umęczonej wierzby, aż jęknęła.

Ale czy zamach był za wielki, czy kloc uchylił głowy przed ciosem, dość, że baba się ześliznęła i potrąciła Jaśka dosyć silnie w nogę…

– A niech to wszyscy diabli!… – jęknął boleśnie, chwytając się za nogę…

Musiał usiąść, bo go aż zesłabiło92.

– A nie mówiłam ci, żebyś se usiadł? – rzekła woda i zaśmiała się.

– Ty nieczysty duchu… ja ci… – wrzasnął ostro.

Nagle włosy mu stanęły dęba ze strachu na głowie.

– Boże ratuj! Toż ja tu pogawędki toczę z jakąś mocą piekielną…

Zerwał się, by uciec, ale nim krok postąpił, woda rzekła:

– Przy chrzcie świętym nalano mnie na twoje czoło!

– Prawda! – przyznał Jasiek.

– Tedy93 siadaj.

– Ale ja mam robotę. Nie mam teraz czasu słuchać kazania.

– To nie będzie kazanie. A cała ta robota niepotrzebna.

– Jak to? Więc ma wszystko podmulić… ej gadanie…

– Nie podmula temu, kto ma przymierze z wodą. I prawo wolności od chleba uzyska… ale to trudne…

– Moiściewy kochani! – wmieszała się do rozmowy Jaśkowa chałupa… – Moiściewy… powiedzcież mi też… Więc ta czarownica… ot tamta na drugim brzegu… ma przymierze z wodą?

– A mam! A mam! – wrzasnęła z drugiego brzegu sąsiadka.

– Moja wodo jedyna, powiedzże nam prawdę… mnie i Jaśkowi… – prosiła chałupa Jaśkowa.

– Czy powiedzieć? – spytała woda chałupy z przeciwka.

Ale stara jakoś nagle przycichła, zawarła oczy swych okien, przyczerniała na ścianach, zgarbiła się, niby pod ziemię kuląc… Nie odpowiadała wcale.

– Stójcie sobie spokojnie, nie przeszkadzajcie! – nakazała ostro woda chałupom.

Jasiek zobaczył, że obydwa domostwa zmartwiały nagle, i taki jakiś inny mają wygląd niż przedtem. Ot chaty. Ale i woda stała się zwykłą wodą, co płynie nie wiadomo skąd i w jaki kraj. Szemrała, pieniła się na kamiennych progach rzucała fale o brzegi… nie odzywała się głosem zrozumiałym.

Czekał cierpliwie sądząc, że się namyśla.

Siedział i czekał, a słońce szło po niebie nieustannie.

Nareszcie wstał, machnął ręką i podjął leżącą na ziemi dębową babę.

Za chwilę tętniły już uderzenia mocne, wytrwałe, uporczywe. Pot mu zalewał oczy… nie zważał… pracował zażarcie.

– A toby też było, gdyby się tak rozniesło94 po wsi! Rety!

Pośpiewując, pracował do zmierzchu. Zaciągnął trzy nowe kloce. Gdy się zmierzchło i miał iść do domu, schylił się, podjął ciężki kamień i cisnął z rozmachem w rzekę.

– Masz nagrodę za twoje bajdy!

Roześmiał się. Naciągnął kaftan i sięgnął po paczkę z tytoniem do bocznej kieszeni. Skręcił papierosa, zapalił i ruszył przed się.

– A możeś ciekawy… – doleciało go od wody.

Splunął z pasją i poszedł, nie odwracając się już wcale. W domu zastał już brata siedzącego przy stole. Bratowa stawiała przed mężem miskę klusek.

– A dalibyście się ta czego napić matka! – powiedział Maciek do żony. – Zmordowaliśmy się dziś pono95 obaj! – dodał, spoglądając z zadowoleniem na brata.

Wypili po razu i po drugim wcale niemałe sztakaniki96 wódki, potem jedli w milczeniu kluski, póki starczyło. Gdy skończyli, zapytał starszy:

– Dużoś zrobił?

– Ta cosiem tam zrobił! – odparł niepewnie, bo mu żal się zrobiło straconego nad wodą czasu.

– A to bestia podmywa… – rzekł Maciek – Ciekawość czemu akuratnie nasze pole.

– Akuratnie psiamać nasze!

– Andrzejowego, to ani tknie… jakby…

– Jakby co?

– Jakby bestia, pijanica miał jakie tajemne przymierze z wodą.

– Przymierze! – wrzasnął i zerwał się z ławy.

Maciek spojrzał na brata zdumiony wielce.

– Niewiele popiłeś, ale jakoś ci się sprzeciwiło…

Nie odpowiedział nic, ale wstał i wyszedł przed dom. Księżyca nie było, ale gwiazdy jasno świeciły. Szum zalatywał od rzeki. Jasiek czuł, wiedział dobrze, że teraz trzeba by tam pójść… tam… do niej… bo ona teraz właśnie powiedziałaby niejedno…

– Nieciekawym!… – uparł się – Wcalem nieciekawy!

I poszedł do karczmy.

*

Pan komisarz łapał ryby. Pan komisarz był na urlopie.

Urlop, rzecz dobra.

Oooj dobra!

„Nic jakoś nie bierze dzisiaj” – myślał, patrząc na korek, o który, jakby był mocno we dno rzeki wbity, woda rozbija się z szumem.

Ooo! Urlop rzecz doskonała! Tylko niełatwa.

Wszystko co dobre, trudne jest.

– A! Mam cię! – wrzasnął nagle z radością wprost dziką.

Ale to było złudzenie.

Ileż to razy choćby dzisiejszego dnia.

Urlop, rzecz wyborna, ale co dzień, to pechoważy97 wielce.

Pan komisarz począł myśleć.

Myśleć bowiem wiele można przy takim ryb łowieniu.

Ale o czym.

O awansie nie potrzeba. Właśnie zaawansował… i to… ach pewnie po raz ostatni w tym życiu.

A w życiu przyszłym?

Et! Pan komisarz był wolnomyślicielem, przeto…

Wolnomyślność rzecz doskonała. Rzecz jasna.

Dobrze jest tedy myśleć wolno i jasno.

A jak się trawi przy tym, niam, niam!

A propos. Pono jest jakiś szczep NIAM, NIAM, gdzieś w Ameryce. Prawda?

Ale co to ma do trawienia?

Chyba, że to są ludożercy.

Pfuj! Na co człowiek schodzi, myśląc…

Korek zapchał się gdzieś we wiklinę, pan komisarz tego nawet nie spostrzegł.

Szum rzeki porywał go w jakieś fantazje, mieszał tok myśli, rzucał nią jak kawałkiem drewna.

Pan komisarz myślał to wolno, to prędzej, ale nic się nie kleiło.

Zatracał się w tej mieszaninie, tonął w tym szumie, z którego coś jakby czasem wypływało, coś dziwnego, nieswojskiego, nie wolnomyślnego… a on nawet nie dziwił się… nie bronił.

Na powierzchni tej zjawiało się raz po raz jedno tylko jasne pojęcie: Urlop… urlop…

Ale i to zjawiało się coraz rzadziej i rzadziej.

Wreszcie zanikło. Pan komisarz przestał być komisarzem… niemal utracił rangę… rzeka go pochłaniała… degradowała do rangi zwyczajnego człowieka… nie, jeszcze niżej… do poziomu poety…

Pan komisarz marzył na jawie.

W takich chwilach wszystko jest możliwe.

Toteż rzeka poczęła do niego mówić, a on do rzeki.

– Ach! Nikt mnie nie rozumie… nikt mnie nie rozumie!

Tak mówiła rzeka.

Zdumiał się.

– Jak to niby? – spytał.

– Nikt nie wie, co to ja jestem… ja WODA.

– Ty… ty… ty jesteś oczywiście… no, w tobie są ryby i koniec.

Rzekł i jakby zdziwił się znowu, że przemawia do wody jak do żywej istoty. Ale zdziwienie nie było wielkie.

– Nieprawda, nieprawda! – odparła woda. – Mówisz tak, jak cię nauczył urlop… jak cię nauczył rozum zmętniały nad aktami wyzierający w lecie na świat boży…

To wszystko nieprawda! Tak mówiła woda.

– A jakże mam mówić inaczej? – spytał.

– A wiesz, kto tego rozumu nauczył ludzi twej sfery, skąd wzięły go wszelkie urlopy od początku świata udzielane urzędnikom wszelkich ras i wieków?

– Nie wiem! – westchnął z pokorą, iście nie siódmej rangi.

– Nauczył ich tego mój brat CHLEB!

– Aaa! Wiem. Do tego nie trzeba wielkiej filozofii!

– Tak? A mnie się zdaje, że dużo większej jak twoja.

– Phi! No na przykład!

– CHLEB jest to wszystko, co mówi: „Stój! Milcz! Giń!”.

WODA to wszystko, co mówi: „Idź! Drżyj! Płacz! Czyń!”.

Czyś kiedy nad tym pomyślał… ty niewolniku mego brata… ty…

Nikt tak od czasów Amenhotepa Czwartego nie przemawiał do urzędnika siódmej rangi na urlopie.

Komisarz oprzytomniał. Wstał.

W pierwszym zapędzie chciał się rzucić na bezczelnika, ale wstrzymał się, uczyniwszy krok jeden. Splunął pogardliwie na ziemię i zaczął zabierać się do domu. Mieszkał sielsko, anielsko w karczmie pobliskiej, gdzie Jasiek pijał wódkę i insze trunki.

Ale haczyk zaplątał się we wiklinę, sznurek mokry zaguził się niemożliwie.

Chcąc go wydobyć, musiał się położyć na brzegu i manipulować wychylony ponad wodę.

Dotykał jej niemal twarzą.

Męczył się, potniał. Czuł zawrót głowy.

– Tak! – powiedziała, musnąwszy go falą. – Teraz ci jeszcze coś powiem.

I zaczęła szumieć w ten sposób, że uczepiony rękami do sznurka znieruchomiał.

Uległ ponownie hipnozie ruchu jednostajnego, bezlitosnego…

– Ja i on jesteśmy jednej krwi. I tęsknimy za sobą, jak brat za siostrą, siostra za bratem. Cóż dziwnego… Żyjemy ciągle razem, a ciągle daleko… On mówi ciągle: „Stój! Milcz! Giń!”. I niewolnicy jego stoją… stoją w miejscu, jak zaklęci i milczą, i giną… A moi idą, mijają, przepadają gdzieś w dali śmierci i… zostają żywi na wieki… I nie wiedzą, że zostali. A tamci nie wiedzą, że zginęli.

Rozumiesz?

Nie odpowiadał.

– A ludzie… którym ustały kontrasty CHLEBA i WODY… ludzie tacy, którzy żywią się swym ruchem… swą falą… swoim przeznaczeniem… ludzie wolni, sprzymierzeni z WODĄ i sprzymierzeni z CHLEBEM… ach, tacy ludzie… Ale czy ty mnie rozumiesz?

Nie odpowiadał.

– Chłop… o nie! Ty… wy… nigdy, nigdy!

Mówiła teraz chyba do siebie, chyba do brata, chyba do wiatru czy chmur nim pędzonych, krewnych sobie na niebie. Szumiała ciszej, jakby… sobie samej.

A spod fali zaczęło coś śpiewać: Oooooj rzeko, rzeko, rzeko… Wzięłaś mnie daleko…

– Cicho bądź! – powiedziała temu niewidzialnemu. I znowu szemrała do siebie: – I któż rzuci CHLEB do WODY!… komu chleb wodą się stanie… kto dokona przemiany… największej z przemian ziemi?

– Ooooj! Wodo, wodo, wodo… Zabrałaś mnie młooodo! – zajękło98 śpiewem.

Rzuciła się niecierpliwie i odrzekła:

– Nie zabrałam cię dziecko… Leżysz niedalecko!

– Pod progiem leżę chaty… Nie widzą mnie braty! – wypominał głos żałośliwy.

– No… cichaj chwilkę jeszcze… Zaraz cię popieszczę… – uspokajała go.

– Eeeej! Trzeba było trzeba.

W służbie pana CHLEBA… – narzekało coś.

– Spróbować chciałeś przecie tęsknoty na świecie…

Gdyś widział, że nurt toczy błyskały ci oczy.

– Eeej zażyłaś sposobu… Ściągnęłaś do grobu… – odrzekł głos niecierpliwie.

Na skrzypcach zagrać chciałeś co we mnie słyszałeś – tłumaczyła woda. Zamyśliła się, ucichła. Czyż chciała ściągać do grobu?

Ale wspomniawszy sobie swoje przykazanie, rzekła:

– Co ujrzę, jaką duszę, każdą wołać muszę…

A chcąc pocieszyć biedne, umarłe dziecko, co nie miało sił iść w dal, powiedziała jeszcze pieszczotliwie:

 
– Wzruszona żalami twemi
Daję ojcom ziemi…
Za każdy jęk malutki
Przyrzucę im grudki…
Będą szerzej orali,
Ciebie wspominali…
 

Dziecko ucichło.

Woda osmutniała99 sama od dawanego pocieszenia.

Tak bywa… oj tak bywa! I znowu spytał malec:

 
– A czy wiedzą ojcowie
Żeś ty ze mną w zmowie?
A czy wie grunt i chata,
Za co ta zapłata?
 

I nagle zawiedło100 krzyk głośny, tętniący daleko:

 
– Kochani!… Czy wy wicie,
Że to moje życie!…
 
*

– Jesteś dziś rozmarzony? Co? – pytała WODA.

– Jak zawsze… jak zawsze! – wtrącił CHLEB i zaśmiał się.

Młody, osiemnastoletni student leżał na skrawku trawy nad wodą. Nad nim kołysała się wiecha pszenicy.

Nie mówił nic.

Zapatrzony w to, co wszyscy zwą „rzeczami nieistniejącymi”, milczał.

A tymczasem te rzeczy wywoływały w nim ustawiczny, gorący, niemy krzyk:

– Cuda! Cuda! Cuda!

To nie świat mu się tak podobał.

– Cóż świat? Phii! To zachwycanie się… a dźbełkiem… a trawką… a mrówką… ha, ha, ha… My jesteśmy dzieci wieku, dzieci wieku. Zresztą to jest tam w książce, w literaturze… pełno tego. Teraz zaś mościdzieju: są wakacje! Rozumiesz pan? Ha? – A w środku wrzeszczało ciągle, a ciągle:

85idę pożyczyć książek – dziś popr.: idę pożyczyć książki. [przypis edytorski]
86łoński (daw., gw.) – ubiegłoroczny; o roku: zeszły. [przypis edytorski]
87żółkniejący – dziś popr.: żółknący. [przypis edytorski]
88o ziem (daw., gw.) – dziś: o ziemię. [przypis edytorski]
89połogi – rozpościerający się szeroko, rozległy. [przypis edytorski]
90zasuty – pokryty. [przypis edytorski]
91rozsiędziona – siedząca szeroko; rozsiadła. [przypis edytorski]
92zesłabić – dziś raczej: osłabić. [przypis edytorski]
93tedy (daw.) – więc, zatem. [przypis edytorski]
94rozniesło (gw.) – dziś popr.: rozniosło. [przypis edytorski]
95pono (daw., gw.) – chyba, prawdopodobnie, podobno. [przypis edytorski]
96sztakaniki (z ros.) – szklaneczka. [przypis edytorski]
97pechoważy – dziś popr.: pechowy. [przypis edytorski]
98zajękło – dziś popr.: zajęczało. [przypis edytorski]
99osmutnieć – zasmucić się. [przypis edytorski]
100zawiedło (gw.) – zawiodło; od: zawodzić. [przypis edytorski]