Kostenlos

Tropy

Text
0
Kritiken
Als gelesen kennzeichnen
Schriftart:Kleiner AaGrößer Aa

– Czemu?

– To pytanie stworzyli ludzie. Nie ma go wcale.

– Nieprawda. Ja nie chcę. Ja zniszczę wszystko, co jest w tobie. Wszak mogę cię unicestwić, gdy zechcę.

– Mogłeś. Teraz już nie. Patrz…

– Czekaj!

Uczułem, że jego ręka z gasidłem wyciąga się ku stronie, gdzie błyszczy nadzieja nasza, przeto chwyciłem ją, ściągnąłem ku ziemi i zawołałem głośno:

– Hej! Stójcie! Stójcie!

Chwała ci jasny na ciemności, chwała bliski zwycięstwa, w przededniu szczęścia witamy cię pokłonem my, umęczeni drogą niezmierną…

Nie słyszeli.

Zaparłem się nogami w ziemię, wbiłem plecy w postępujących za mną i przejęty przerażeniem wołałem:

– Hej! Stójcie! Stójcie!

– Na bok! Na bok! Nie tamować ruchu!

– Z drogi! Z drogi!

Pociągnęli mnie ze sobą.

– Pomrą – jęknąłem – poszaleją zaraz w pierwszej sekundzie! Co czynić? Co czynić?

– Sięgam! Patrz! Idę! – mówił straszny człowiek.

Krzyknąłem i zaraz oprzytomniałem pod silnym wrażeniem.

Co za głupstwo. Co za głupstwo!

Strach przywiódł mnie do równowagi. Uczułem bezsens własnej halucynacji.

Wyciągnąłem ręce przed siebie i dotknąłem ludzi żywych. Złudzenie. Głupie złudzenie.

– Więc sprawa załatwiona?

– Oczywiście. Za godzinę dostaniesz pan zadatek. Doskonale, do widzenia.

Słyszałem znowu rozmowy. Finał jakiegoś interesu pieniężnego. Roześmiałem się. Więc ludzie załatwiają jeszcze interesy finansowe… dziwni ludzie…

Było mi teraz raźnie, wesoło niemal. Jakaś zmora usunęła się z piersi moich.

Z ufnością, jak nigdy dotąd, spojrzałem przed siebie, ku owej nadziei kroczącej przed nami w niezgłębione dale.

Naraz ziemia zatrzęsła mi się pod nogami. Coś białego spadło na głowę. Uczułem, że kolana ugięły się, w piersiach zabrakło tchu. Skamieniało wszystko, nawet ból…

Huk jakiś w głowie… zimno…

I znowu dobrze. Znowu dobrze.

Życie ruszyło naprzód… naprzód… świat się zachwiał, ale nie padł jeszcze martwy…

To tylko „ono” zachwiało się na małą chwilkę…

Świat wydał jęk, stęknięcie. Przeleciał wielki głaz, z wirchu oberwany, przeleciał blisko, bliziuteńko, musnął człeka i z cichym szelestem, po trawach zesunął się w przepaść. Jękła pierś ocalonego, zawyło pierwsze odetchnienie samo z siebie, gdy rozum jeszcze niczego podjąć nie zdołał.

Trawy załopotały i tyle. Nie zrozumiały niczego.

I oni nie spostrzegli nic. Przeminęło, przeminęło szybciej, jak lata, jak zdolny był latać ich strach, ciężkie, niezdarne ptaszysko o nietoperzych skrzydłach.

Więc nie można ich przygotować na zło.

Nie można.

Także nie trzeba im innego pokazywać szczęścia. Nie poznają twarzy obcej.

A gdyby nawet to wszystko, co zwie się nadzieją, gdyby nawet Wiekuista Światłość zagasła, szliby dalej ku niej, wpatrzeni w nią, jak patrzą na gwiazdę przed wiekami spaloną; której promienie dawno, dawno wysłane ku ziemi, nie dobiegły dotąd, nie sięgnęły w ten zakątek daleki, gdzie płynie fala głów po ciemni, gdzie brzmi rozlewna pieśń o bliższych ścieżkach, ku uciekającemu mirażowi wiodących.