Kostenlos

Zefirek

Text
0
Kritiken
Als gelesen kennzeichnen
Schriftart:Kleiner AaGrößer Aa

– I to wczora kupione! – szepnęła.

I wypuściwszy z palców nowy ten jakiś strój pani Emmy, stanęła znowu w uprzedniéj postawie, z policzkiem opartym na dłoni, a po chwili basowym nieco, posępnym głosem swym wymówiła z cicha:

– Czyż to już zawsze tak będzie?

Pani Emma tymczasem weszła do mieszkania, które, tak jak i zajmowane przez nią, składało się z sionek i jednego pokoju. Pokój ten tylko wyglądał wcale inaczéj. Niedostatnio tu było, ale nadzwyczaj, pedantycznie niemal, czysto i porządnie. Tu także znajdował się komin, do gotowania przeznaczony, ale czysto wymiecione wnętrze jego nie potrzebowało osłony żadnéj. U okien firanek nie było, przy jedném z nich zieleniło się świeżo kilka wazonowych roślin, a szyby drugiego znikały prawie pod rozwieszonemi na nich różnobarwnemi wyrobami rąk kobiecych. Były to wyroby małéj, szczupłéj osóbki, która, siedząc na nizkim stołeczku pod oknem, pilnie zajętą była wykończaniem malutkiego dziecinnego bucika z włóczki. Wełniana suknia, gładka, tabaczkowego koloru, i gładko téż uczesane, w mały warkoczyk z tyłu głowy zwinięte, włosy, świadczyły o niewytworności jéj gustu, zarówno jak okrągła, rumiana twarz, i czarne, małe oczki zdradzały wyrazem swym wielką żywość i wesołość temperamentu. Pomimo jednak rumieńców i wesołości, osóbka ta wyglądała na lat przeszło czterdzieści. Głośnym okrzykiem powitała wchodzącą i, zrywając się ze stołeczka swego, zawołała:

– Mamo, mamciu! pani radczyni…

Wołanie to przerwało drzemkę drugiéj, znajdującéj się w pokoju tym, kobiety. Była to postać dość osobliwa: wysoka, sucha, z ostremi rysami, obleczonemi skórą delikatną i żółtawą, włosy miała siwe jak srebro, przykryte śnieżnie białym i strojnie wygarnirowanym czepeczkiem, na długim, cienkim, nosie okulary w złotéj oprawie, a na kolanach wielką, podartą, rozwartą książkę do nabożeństwa. We francuzki szal, z szerokiemi szlakami, owinięta, zajmowała ona jedyny zbytkowny sprzęt, jaki się znajdował w mieszkaniu, wielki, wygodny, staroświecki fotel. Budząc się, pośpiesznym ruchem poprawiła układ swego szala, wyprostowała się jak struna, a na ostre rysy swe przywołała wyraz wielkiéj powagi.

– Witam, witam, – wyrzekła uroczystym, nosowym nieco głosem, i giestem, pełnym łaskawości, wyciągnęła do przybyłéj chudą, żółtą rękę. Pani Emma z pewnym rodzajem przymilenia i nieśmiałéj czci, zbliżyła się ku dumnéj staruszce.

– Przepraszam, przepraszam, – mówiła – obudziłam panią prezydentową… ale był u mnie dziś Staś Żyrewicz…

Chciała mówić daléj, lecz obie kobiety wydały taki okrzyk, jak gdyby tuż, obok nich, zaszedł nadzwyczajny jakiś wypadek. Wązkie i przecięte wargi staruszki rozwarły się uśmiechem, rumianą twarz jéj córki oblał potok wesołości.

– Był! – zawołały jednogłośnie; potém zapraszały obie, każda na sposób inny, panią Emmę, aby usiadła.

– Niech pani radczyni będzie łaskawa usiądzie, – uroczyście mówiła stara.

– Niech pani kochana siada! proszę usiąść, – szczebiotała jéj córka.

– Dziękuję pani prezydentowéj! dziękuję pannie Rozalii; przyszłam właśnie powiedziéć, że Staś kazał oświadczyć paniom najpiękniejsze ukłony.

– Co to ukłony! jak-to ukłony! nie zaszedł, nie odwiedził… a należy się to przecież wujecznéj ciotce jego, bo my, Pani Dobrodziejko, w blizkiém jesteśmy z sobą pokrewieństwie. Nieboszczka prababka moja, Sernicka z domu, z tych Sernickich, którzy Odropole w Ongrodzkim powiecie mieli, a potém co na exdewizyą poszło i licho wszystko wzięło… otóż, nieboszczka prababka moja miała dwie córki, z których jednę wydała za Bodrzyńskiego, z tych Bodrzyńskich, do których należał kiedyś klucz Bodrzyniecki, ale on miał już jednę tam piękną wieś, sto chat podobno, a druga córka wyszła za Żyrewicza, dziada właśnie pana Stanisława, który miał trzech synów: Bolesława, Karola i Jana. Pan Stanisław jest synem Bolesława, bardzo ładnego za młodu chłopca, ale wielkiego utracyusza. Prześwistał téż on Międzylesie, a na Żyrewiczach dłużki w sukcesyi synowi pozostawił. Szczęściem chłopiec sprytny… da sobie rady… da sobie rady… ale czemu nie zaszedł dzisiaj, nie odwiedził… to, to, to, nie dobrze… to, to, to, nie pięknie… nie pięknie…

– Robótek moich nie zobaczył! – nagle i niespodziewanie zawołała mała osóbka, wstrząsając w powietrzu błękitnym bucikiem, jakby całemu światu pochwalić się nim chciała. – On zawsze tak chwali robótki moje, i kiedyś to nawet dość ich dużo pomiędzy znajomymi swymi rozprzedał. Bardzo dobry! o, Staś bardzo dobry!

– Że dobry, to dobry, – przytwierdziła stara, – dla starszych z uszanowaniem, grzeczny, układny, znać krew obywatelską… dobrą krew… piękną krew… i w dobrym świecie żyje, w pięknym świecie, och! och! och!

Po przeciągłém westchnieniu tém smutnie czas jakiś wstrząsała głową, a zaciśnięte znowu wargi jéj i siwe źrenice gniewnie, połyskujące, zdawały się mówić: „i ja kiedyś na świecie tym żyłam, i ja do niego z prawa należę! och, och, och!”

– A jakże Stasieczek ma się? czy zdrów? czy wesoły? – przerywając sobie pół-głośne liczenie oczek, zaszczebiotała znowu panna Rozalia.

– Zdrów, dzięki Bogu, i wesoły, chociaż… nie bardzo. Dokuczają mu interesa, małe tam dłużki jakieś, gospodarstwo… Martwi się biedak i zdaje mi się nawet, że zmizerniał. Szkoda go, doprawdy… taka to piękna, wzniosła dusza…

Stara zaplotła na kolanach ręce, i sztywna, jak mocno naciągnięta struna, głową tylko wstrząsała.

– Tak, tak! upada obywatelstwo nasze, upada! Czy to kto słyszał kiedy, żeby dziecko takiéj rodziny gryzło się i mizerniało od kłopotów i nieprzyjemności! Motłoch teraz górą, pani moja, motłoch górą! a nam przyszło ot w dziurach takich siedziéć i patrzéć, jak dobra naszego różne figury używają… Ot, byłam dziś z wizytą u marszałkowéj Korzyckiéj, tego Korzyckiego żony, co to z Odropolskiéj rodzi się i Ligówkę ma… piękną fortunę z pałacykiem i angielskim ogrodem… Miła osoba, bardzo miła… gościnna… przyjęła mię bardzo grzecznie, przypominała, że, będąc dzieckiem, znała mię, kiedy mieszkałam jeszcze w moich Łopotnikach i sąsiadowałam z jéj rodzicami. Zapytałam się jéj, czy nie wié czego o Łopotnikach. „A jakże! – mówi, – bywamy tam z mężem”. Pytam się: u kogo? kto tam mieszka? Powiedziała, że „Wyżliński jakiś, licho wié kto i zkąd, przybłęda z końca świata, przyjechał, Łopotniki kupił i rozpiera się w nich sobie, jak pan wielki… My to choć znajomemu i sąsiadowi sprzedaliśmy naszę fortunę… kiedy już koniecznie trzeba było, i zawsze myślałam sobie: no, przynajmniéj z dobréj familii człowiek na naszém miejscu osiadł, bo to ten był… Prażnicki, z Saniewa i z Saniewskiéj urodzony, który przez kupienie Łopotnik dobra swe chciał zaokrąglić, ale teraz, fiut! i przewróciło się wszystko do góry nogami! Prażnicki zbankrutował i dzieci jego poszły gdzieś w służbę, czy co u licha, a w Łopotnikach rozpiera się jakiś Wyżliński… żeby jego diabli ztamtąd wyparli! Ciekawam, czy choć uszanował on i porządnie utrzymuje dom ten, w którym ja większą połowę życia szczęśliwie przeżyłam, i tę aleję z akacyą, którą z nieboszczykiem Romualdem zasadziliśmy własnemi rękoma. Nie chciałam nawet pytać się o to marszałkowéj, bo żeby mi co złego powiedziała, była-bym rozpłakała się, a dla mnie… okazywać żal przed ludźmi… nie wypada… nie wypada! przed jednym tylko Bogiem mogę… to, to, to, przed jednym tylko Bogiem…

Wyjawiała przecież, pomimo niewypadania, i przed ludźmi, bo stara powieka nie była dość silną, aby powstrzymać łzę, która, przy wzmiance o domu w Łopotnikach i akacyowéj alei, na zżółkłą kartę książki do nabożeństwa upadła.

– Mamciu, – jękliwym głosem zawołała Rozalia, – niech mamcia nie płacze, moja mamciu! oczy będą boléć! mnie aż serce pęka, kiedy widzę, że mamcia płacze.

Robótkę upuściła na podłogę, przyskoczyła ku matce i, przysiadłszy u nóg jéj, kolana jéj całowała. Stara pogłaskała ją, jak małe dziecko, po gładziutko uczesanych i wypomadowanych włosach, ale wnet usunęła ją z lekka od siebie.

– Pamiętaj, Róziu, że mamy gościa, – wyrzekła uroczyście i zwróciła się do pani Emmy.

– Niech pani radczyni daruje… ale my z córką przywykłyśmy dawne czasy wspominać… ona także jest ofiarą tych wszystkich zmian i obrzydliwości, które się na świecie porobiły. Obywatelską córką będąc za piérwszego lepszego wyjść nie mogła, a odpowiednia partya nie trafiła się. Nie skarży się ona na to, bo wpoiłam w nią to przekonanie, że lepiéj cierpiéć i choć-by zginąć, aniżeli poniżyć się. Zamiłowała robótki swoje, pielęgnuje matkę, i lepiéj jéj z tém, niż gdyby była rozromansowała się i zrobiła mezalians jaki… Prawda, Róziu?

– Prawda, mamciu, prawda! – szczebiotała Rozalia, rumiany policzek swój tuląc do twardego kolana pani prezydentowej, która, pochylając się ku pani Emmie w sposób taki, w jaki pod dotknięciem jakiémś pochylają się posągi, z tajemniczym wyrazem twarzy, i z cicha zapytała:

– A nie mówił tam Staś czego o naszych procentach, he?

Pani Emma zmieszała się nieco. Jéj saméj procenta jeżeli nie leżały na sercu, to przynajmniéj, wraz z mnóztwem innych rzeczy, wirowały często po głowie; z drugiéj jednak strony pragnęła bronić Stasia od zarzutów, które przewidywać mogła.

– Tak… wspominał, – wyjąkała, – mówił, że wkrótce wypłaci i mnie, i pani prezydentowéj…

– Wypłaci? wkrótce? to dobrze… to dobrze… to dobrze! żeby tylko prędzéj, bo ot już z górą rok żyć bez procentu trudno trochę, trudno… Już i herbatę tańszą zaczęłyśmy kupować… i to za pieniądze Rózi… z robótek! – prawiła stara; – już z górą rok połową tylko procentu i jéj robótkami… a choć to dla panny stosowne zajęcie, ale oczy… to… to… to… oczy męczy…

Tu głos jéj zadrżał trochę.

– Czy pannę Rozalią oczy bolą? – zapytała pani Emma.

– Ej, nie! – odparła szybko, – czasem… trochę… ale to nic!

– I może czasem nie rozprzedać robótek…

Tym razem pilna robotnica aż podskoczyła na swym stołeczku.

– Ja! nie rozprzedam moich robót! – zawołała, – zapewne! a gdzież oni znajdą ładniejsze!… żebym miała cztery ręce, tobym ich dwa razy tyle rozprzedała. Ot i te buciki, dawno już zamówione, i jeszcze trzy pary takich samych, a teraz mam w głowie projekt na paciorkowe profitki… prześliczne… nie wiem jeszcze tylko, czy z białemi paciorkami, czy bez białych…

 

– Panna Rozalia jest prawdziwie niestrudzoną, – wtrąciła pani Emma.

– Zamiłowała… zamiłowała… to bardzo pięknie dla panny, jeżeli zamiłuje robótki… bardzo stosownie… ot, już panna Brygida inne ma gusta… ale ja ich nie pochwalam, nie pochwalam!

Wdowa zarumieniła się gorąco.

– O, i ja także! – zawołała, – ale cóż zrobię? Brynia jest uparta i ma taką grubą naturę.

– Grubą, bardzo grubą! – potwierdziła Łopotnicka, – któż kiedy widział, aby panna rąbała sama drzewo, nosiła wodę i prała bieliznę… jeżeli już nawet zmuszona jest do tego, powinna ukrywać się, robić to tak, żeby nikt nie widział… ale tak! jak prosta dziéwka ubierać się i pracować… nie wypada! to, to, to, to, nie wypada!

– Wieczna to zgryzota moja i wstyd! – szepnęła pani Emma, a na twarz jéj wybił się, nigdy u niéj niewidywany, wyraz gniewu.

– Pani radczyni zresztą tak bardzo tego czuć i do serca brać nie możesz, – mówiła daléj staruszka, – bo chociaż rodzice i mąż pani byli porządnymi i zamożnymi ludźmi… nie ubliżam, nie ubliżam… bardzo porządnymi i zamożnymi… zawsze jednak w urzędniczym stanie nie może być tego punktu honoru i téj ambicyi…

– Matka moja była obywatelską córką, – wtrąciła nieśmiało Żyrewiczowa.

– Prawda, prawda, zawsze jednak to… to… to… nie to…

Głęboka pokora odmalowała się na twarzy i w postawie wdowy.

– Pani prezydentowa ma racyą, – odrzekła z cicha, – to téż jedyny żal, jaki mam do rodziców moich, jedyny żal… to, że nie wydali mnie za obywatela; bo przecież… starało się ich o mnie kilku!

– Brynia, – ozwała się Rozalia, – Brynia zawsze mi tyle dobrych rzeczy opowiada o swoim ojcu… mówi ona, że on bardzo kochał panią.

– O! tak, – zawołała z wybuchem wdowa, – Ignacy ubóztwiał mię… tak! byłam ubóztwianą… ale, nie wiem dlaczego, ścigała mię zawsze nieokreślona jakaś tęsknota… czułam zawsze, że mam skrzydła zwichnięte, że mi coś innego, wyższego, promienistszego od świata należy!

– Mało komu się co należy! – sarknęła Łopotnicka, i długiém spojrzeniem ogarnęła schyloną znów nad błękitnym trzewiczkiem głowę córki. – Mało co komu się należy! – powtórzyła, trzęsąc głową, – już-to ja, naprzykład, co najmniéj do uszanowania ludzkiego pretendować mogę… bo przecież i wiek mój, i stan, i to… to… to… A jednakowoż zdarzają się nieprzyjemności takie… Ot, niech pani radczyni imaginuje sobie, co mię dziś, dziś, w biały dzień, po środku ulicy spotkało! Szłam dziś z wizytą do marszałkowéj… Rózia wczoraj odnosiła serwetkę siatkową, którą zamówiła u niéj ta tam… jak-że się nazywa?…

– Płocińska, doktorowa… – przypomniała Rozalia.

– Aha, ta, doktorowa… i dowiedziała się od niéj, że marszałkowa jest w mieście. Bo to ten Płociński, to z gminu podobno, z mieszczan, ale ona Zężanka z domu, z Odropolskimi przez matkę spokrewniona, i ztąd z obywatelstwem ma stosunki… Rózi z sobą nie wzięłam, bo toalety wizytowéj nie ma, a dla mnie staréj w szalu moim i czepku, wszędzie… przystoi… Szłam tedy Sklepową ulicą, pomaleńku, bo ten reumatyzm w nogach, i trudno już po bruku chodzić… kijem moim podpierałam się… ja bo bez kija mego ani kroku nie robię… pomiędzy teraźniejszych ludzi, jak pośród rozbójników, bez kija ani stąpić… Porządnego człowieka na ulicy rzadko zobaczysz, a tylko ten szary motłoch w drogę włazi, a jak mi już te różne figury, żydy, mieszczany i licho wié kto, bardzo w drogę wlezą, to takiego moim kijem młynka puszczę, że się na cztery wiatry rozlatują… to… to… to… to… cha… cha… cha…

Śmiała się serdecznie z młynka swego i ustępującego przed nim motłochu.

– Ale cóż to panią prezydentową dziś spotkało! – zagadnęła Żyrewiczowa.

– Aha… przyszłam nad rynsztok jakiś, i kiedy przyszło przestąpić go… ani weź! Reumatyzm ten… i nogi nie słuchają! Spróbowałam raz, spróbowałam drugi raz, i oglądam się, jakby tę przeszkodę ominąć, aż tu słyszę obok siebie: „Niech pani pozwoli, ja pomogę!” Fircyk jakiś, pani moja, porwał mię za ramię, i tak zgrabnie jakoś podparł i pociągnął, żem się na drugiéj stronie rynsztoka znalazła, podeszwy u trzewika nie zamoczywszy. Rozgniewałam się okropnie: „Kto panu pozwolił? – pytam się, – jak pan śmiałeś? Czy pan wiész, kto ja jestem?” „Chciałem dopomódz,” – odpowiada. Pasya mię już ostateczna porwała. „Mój panie, – mówię, – jeżeli nie wiész o tém, to ja stara nauczyć cię muszę, że do osoby z przyzwoitéj kompanii nie wypada ani przemawiać, ani zbliżać się, nie będąc jéj zaprezentowanym.” Co pani radczyni powiész na to? Urwis ten parsknął mnie w oczy i pobiegł, śmiejąc się jak szalony. Z ubrania i figury, wyglądał nawet na coś porządnego, ale teraz wszyscy wykrojeni na jeden model, i pan, i szewc, ani poznasz, z kim masz do czynienia…

– Ten pan… tak sobie… z dobrego serca pewnie, – spróbowała ująć się Emma.

– Co to dobre serce! – ofuknęła stara, – kpię ja z dobrego serca tych wszystkich gburów i dorobkiewiczów, którzy teraz świat zaludnili… To był gbur jakiś, człowiek bez wychowania, bez obejścia się, i to… to… to… koniec.

– Ależ naturalnie! jakże! nie będąc przedstawionym, zbliżać się do kogoś… – pośpieszyła z potwierdzeniem Żyrewiczowa.

– Ten pan nie wiedział, kim mama jest, i myślał może, że to Bóg wié kto, – zauważyła Rozalia, i dodała: – Staś pewnie nic-by podobnego nie zrobił…

– Staś pochodzi z dobréj familii, – uroczyście wyrzekła Łopotnicka.

– I takie ma miłe obejście się, taką delikatność uczuć, – dodała z pośpiechem Żyrewiczowa. – Cieszę się doprawdy, że przynajmniéj będzie on miał dziś miłą chwilę i zabawi się trochę…

– Gdzież to dziś Staś bawić się będzie? – zapytały jednogłośnie matka i córka.

– U Rolickich wieczór tańcujący…

– Dziś?

– Dziś.

Rzecz dziwna, że wiadomość ta większe wrażenie wywarła na pani prezydentowéj, niż na jéj córce. Rozalia zachichotała tylko, mówiąc:

– To dobrze! zdaleka posłucham muzyki!

Stara zaś szeroko usta otworzyła i oczy jéj błysnęły.

– U nich tam piękne towarzystwo bywa, – mówiła, – pewnie i marszałkowa z córkami będzie. Rolicki, choć adwokat, jest obywatelskim synem… z Pokutnickiéj się rodzi… Matka jego miała majątek, Pokutowo, tuż przy drodze pocztowéj, niedaleko Ongrodu… pewnie zbierze się u nich kompania piękna… oprócz marszałkowéj dużo dawnych znajomych, których jeszcze dziećmi znałam… och, och, och!

Żyrewiczowéj błyszczały oczy i rumieniły się policzki.

– Pani prezydentowo, – zaczęła nieśmiałym głosem, – a żebyśmy tak, jak przeszłéj wiosny, poszły i przez okno popatrzały, jak oni tam będą poubierani i jak będą tańczyć… Staś ślicznie tańczy… brał lekcye u… tego sławnego metra.

– A dobrze, dobrze, – po krótkim namyśle odpowiedziała Łopotnicka, – czemuż nie! rozerwę się trochę… i jeszcze raz przed śmiercią… ich zobaczę!… och, och, och!…

Niech pani radczyni przyjdzie tylko po mnie, jak zaczną tam grać i tańczyć…

Pani radczyni wstała i zaczęła się żegnać. Teraz, z ruchu przynajmniéj i ożywionego wyrazu twarzy, wygląda na lat dwadzieścia.

Rozalia za to spochmurniała trochę.

– Mama jeszcze zaziębi się, na dziedzińcu stojąc wieczorem… i przytém… czyż to wypada?

– No, no! – gniewnie ofuknęła matka, – niechaj jaja kur rozumu nie uczą! Już ja wiem, co robię. Po ciemku wszystkie koty szare… Kto mię tam pozna!

Po wyjściu wdowy, Łopotnicka, więcéj do siebie, niż do córki, mówiąc, zaczęła:

– Téj kobiecinie zdaje się, że i ona coś znaczy na świecie, dla tego, że mąż jéj był z obywatelskiéj rodziny, i że jeden jego krewny do tego czasu ją odwiedza… Pnie się to do wyższych… pnie się… co moment zagląda do nas, a ogląda się, czy ludzie widzą, że u nas bywa… Całe życie pięła się… obiadki i wieczorki wydawała… a córkę to wyhodowała na prostą dziewkę.

– Ja Brynię bardzo lubię, – ozwała się z nad roboty swéj Rozalia.

– A cóż robić? kiedy już los przybliżył nas tak do tych ludzi, to… to… to… znosić ich musimy… Ale co tam lubić? poco lubić? zaco lubić? grubianka! śmie z tobą kłótnie rozpoczynać…

– I mnie kłótnie te dokuczyły bardzo… ale ona taka biédna!

– Co to biédna! dlaczego biedna!…

– Tak, – wahającym się głosem odparła Rozalia, – marnuje się…

– Dlaczego… – zaczęła stara, ale urwała nagle, i ostry, wyniosły wzrok siwych swych oczu przenikliwie w córkę wlepiła. – Marnuje się! marnuje się! – zamruczała po kilka razy, a patrzała wciąż tak, jak gdyby zbadać i odgadnąć chciała: dlaczego córka jéj wspomniała o marnowaniu się swéj sąsiadki, i co pod wyrazem tym rozumiała, i czy wypadkiem sama o sobie w podobnyż nie myślała sposób. – Marnuje się! – szepnęła raz jeszcze, – wielka rzecz! nie ona jedna… nie jéj nosem panny…

Nie dokończyła znowu. Wysokie, żółte czoło jéj, otoczone pasmami siwych jak srebro włosów, okryło się ciężką chmurą zgryzoty, pomieszanéj z gniewem.

Szarzało już, gdy ozwała się do córki:

– Ciemno już, nie psuj oczu; idź do sionek i samowar nastaw.

– Wody niéma; Marcinowa dziś nie przyszła… chora, czy co? – z trudnością, odrywając się od zajęcia swego, odpowiedziała Rozalia.

– No, to weź dzbanuszek i przynieś ze studni… bo potrzebuję bardzo ciepłéj herbaty wypić… Ciemno teraz… dzbaneczek dobrze schowaj pod chustkę, nikt nie zobaczy.

Żyrewiczowa, wracając do mieszkania swego, znalazła Brygidę, siedzącą na wschodzie, rozdzielającym próg z ziemią, i trzymającą na kolanach swych wielką, kudłatą głowę podwórzowego psa. Pies tulił do kolan jéj grzbiet swój, żółtą sierścią okryty, a ona, obie ręce na głowie jego trzymając, schylona, mówiła do niego pół-głosem:

– Dobry Wilczek! poczciwy Wilczek! mój… mój… mój… Wilczek!

Piękne, surowe zwykle usta jéj, rozwierały się czułym prawie uśmiechem.

Spostrzegłszy matkę, podniosła głowę i, w zwykły sobie szorstki sposób, rzekła:

– Herbatę i rosół dla mamy przygotowałam… lampy tylko nie zapaliłam, żeby darmo się nie paliła.

Na stoliku, przed kanapką, zasłanym czystą serwetką, obok talerzy z odegrzanym rosołem, i innych, skromnych bardzo przyborów, stała szklanka z nalaną herbatą. Znajdowała się téż tam lampka, do zapalenia przygotowana i wiązka zapałek. Ale pani Emma nie zapaliła lampki i nie tknęła przygotowanéj wieczerzy. U wejścia do mieszkania spotkały ją dwa wrażenia: szaréj godziny i świeżéj tu bytności młodego krewnego jéj męża. Westchnęła, stanęła u okna i chwil kilka dumała. Usta jéj poruszyły się zwolna i wyszeptały: „Tyle szczęścia, co się prześni, tyle życia, ile w pieśni”. Powolnym krokiem zbliżyła się do fortepianu, usiadła na stołku i przebiegła klawiaturę passażem, w kilku momentach fałszywym, ale szybkim i tak delikatnym, jak przeciągłe, przyciszone westchnienie. Potém uderzyła kilka akordów, aż na koniec, z cicha i trwożnie, jakby lękała się spłoszyć zgromadzone dokoła niéj duchy tęsknot i marzeń, głosem słabym, lecz młodym jeszcze, czystym i dźwięcznym przy delikatnym wtórze fortepianu śpiewała:

 
– O, powiedz mu, że niepojęta siła
Do jego życia wiąże moje dni!
O, powiedz mu…
 

Była właśnie w połowie drugiéj strofy pięknéj téj pieśni, gdy Brygida ze stukiem weszła do pokoju, zapaliła lampę i głośno rzekła:

– Niech mama je kolacyą, bo zupełnie już ostygnie…

Przebudzona z zadumy zapaloném światłem i głosem córki, straciła wątek pieśni, od fortepianu wstała i, usiadłszy na kanapce, z apetytem wielkim zajadała odgrzewany rosół, znajdujący się w nim kawałek mięsa, i wypiła dwie szklanki herbaty z razowym chlebem. Pijąc herbatę, spoglądała wciąż przez okno, oczekując zapalenia się świateł w oknach bogatego adwokata.

Nakoniec okna te zajaśniały oświetleniem rzęsistém, w dziedziniec wjeżdżały powozy i dorożki, wchodziło sporo pieszych pań i panów, ozwały się głuche, bo oddalone dźwięki fortepianu i skrzypiec. Pani Emma porwała się z kanapki, zarzuciła na plecy mantylkę, a na głowę szalik, i wybiegła. W kwadrans potém trzy postacie niewieście wyszły z mieszkania Łopotnickiéj i przez dziedziniec, pogrążony w zmroku, dążyły ku oświetlonemu i gwarem napełnionemu domowi. Żyrewiczowa i Rozalia postępowały za panią prezydentową, która szła przodem, pomimo reumatyzmu w nogach, stąpała śmiało i szeroko, a wyprostowana jak struna, z głową wyniośle podniesioną, kijem swym grubym i w kościany nagłówek zaopatrzonym, o bruk dziedzińca stukała. Emma z cichym chichotem i ruchami rozbawionego dziecka, szeptała wciąż do Rozalii, która co chwilę szept ten przerywała zapytaniami, do matki zwracanemi:

– Czy mamie nie zimno?… Czy kalosze z nóg nie spadają? Czy mama dobrze ścieżkę widzi?

 

Wyniosła staruszka nie odpowiadała nic; wązkie usta jéj zacięły się gniewnie, a siwe brwi, nad złotą oprawą okularów, groźnie zmarszczyła. Oczom jéj przedstawił się widok, którego się nie spodziewała. Zwabiona muzyką i gwarem, liczna gawiedź, przybiegła ku budzącym ciekawość oknom. Byli tam dorożkarze, mający czekać na przywiezione przez siebie osoby, barczyści, brodaci i z fajeczkami w zębach; były téż wyrostki żydowskie, szwargocące i giestykulujące z sobą zażarcie; kobiety jakieś, z głowami ukrytemi w wielkie chusty; kilka nawet osób takich, których ubranie, złożone z kapeluszy i paltotów, wyróżniało się pośród tłumu.

Łopotnicka stanęła, jak wryta w ziemię, i twarzą obróciła się ku swym towarzyszkom.

– A co? Czy nie mówiłam, że za tym motłochem, porządnym ludziom teraz ani nosa za okno wyścibić nie można! Gdzie obrócisz się, wszędzie tém pospólstwem świat zanieczyszczony. I poco to?.. to… to… to… tu przyszło? poco to… to… to żyje na świecie? Po to chyba, żeby nam w drogę włazić!

– Może-by lepiéj nie iść! – jęknęła Rozalia.

– O, idźmy! idźmy! – błagalnie składając ręce, prosiła pani Emma. – Tam tak bawią się… i Staś już jest… widziałam, jak przyjechał…

– Stasieczek kochany! – szepnęła Rózia, ale wnet dodała – moja mamciu, ja boję się, żeby mamci nie wyszturchali…

– Nie doczekanie ich! ja ich wyszturcham! rozstąpią się tu oni przede mną! – z gniewem sięgającym pasyi zawołała stara i zaczęła znowu iść na przód, krok jéj stał się silniejszym jeszcze, zamaszystszym niż przedtém, kija już nie spuszczała ku ziemi, ale trzymała go przed sobą na podobieństwo bagnetu; – w oczach jéj błyszczała niewysłowiona wzgarda. Zbliżywszy się do wielostopniowego muru pleców, dzielącego ją z oświetlonemi oknami, zawołała gromkim głosem. – Proszę o drogę!

Naturalnie, nikt ani myślał być posłusznym.

– Proszę tu nas przepuścić! proszę zaraz nas tu przepuścić! doniośléj jeszcze powtórzyła.

Za całą odpowiedź, w tłumie odzywały się szepty.

– Patrzajcie! patrzajcie! patrzajcie! O! o! jak grają! Sieh! hörste! a schöne panienkes! Szeroko Julku oczy otwieraj! Oto suknia, jak słońce!

– Poczekajcie! – mruknęła pani prezydentowa i, łokciami wparłszy się w pośród piérwszych szeregów, kij swój w dziwnie szybkie, a zręczne wirowanie puściła. Krzycząc, łając, grożąc, przeklinając, zasłaniając głowy ramionami, ludzie rozskakiwali się w różne strony, a ona, obojętna na obudzane przez się wrażenie, tryumfalnie wraz z dwiema idącemi za nią kobietami przystąpiła do jednego z okien i, z pomocą Rozalii na kamień jakiś wgramoliwszy się, głośno wyrzekła: