Kostenlos

Z opowiadań prawnika

Text
Als gelesen kennzeichnen
Schriftart:Kleiner AaGrößer Aa

– Juleczku – ozwała się gospodyni domu – nie unoś się tak, moje dziecko! pamiętaj o tém, że pan obrońca jest naszym gościem.

– Ależ, proszę mamy – ofuknął syn – ja téż panu obrońcy bynajmniéj ubliżać nie chcę, ale nie mogę téż zgodzić się na to, aby papa krzywdził jednego syna dla drugiego. Zdaje mi się, że ja rodzicom nie przyczyniłem nigdy żadnego zmartwienia ani wstydu, a jeżeli majątkowe interesa nasze są złe, nie moja w tém wina! Teraz ja właśnie chcę poprawić je przez ożenienie. Panna Różyńska ma 200, 000 złotych posagu gotówką, i jeżeli ja się z nią nie ożenię, ciekawy bardzo jestem, jak rodzice wybrną z długów. Szanowny mój braciszek, jeżeli go uwolnią, pewno nie pomoże papie do zapłacenia na święty Jan Szlomie i Jędrzyckiemu, a mama wié sama dobrze, że Jędrzycki kilka już pozwów przesłał i że po świętym Janie Kalinów sprzedawać mają…

Mówił tak głośno i z takiém uniesieniem, że ternew zbudził się na kanapie, podniósł ogromny łeb i warczéć zaczął, młode zaś gończaki opuściły dywan, który dotąd szarpały zębami, i z przeraźliwym piskiem poczęły skakać do kolan młodego pana. Pani Kalińska mięła niemiłosiernie w rękach serwetę, czmychała, wzdychała, wzruszała ramionami, pogładziła potém warczącego ternera po czarnéj sierści, zawołała na gończaki, aby uspokoiły się, o czém one naturalnie ani słuchać nie chciały, i zwróciła się do mnie.

– Wszystko – rzekła – co Julek powiedział, jest prawdą. Prowadził się on zawsze jak najlepiéj, nie uczynił nam nigdy żadnego zmartwienia, a odkąd dorósł, przynosi nam w towarzystwach największy honor. Interesa nasze są w istocie nieszczególne, nie dlatego wcale, abyśmy, broń Boże, tracili majątek, owszem żyjemy oszczędnie i wielu rzeczy odmawiamy sobie; ale pan obrońca wié, jakie to teraz dla obywatelstwa ciężkie czasy. W podobnych okolicznościach ożenienie się Julka z panną Różyńską jest prawdziwém dla niego szczęściem i nie możemy uczynić nic, coby je na zerwanie narazić mogło.

– Nie widzę – rzekłem – dlaczego-by kilka słów, wyrzeczonych przez ojca występnego zapewne, ale więcéj jeszcze nieszczęśliwego, syna, do osoby tak nieznanéj i nizko stojącéj, miały zerwać to, co zawiązała zapewne miłość dwojga młodych ludzi.

– O! proszę pana – zawołała, wstrząsając głową pani Kalińska – miłość… miłość… zapewne… wszystko to są piękne słowa, ale trzeba téż i na inne względy uważać. Różyńscy byli bardzo zdziwieni i oburzeni tém, co się stało z Romanem, i jeżeli po tém, co zaszło, zgodzili się wydać córkę za Julka, to, jak mi się zdaje, dlatego tylko, że wiedzieli dobrze, iż tamtego nie uważamy już za naszego syna i że nigdy żadnych stosunków z nim miéć nie będziemy…

– A gdyby teraz kochany braciszek uwolniony został i wrócił – zawołał pan Julian – dostał-bym z pewnością rekuzę. Jak Boga mego kocham – dodał, uderzając się w piersi – dostał-bym rekuzę!

– A więc – rzekłem poważnie, patrząc mu w oczy – lękasz się pan i nie życzysz sobie uwolnienia i powrotu twego brata…

Młody człowiek zmieszał się nieco i spuścił oczy. Po chwili jednak, odzyskując kontenans – odrzekł z butą:

– On nie jest, proszę pana, moim bratem. Ja nie mam wcale brata, tak jak rodzice moi nie mają innego syna, prócz mnie.

Zwróciłem się do matki Romana.

– Łaskawa pani – rzekłem – nie przemawiam tu w interesie własnym, ale klienta mego, względem którego mam obowiązki i, mimo wszystko, żywe współczucie; dlatego pozwalam sobie być tak śmiałym i nalegającym. Czy serca państwa, serce rodzicielskie, cierpieć nie będzie nad tém, że w czasie, gdy jeden z ich synów, wolny, kochany, szanowany i szczęśliwy, osiągnie wszystko, co tylko człowiekowi w wieku jego i położeniu świat i życie dać mogą; drugi, okryty hańbą i pełen zgryzoty, samotny i opuszczony, jak sierota, skazany będzie na długie męczarnie i na wieki już oderwany od was, od rodzinnego miejsca swego, od wszystkiego, co na ziemi szczęściem jest, spokojem, czcią i uczciwością?

– Jak sobie kto pościele, tak się wyśpi! – mruknął pan Julian, dzwoniąc gwałtownie brelokami. Ale do oczu pani Kalińskiéj łzy napłynęły znowu. Czy w piersi jéj drgnęła struna macierzyńskiéj miłości, czy téż może pewne wyrazy miały własność draźnienia w szczególny sposób wzrokowych jéj nerwów, dość, że, gdy wymawiałem słowa: rodzicielskie serce, świat, życie, sierota, męczarnie i t. d. źrenice jéj wilgotniały i usta krzywiły się do płaczu.

– Julku! – rzekła, podnosząc na syna nieśmiałe oczy – trzeba-by się poradzić… może papa coś zrobi dla Romana…

– Poco tam radzić się! – ofuknął syn – papa nic nie zrobi, bo żeby i chciał, ja mu nie pozwolę. Nie rozumiem wcale, dlaczego ktoś obcy miał-by mieszać się do naszych spraw familijnych…

– No, no, Juleczku! – powstając z kanapy, żałosnym głosem zawołała gospodyni domu – chodź, chodź, moje dziecko! jak zechcesz, tak zrobimy, ale trzeba przecież poradzić się, jaką ostatecznie odpowiedź dać panu obrońcy…

Mówiąc to, wzięła go za rękę i widocznie niezadowolonego, ale przez wzgląd zapewne na przyzwoitość nieopierającego się jéj syna, pociągnęła do znajdującego się obok budoaru.

Nie słyszałem wcale, co mówili pomiędzy sobą a nawet niewiele mię to interesowało, gdyż z góry przewidziéć mogłem rezultat konferencyi. Uwaga moja odwróconą została w inną stronę. Za zamkniętemi drzwiami, znajdującemi się w blizkości fotelu, na którym siedziałem, usłyszałem stłumione jakieś szepty i szelesty. Mimowoli spojrzałem na drzwi i ujrzałem rzecz najmniéj spodziewaną, bo przeglądające przez dziurkę od klucza, poniżéj wyzłacanéj kiedyś, lecz dziś zczerniałéj klamki, umieszczoną bardzo błękitną źrenicę i kilka włosków jasnéj rzęsy.

– A co? – rozległ się za drzwiami szept cichutki, który ja jednak dosłyszałem, bo mam słuch dobry i w salonie panowała cisza.

– Nic, siedzi – odparł szepcik, wychodzący widocznie z ust właścicielki oczka, utkwionego w dziurce od klucza.

– Czy młody?

– Młody, młody!

– A przystojny?

– Nie widzę dobrze.

– Pozwól! niech ja zobaczę!

– Cicho! cicho! odwrócił się i spojrzał na drzwi.

Wraz ze słowami temi, błękitna źrenica zniknęła z dziurki i kilka sekund cicho było za drzwiami.

– Kto-by to mógł być? – szepnął po chwili głos piérwszy.

– Nie wiem – odszepnął głos drugi – może nowy jaki sąsiad.

– Nie; pocztylion mówił Marysi, że ten pan z miasta.

– Wielka rzecz, że z miasta! może być dlatego obywatelem.

– Wejdź, Jadwisiu…

– Nie chcę… wstydzę się… wejdź ty piérwsza…

– Zapewne! tak będzie, jak ty chcesz! no wchodź że…

– Doprawdy nie mogę… cóściś Marysia źle mię dziś uczesała…

– Będzie on patrzał na twoje uczesanie!

– A cóż? może na twoję turniurę zaraz spojrzy…

– Cicho bądź i wchodź mi zaraz, a ja za tobą!

– Otóż ani myślę! jesteś dziesięć lat starsza ode mnie, powinnaś zawsze piérwsza wchodzić…

– Głupia jesteś!

Z ostatnim tym, nieparlamentarnym wcale, wykrzyknikiem wymienionym w wielkiém snadź rozdrażnieniu, bo na pół głośno, drzwi otworzyły się i do salonu weszły dwie panny. Jedna była bardzo wysoka i w powłóczystéj sukni, druga znacznie niższa i w sukience niezupełnie jeszcze dotykającéj ziemi. Obie niosły na głowach swych zadziwiające koafiury, wysokie w górze, szerokie po bokach, wydęte z tyłu, najeżone i postrzępione dokoła. Weszły jedna za drugą i dygnęły, starsza z lekka i od niechcenia, młodsza niziutko i ze spuszczoną głową. Wstałem i ukłoniłem się. W téjże saméj chwili wyszła z budoaru pani domu, a za nią, z rozpłomienioną twarzą i krokiem niechętnym, postępował pan Julian. Panny usiadły – starsza tuż przy kanapie na honorowym fotelu, młodsza u okna, w cieniu brudnéj gipiurowéj firanki. Przejście jednak przez całą długość salonu było rzeczą również niełatwą jak, przebycie dziedzińca. Młode gończaki, skomląc i podskakując, rzuciły się na spotkanie wchodzących do pokoju swych państwa, wielkie wyżlisko zeskoczyło z fotelu i obłoconemi łapami oparło się o elegancki tużurek pana Juliana, inny pies niewiadomego mi gatunku szarpał za suknią panią domu, wsuwał pysk pomiędzy jéj nogi, ternew zaś w całéj wielkości swéj stanął na kanapie, i ogromnym łbem swym dotykając głowy starszéj panny, groził koafiurze jéj wielkiém poszkodowaniem. Gospodyni domu uspakajała psy głosem i dłonią, pan Julian niecierpliwił się i odrzucał nogą gończaki aż pod samę ścianę, panna Eufemia zarumieniła się, jak piwonia i, z całéj siły odpierając napastującego ternewa, rzekła do mnie:

– Papa tak lubi psy, że mamy ich pełen dom. Ja także je lubię, choć bywają czasem dokuczliwe. A pan czy jest amatorem psów?

Nie miałem czasu na odpowiedź, bo w téj chwili właśnie gospodyni domu, dotarłszy do kanapy, na któréj usiadła, zaczęła przemawiać do mnie:

– Julek znajduje – rzekła – że nie możemy i niepowinniśmy mieszać się w sprawę Romana, i ja podzielam jego zdanie. Ciężko to bardzo rodzicom przenieść cios taki, ale zgodziliśmy się z wolą Pana Boga, a może to i lepiéj, że zbłąkane dziecko nasze ukaraném zostanie. W nieszczęściu upamięta się może i poprawi…

– Pani – rzekłem dotknięty do żywego – nie posiadamy jeszcze, niestety, w kraju naszym urządzeń karnych takich, które-by były zarazem urządzeniami poprawczemi. Nim państwo stanowczo zdecydujecie się nie udzielić synowi waszemu téj małéj pomocy, o którą proszę was w jego imieniu, czuję się w obowiązku powiedziéć jasno i otwarcie: pan Roman skazanym zostanie prawdopodobnie do ciężkich robót, z pozbawieniem praw i przywilejów obywatelskich.

Na te słowa pan Julian zżymnął się i spuścił oczy; pani Kalińska poniosła chustkę do twarzy; panna, siedząca na fotelu, z głębokiém zdumieniem spójrzała na mnie, ale od okna, z-za gipiurowéj brudnéj firanki, rozległ się szybko stłumiony wykrzyk.

– O, ja nieszczęśliwa! – zawołała pani Kalińska, skrapiając chustkę łzami – pocom ja tego doczekała! ja umrę ze wstydu i zgryzoty! Juleczku – dodała wśród łkań – może-by posłać po papę?

 

– Papa nie przyjedzie – odparł, wzruszywszy ramionami pan Julian – całe towarzystwo miało dziś jechać do Łozowa, a ztamtąd do Winiewicz.

– Wcale nie! – zawołała panna Eufemia – nocować dziś będą w Winiewicach, a jutro pojadą do Łozowa…

– Ależ, moja Femciu… – zaczął brat.

– Ależ, mój Julku – przerwała siostra – wiem doskonale, że pojadą dziś do Winiewicz, bo tam pokazały się dziki…

– Sama nie wiész, co mówisz! w Łozowie będzie jutro obława na wilki.

– Na wilki! na wilki! – zawołała panna, z żywym rumieńcem na zwiędłéj nieco twarzy – otóż ja ci mówię, nie jutro będzie obława, ale za tydzień, bo jesteśmy nawet proszone z mamą.

– Na obławę? – ironicznie zapytał brat.

– Juleczku – śród łez i łkania wymówiła pani Kalińska – daj pokój Femci!

– Ależ, moja mamo, kiedy ona sprzecza się zawsze…

– Bo ja wiem, co mówię… – zaprotestowała panna.

– Femciu, nie sprzeczaj się z Julkiem…

– A więc – przerwałem tę miłą rodzinną rozmowę – pan Kaliński nie wróci dziś do domu, i nie będę mógł widziéć się z nim przed odjazdem?

– O! papa wróci chyba za tydzień, bo teraz pora dla myśliwych najlepsza i w sąsiedztwie polują.

– Papa mówił, że wróci za trzy dni – zarzuciła panna Eufemia.

– Za tydzień z pewnością, bo kazał nawet w sobotę przyprowadzić do Iglina trzy sfory gończych…

– Dwie, nie trzy – zaprotestował duch opozycyi w rodzinie.

Powstałem z miejsca, w celu pożegnania całego towarzystwa. Los Romana rozstrzygnąć się miał za dni parę, a ojciec jego za tydzień dopiéro spodziewany był z powrotem w domu. Nie mogłem przecież gonić go po świecie. Czegoż zresztą spodziewać się po głowie rodziny, któréj członków tak dobrze przez ubiegłą godzinę poznałem.

– Pani – rzekłem, zwracając się do gospodyni domu – na jednę już tylko okoliczność zwrócę uwagę rodziny Romana Kalińskiego. Boleje on mocno nad tém, że nikt z krewnych nie odwiedził go w smutném miejscu, w jakiem się znajduje, oprócz tego będzie miał on podobno do odbycia ciężką i daleką podróż. Czy pozwolicie państwo oddalić się na zawsze jednemu z członków rodziny waszéj, bez ostatniego słowa pociechy i pożegnania, bez skromnego choćby zasiłku, który-by mu umniejszył fizyczne przynajmniéj cierpienia?

– Ja tam już pewno do niego nie pojadę! – mruknął pan Julian.

– Nic-byś złego nie uczynił, gdybyś pojechał – sprzeciwiła się Eufemia.

– Jedź sama – sarknął brat.

– Gdybym była mężczyzną… – zawołała panna.

Pani Kalińska płakała wciąż i zawodziła głośne żale.

Oprócz łez jednak i narzekań, nic otrzymać od niéj nie mogłem.

– Jechać do niego nie możemy – zawołała nakoniec – bo narazili-byśmy się na większy jeszcze wstyd, i małżeństwo Julka zerwane było-by z pewnością. Femcia napisze może do niego, a mąż mój i ja poślemy mu cokolwek na drogę. Zrobimy, co możemy… ale jesteśmy w złych interesach, i nie powinniśmy krzywdzić innych naszych dzieci. Julkowi trzeba ekwipować się i dom na przyjęcie gości urządzić… powóz z Warszawy i meble sprowadzić, to nie żart, także młodszą córkę moję téj zimy w świat wprowadzę i muszę toaletę jéj sprawiać… a pan wiész przecie, jakie-to teraz dla obywatelstwa ciężkie czasy… Roman był zawsze złém dzieckiem i same zgryzoty nam sprawiał! O, ja nieszczęśliwa matka! pocóż-em tego doczekała! ja tego nie przeżyję! – i tam daléj.

Płakała i zawodziła swe żale; Femcia półgłosem sprzeczała się z bratem, dowodząc, że państwo Różyńscy będą we czwartek w Łozinie, wtedy, kiedy on powiedział, że będą tam oni w sobotę; gończaki dobijały się do drzwi, ternew uderzał w stół kosmatym ogonem, dwa wyżły głośnemu płaczowi swéj pani wtórowały przeciągłém wyciem. U okna, za gipiurową brudną firanką, nie było nikogo; panna Jadwiga niespostrzeżenie i pocichutku wysunęła się z salonu.

Ukłoniłem się w milczeniu wszystkim dokoła, i zmierzałem ku drzwiom.

– Może pan obrońca zostanie u nas na obiedzie? – ocierając łzy, jęknęła pani Kalińska.

Podziękowałem i odmówiłem. Pilno mi było wydostać się z tego domu.

Pan Julian szedł ze mną aż do sieni, zabawiając mnie rozmową o drodze i pogodzie. Nakładając podróżny płaszcz, nie mogłem wstrzymać się od surowego spójrzenia w oczy temu wykwintnemu młodzianowi, który, tak nielitościwy dla występnego swego brata, nie czuł, nie wiedział, że perfumy jego, pukle i matrymonialne zamiary, że wszystkie dni jego próżniacze, samolubne uczucia, nędzne rachuby i same myśli, były jednym wielkim i brzydkim, a tylko żadnym kodexem karnym nieobjętym, grzechem. Znałem już teraz obu synów domu tego, pozbawionego całkowicie zmysłu wysokiéj moralności, prawdziwéj oświaty, pracy i porządku. Jeden z nich był duchem zbuntowanym i rzuconym na rozdroże występku, drugi, dzięki korniejszéj i ospalszéj naturze swéj, pasożytem tylko, karłem moralnym, grzesznikiem, żyjącym w zgodzie z prawem karném i salonową opinią. Były to dwie jednostajnie smutne odmiany kalekich i szkodliwych roślin, z gruntu niezdrowego wyrosłych.

Pożegnany przez młodszego syna ceremonialnym ukłonem i lekkiém ściśnieniem ręki, wyszedłem na ganek, przed którym czekały na mnie konie pocztowe. Na widok mój, pocztylion ruszył z miejsca, nie stanął jednak jeszcze u stopni ganku, gdy usłyszałem za sobą stuknięcie drzwiami, i obejrzawszy się, zobaczyłem stojącą przy mnie pannę Jadwigę. Na krótką sukienkę swą narzuciła wielką ciepłą chustkę i otulała się nią od chłodu. Drobną i białą twarz jéj okrywał rumieniec zmieszania, a wiatr, silnie dmący na dworze, dziwne wyrabiał rzeczy z zadziwiającą jéj koafiurą, wstrząsając ją, strzępiąc i rozrzucając na wsze strony, niby kręte źdźbła źle związanéj więzi siana. Stała przede mną chwilę, milcząca, strwożona i ze spuszczonemi oczyma.

– Proszę pana – zaczęła nakoniec słabym i lękliwym głosikiem – czy pan prędko zobaczy Romusia?

– Zobaczę go zaraz po powrocie do miasta – odparłem zdziwiony nieco.

– Mam do pana prośbę – szepnęła panienka.

– Słucham pani – rzekłem z ukłonem.

Wysunęła z-za chustki rękę, w któréj ujrzałem coś owiniętego w papierek.

– Niech pan to ode mnie odda Romusiowi – rzekła – i niech pan jemu powié… niech pan jemu powié, że choć mama i papa gniewają się na niego, choć ja sama wiem, że on źle, bardzo źle zrobił; ale mnie go żal i bardzo smutno, że go już nigdy nie zobaczę… niech pan mu powié…

Tu podniosła oczy i piérwszy raz spójrzała na mnie. Były to oczy na-pół dziecinne i bardzo błękitne, na jasnéj rzęsie, któréj kilka włosków widziałem przed półgodziną, w dziurce od klucza, wisiały teraz i drżały dwie łzy.

– Niech mu pan powié – szepnęła jeszcze – żeby do mnie napisał kiedy i że, jak ja… jak ja…

Sądziłem, że nie zdoła wymówić następujących wyrazów, tak trudnemi jéj one były do wymówienia. Wymówiła je przecież.

– Jak ja za mąż pójdę i będę miała własne pieniądze, własne konie i powóz, przyjadę do niego, choć-by był najdaléj.

Silnie ścisnąłem w dłoniach moich drobną rączkę, która oddawała mi mały rulonik i wskoczyłem na bryczkę. W bramie rozwinąłem papier i zobaczyłem w nim kilka sztuk złotéj i srebrnéj monety. Był tam dukat, parę półimperyałów, jeden luidor, parę numizmatów i jeden stary jakiś medal pamiątkowy. Wiedziałem, że w niektórych zamożnych domach istnieje zwyczaj obdarowywania dzieci w dnie ich imienin, lub urodzin, błyszczącemi pieniążkami, domyśliłem się więc pochodzenia tych, które trzymałem w ręce. Panna Jadwiga oddawała nieszczęśliwemu bratu wszystko, co posiadała, mały skarbek w radości serca zapewne uzbierany od kolebki. Minąwszy bramę, obejrzałem się jeszcze na dom, pozostający za mną. Jasna suknia młodéj panienki świeciła tam jeszcze pomiędzy upadającemi w gruzy szaremi słupami ganku. Zdawało mi się, że wśród zapadającego mroku spostrzegam w oddali błękitne jéj źrenice, z dwiema łzami na rzęsie, i różowe usta, szepcące lękliwie: „choć ja sama wiem, że on źle zrobił, ale mi go bardzo żal”. Dobre, młode dziewczę! – pomyślałem – serce twoje zasługuje na to, aby głowa twoja nie nosiła na sobie fury siana, zlepionego pomadą, aby stopy twoje nie grzęzły w gruzach rodzicielskiego domu, a oczy nie zaglądały przez dziurki od kluczy. Serce twoje zasługuje na to, abyś z dwoma warkoczami, owiniętemi nad dziewiczém czołem, z myślą zawieszoną wysoko i okiem nieprzysłonioném niczém, szukała dla siebie po świecie trudnych dróg obowiązków i wzniosłych szczytów szlachetnego szczęścia. Niestety! zadziwiająca koafiura przytłoczy w głowie twojéj wszelką myśl, która-by powstać w niéj chciała; mama twoja wyswata ci bogatego kawalera, którego papa upoluje w czasie jednéj ze swych myśliwskich wypraw; brat, Julek, ożeniony z posażną panną, sporządzi ci piękną wyprawę, a ty sama, zmęczona upatrywaniem przez okno nienadjeżdżających konkurentów, uciekając przed gruzami rozwalających się ścian rodzicielskiego domu, sprzedasz ciało i duszę, zgasisz piękny ogień, który dzisiaj z piersi do oka rzucił ci łzę litości nad występnym bratem, i będziesz grzesznicą, żyjącą w zgodzie z prawem karném i salonową opinią! W takich i wielu innych myślach zatopiony, ujechałem z półtory mili, gdy o uszy moje obiły się z oddali dochodzące odgłosy trąb myśliwskich. Wychodziły one kędyś z pod lasu, i przeciągłém echem biegły po równych, szerokich, piérwszym śniegiem zimowym zasłanych, polach. Niebawem z dźwiękiem trąb potoczyło się gromadne skomlenie i naszczekiwanie psów, tentent koni, wołania łowców i dojeżdżaczy. Wszystko to trwało kilka minut, poczém przycichać poczęło stopniowo i umilkło całkiem w oddaleniu; poczet myśliwski, który ukazał się na chwilę u skraju lasu, popędził drogą, biegnąca na prawo, i zniknął w jéj zakręcie. Pocztylion wskazał ręką w stronę, w którą oddalała się wrzawa.

– A to pan Kaliński – rzekł – jedzie do Łozina z polowaniem.

W kwandrans potém wysiadłem na stacyi pocztowéj, i poprosiłem gospodarującéj tam kobiety, aby sporządziła mi herbatę i przekąskę. Zanim to, czego zażądałem, było gotowém, i zanim do bryczki założono świeże konie, upłynęła godzina. Stałem w oknie izby gościnnéj, i paląc cygaro, rozmawiałem z dozorcą stacyi, gdy tuż przed domem przeciągnął powóz, obładowany tłomokami, i ciągnięty czterema rosłemi i rasowemi, ale chudemi końmi. Skręcił na drogę wiodącą w lewo.

– Nie poznajesz pan tych pań, które jadą w tym powozie? – zapytałem dozorcy.

Spojrzał w okno i odpowiedział:

– A to pani Kalińska z córką…

Wróciłem do miasta nad rankiem, a przespawszy parę godzin i załatwiwszy najpilniejsze interesa, udałem się w odwiedziny do młodego mego klienta. Chciałem wręczyć mu podarek siostry i pomówić z nim jeszcze o pewnych punktach sprawy. O bytności méj w Kalinowie postanowiłem zachować zupełne milczenie. Pocóż go bowiem srożéj jeszcze jątrzyć i rozżalać miałem?

Dozorca więzienia spotkał mnie ze słowami:

– Przychodzisz pan pewno do Kalińskiego? dziwny to chłopiec, doprawdy. Czy pan wiész o tém, że przyznał się do wszystkiego?

– Jakto, przyznał się? – zawołałem.

– Tak; objawił on dwa tygodnie temu żądanie widzenia się prokuratorem, o którém ja powinienem był zawiadomić i zawiadomiłem stosowne władze. Prokurator nie przyszedł sam, ale przysłał podprokuratora, a Kaliński przyznał się przed nim, że popełnił to, o co go obwiniają… Nie chciał nawet czynić tego w sekrecie, ale tak głośno rozmawiał z prokuratorem w parlatoryum, że ja i straż wszystko mogliśmy słyszéć.

– Poproś-że go pan do mnie – rzekłem.

Dozorca postąpił ku dziedzińcowi, ale w połowie bramy zatrzymał się i dał mi znak głową, abym się zbliżył.

– Zobacz pan, co on wyrabia – rzekł, wskazując mi palcem głąb' dziedzińca.

Zobaczyłem młodego więźnia, krzątającego się żywo po dziedzińcu. Zrazu nie mogłem dobrze zrozumiéć, co znaczyła czynność, któréj oddawał się z gorączkową prawie zapomiętałością. Pod jedną ze ścian więzienia, złożoną była do naprawiania bruku przeznaczona znaczna ilość kamieni. Kaliński podejmował najcięższe z nich i roznosił je w różne strony dziedzińca, poczém brał je znowu i umieszczał na dawném miejscu. Kształtne, ale silne i muskularne ramiona jego, podnosiły ciężary z pozorną przynajmniéj łatwością, i nad podziw zręcznie, obarczony niemi, nie szedł, ale biegł, i wracał po nowe prędszym jeszcze krokiem. Siermięga, którą dla ochronienia od chłodu przyodziały go władze więzienne, leżała w kącie podwórza, było mu snadź i bez niéj gorąco, bo policzki miał pałające, a po bladém czole spływał mu pot obfity, którego krople ocierał od czasu do czasu rękawem podartéj surduciny.

Więźniowie, siedzący pod ścianami na ławach, i straż, stojąca w bramie, śmieli się z niego i zadawali mu pytania, na które nie odpowiadał. Zdawał się nic nie widziéć i nie słyszéć, usta miał zaciśnięte, o oczy błyszczące dziwném, fizyczném jakby, zadowoleniem.

– Panie Kaliński! – zawołał głośno dozorca.

 

Stanął, położył na ziemię kamień, który niósł, i spojrzał dokoła, jakby ze snu obudzony.

– Kto mnie woła? – zapytał.

– Pan obrońca przyszedł do pana.

Poskoczył i w mgnieniu oka stanął przede mną.

– Ach, to pan! – zawołał z uśmiechem, który rzucił mu na twarz całą wyraz nieledwie dziecięcéj radości. Jaki pan dobry jesteś, że przyszedłeś… Zmówiłem dziś rano pięć pacierzy na intencyą, abyś pan do mnie przyszedł.

– Czy potrzebowałeś mnie widziéć? – zapytałem.

Zmieszał się trochę i odpowiedział niepewnym głosem:

– To jest, tak… nie potrzebowałem, ale chciałem…

– Powiédz mi – rzekłem – co takiego robiłeś przed chwilą?

– Nosiłem kamienie – odpowiedział.

– Widziałem, ale poco ci było to czynić?

– Ach, proszę pana – rzekł – tak mnie tu (wskazał na piersi) paliło coś i spokojności nie dawało, że nie mogłem wytrzymać… Zmęczyłem się téż porządnie – dodał, oddychając głęboko – i teraz mi lepiéj…

Weszliśmy do parlatoryum.

– Czy pan wiész, że przyznałem się do wszystkiego przed prokuratorem? – zaczął piérwszy.

– Wiem – odparłem – i chciał-bym bardzo wiedziéć, co cię skłoniło do tego?

– Ot tak, nic. Po rozmowie z panem wstyd mi się jakoś zrobiło, że kłamałem dotąd i chciałem, abyś pan o mnie choć trochę lepiéj myślał.

Mówił to smutnym głosem i ze spuszczonemi oczyma.

Nagle podniósł głowę i machnął ręką.

– Ach! – zawołał – niech mnie dyabli wezmą, jeżeli wiem, jaki z pana człowiek! Rozmawiałem z panem godzinę i kocham pana więcéj, niż rodzonego ojca. Ach, panie! – dodał nagle zupełnie zmienionym głosem i składając ręce, jak do pacierza – gdybym to ja mógł być takim, jak pan, człowiekiem!

Gdy wymawiał ostatnie słowa, rumieniec zapału napłynął znowu do pobladłych już policzków, oczy jego błysnęły niezmierném pragnieniem i pierś podniosła się wysoko i szybko.

– Jakim-że to właściwie człowiekiem chciał-byś być? – zapytałem, uśmiechem pokrywając wzruszenie, które mnie ogarniało.

– Chciał-bym – rzekł – tak, jak pan, chodzić po więzieniach i po różnych innych smutnych miejscach, pocieszać i bronić nieszczęśliwych!

Uśmiechnąłem się tym razem szczerze. Młody więzień tworzył sobie o mnie dziwaczne nieco pojęcie, nadając widocznie w wyobraźni swéj zajęciom moim jakieś fantastyczne, rycerskie barwy. A przecież naiwne jego słowa nie byłyż może zbłąkaném echem, jakiém odzywał się w nim głos powołania, wrodzonych mu skłonności i popędów?

Usiadłem na ławie i wyjąłem z kieszeni podarek panny Jadwigi.

– Siostra twoja, panna Jadwiga, przesyła ci te pieniądze – rzekłem.

– Siostra moja! – zawołał – Jadwisia! czy pan ją widziałeś?

Zawahałem się z odpowiedzią. Wpatrzył się we mnie swemi bystremi szaremi oczyma i, po chwili milczenia, rzekł stanowczym głosem.

– Pan jeździłeś do Kalinowa… widziałeś moich rodziców i prosiłeś ich o cóś dla mnie…

Milczałem, on usiadł na stołku, sparł brodę na dłoni i mówił daléj:

– Widzisz pan, że zgadłem. Dziękuję panu. Jesteś pan bardzo dobry… chciał-bym być bardzo takim człowiekiem, jak pan. Nie prawdaż panie, że Kalinów bardzo nudny. Ojca spotkałeś pan pewno wyjeżdżającego, albo wracającego z polowania, mamy nie było w domu, a jeżeli była, to Femcia kłóciła się z Julkiem, nie prawdaż? Dla mnie nic nie chcieli zrobić. Wiem o tém doskonale. Mniejsza o to, przyznałem się i jest już teraz po wszystkiém. Zresztą – dodał – nic to dziwnego, że oni gniewają się na mnie; byłem zawsze wielkim szubrawcem, a teraz wstydzić się mnie muszą… Nie mam do nich żadnéj pretensyi, i chciał-bym tylko, aby mnie nie bardzo źle wspominali…

– Czy wiész pan – zawołał po chwili milczenia – że chciał-bym jeszcze raz w życiu posłyszéć, jak Julek sprzecza się z Femcią, i jak Jadwisia dudni gamy na fortepianie, i jak dojeżdżacze ojca grają na trąbach…

Widziałem, jak rozmowa o rodzinnym domu, jakkolwiek był on nieponętnym, poruszała w nim z wolna strunę tęsknoty. Czoło jego mroczyło się, a oczy nabierały głębi i przejrzystości.

– Chciał-bym – rzekł – raz jeszcze w życiu widziéć starą Maryannę. Pan nie wiész, kto to taki, ta stara Maryanna. Jest to moja dawniejsza niańka, bardzo dobra i poczciwa kobieta, która strasznie pieściła mnie, gdym był mały. Czy wiész pan, że miałem już lat czternaście i piętnaście, a jeszcze chodziłem do Maryanny, która zamieszkała na wsi w chacie córki, i lubiłem słuchać, jak śpiewała stare piosenki, i opowiadała wnukom swoim te same bajki, które prawiła kiedyś mnie, gdym był mały. Ma ona, proszę pana, takie żółte, pomarszczone czoło, ale brzydka nie jest, tylko już bardzo stara, i w przeszłym roku o kiju zaczęła chodzić… Gdybym był nie popadł w taką biédę – dodał – zbudował-bym kiedyś Maryannie piękny domek, a córce jéj darował kawał pola.

Mimowiedzy jakby, głowa jego pochylała się i opadała na dłoń. Czułem gorąco jego oddechu, gdy znowu mówić zaczął:

– Chciał-bym także bardzo zobaczyć jeszcze, choć raz w życiu, pewne miejsce w lesie, które bardzo lubiłem dopóty, dopóki mi cały świat nie zbrzydł. Jest to, proszę pana, brzozowe zarośle, nizko położone i trochę wilgotne, ale mnie wilgoć nigdy nie szkodziła. Trawa tam za to taka zielona, jak nigdzie, a pomiędzy krzakami jest maleńki stawek.

Jak tylko zacząłem czuć, żem był nieszczęśliwy, zacząłem chodzić w to miejsce; z rana mianowicie, kiedy w domu wszyscy jeszcze śpią, wstanę bywało, pójdę, tam i siedzę nad stawem godzinę, albo dwie. Szczególniéj, proszę pana, kiedy słońce wschodziło, było tam bardzo pięknie. I brzozy, i woda, były różowe, jaskółki latały nad stawem, a w krzakach ptactwo tak krzyczało, że je chyba aż w niebie słychać było. Chciał-bym tam jeszcze być kiedy…

Milczał chwilę, potém mówił jeszcze:

– I Jadwinię chciał-bym raz jeszcze w życiu widzieć… dobra to dziewczyna. Jak byliśmy dziećmi, graliśmy razem w konie, ale największa już była dla nas radość, kiedy frukta dojrzewają w ogrodzie. Wtedy, bywało, ja wlézę na drzewo, zrywam dojrzałe gruszki i rzucam, a ona łapie je w fartuszek. Daj Boże jéj szczęście! choć nie spodziewam się, aby miała go wiele. Ona, panie, taka czuła! byle co, zaraz już płacze… biedna Jadwisia! chciał-bym ją jeszcze widziéć kiedy!

Kiedy domawiał ostatnich wyrazów, zobaczyłem wielką kroplę, spadającą na chropowaty stół więzienny. On nie spostrzegł nawet, że z oka jego spadła łza.

– Julek żeni się podobno – mówił daléj – dowiedziałem się o tém od jednego człowieka z naszéj okolicy, który służył u nas kiedyś, a teraz tu przyprowadzony został. On zawsze marzył o tém, aby bogato ożenić się. Toż-to dopiéro będzie huczne wesele! a przenosiny jeszcze huczniejsze rodzice mu wyprawią. Będą grać, tańczyć, cieszyć się… o!

Podniósł rękę do serca, jakby go tam coś nagle ukłóło.

– O! – powtórzył i zerwał się z krzesła.

Wyglądał w téj chwili strasznie. Twarz jego powlekała się krédową bladością, oczy zapałały posępnie, wargi drgały. Śmiertelna tęsknota, głuchy gniew, rozrywająca żałość, zdawały się wybuchać z każdéj fibry jego ciała.

– Tak! – zawołał – będą żenić się, grać, tańczyć, cieszyć się… wszyscy, wszyscy wolni, szczęśliwi, a ja!…ja!…

Głęboki jęk, czy łkanie, łez pozbawione, zatrzęsło nim od stóp do głowy, zarazem drżące nerwowo ręce podniósł do piersi i jedném szarpnięciem rozdarł na kilka części okrywającą mu pierś bieliznę. Potém upadł na krzesło, ukrył twarz w dłoniach – i siedział nieruchomy. Kiedy po chwili podniósł głowę i spojrzeniem spotkał się z moim wzrokiem, ujrzałem w oczach jego wyraz wstydu i prośby.

– Nie gniewaj się pan, – rzekł z cicha, – nie mogłem wstrzymać się… nigdy już nie uczynię tego…

Chciałem przysunąć się ku niemu i uczyniłem małe poruszenie. Myślał, że chcę odchodzić.

– O, nie odchodź pan byle, nie odchodź – rzekł, przytrzymując mię za rękaw od ubrania. Nie będę już nic mówił, ale chcę słuchać pana długo… długo…

O czémże mówić mu mogłem? Miałem, według uświęconego w podobnych wypadkach i położeniach obyczaju, wysławiać zasługę i uroki cnoty przed nim, którego odtąd jedyną cnotą miało być prawdopodobnie bierne posłuszeństwo, przymusowa, pod groźbą i przez obawę chłosty, spełniana, praca? Miałżem z prawideł i zasad moralnych tworzyć nabożny traktat dla człowieka, któremu wyrok prawa, pozbawiając go na zawsze wolnéj woli, odejmował osobistą odpowiedzialność, bez któréj moralność czczém tylko jest słowem!

Weitere Bücher von diesem Autor