Kostenlos

Z opowiadań prawnika

Text
Als gelesen kennzeichnen
Schriftart:Kleiner AaGrößer Aa

– Istnieją tam – mówiłem daléj – skarby widzialne i przez przyrodę samę stworzone, i takie, które w łonie ziemi, powietrza i wód zawarte, wydobytemi z niego i światu darowanemi być mogą, tylko umiejętném staraniem dzielnego umysłu ludzkiego, i pracowitéj dłoni.

Oczy jéj utkwione w méj twarzy, roztworzyły się szeroko od zdumienia. Pojąć, ani domyślić się nie mogła, do czego zmierzała mowa moja.

– Gdybyś pani wiedziała – rzekłem daléj – jak smutny widok przedstawia śliczny jéj wiejski pałacyk, to piękne dzieło architektury i chlubny ślad tego stopnia, którego dosięgła krajowa cywilizacya nasza! Do wyniosłych pałacowych komnat wpływają przez dach dziurawy deszcze niebieskie, starożytne rzeźby kruszą się i w proch rozsypują, zewnętrzne ściany z dala uderzają oczy podróżnego wielkiemi czerwonemi plamami ogołoconych z tynku cegieł. Wspaniałe drogi pałacowego parku zielskiem zarosły, a ogrody przybrały pozór puszcz dziewiczych; drzewa w nich przestały rodzić, a słynne niegdyś z piękności swéj róże zamieniły się w dzikie głogi…

Skończywszy smutny opis ten, zostałem z kolei zdumiony. Na twarzy pani Luizy, zamiast smutku i pożałowania, odmalowało się żywe zajęcie i rozciekawienie.

– Doprawdy – zawołała – czy tak teraz Żmurowszczyzna wygląda! A więc teraz dopiéro musi to być prawdziwie piękna ustroń wiejska… Wybornie pan opisujesz miejscowości zaniedbane… Ta ruina, błyszcząca z dala czerwonemi plamami… te dzikie, wysokie głogi w ogrodzie… Wzbudziłeś pan we mnie ochotę pojechania tam i obejrzenia tego wszystkiego!…

Miałem wielką ochotę wziąć kapelusz i pożegnać panią Luizę na zawsze. Z wewnętrznym gniewem pomyślałem, że nie jestem lekarzem-psychiatrą, i niemam najlżejszego obowiązku studyować, albo leczyć pewne gatunki obłąkania. Było to jednak chwilowe tylko uniesienie. Bądź co bądź, litowałem się nad tą kobietą, tak pełną wdzięku, a tak okropnie, tak wielostronnie kaleką. Być może, iż bardziéj jeszcze żałowałem tych skarbów, których była właścicielką, a które tak marnie, tak bezużytecznie i dla niéj saméj, i dla świata przepadały w ślicznéj, białéj, przerażająco niedołężnéj, jéj rączce. Rozmawiałem więc z nią daléj, strzegąc się już tylko, jak ognia, wszelkich opisów, najmniéj choćby na poetyczne zakrawających. Sprobowałem zresztą ująć przedmiot z innéj strony. Powiedziałem jéj, że w dobrach, do niéj należących, istnieje wielka rzesza dziatwy drobnéj, na-pół dzikiéj, dla któréj choćby odrobina opieki i oświaty była-by dobrodziejstwem ogromném. Wspomniałem coś o niezmiernéj ważności dla kraju, i zresztą dla ludzkości całéj, oświecania i moralizowania niższych sfer społeczeństwa, i że zadanie to leżało właśnie na sumieniu i odpowiedzialności ludzi ukształconych i bogatych.

Zrozumiała mię trochę, ale całe rozumowanie moje rozbijało się, według jéj mniemania, o szkopuł nieprzezwyciężony.

– Alboż jestem bogatą? – rzekła – mam tyle zaledwie, ile mi na skromne wcale utrzymanie wystarczyć może.

– Przepraszam panią – przerwałem – nie znasz pani tylko istotnéj wartości pieniędzy i nie umiész z nich uczynić stosownego użytku. Jesteś pani bogatą, a mogła-byś być daleko bogatszą jeszcze…

– Jakim sposobem? – zagadnęła z żywością, która świadczyła, iż nie była-by wcale zmartwioną powiększeniem swéj fortuny.

Powiedziałem jéj, iż, zamiast przebywać bezczynnie w rozmaitych miastach Europy, powinna-by zamieszkać w dobrach swoich, wziąć sobie do pomocy kogoś umiejętnego i doświadczonego i nietylko część znacznych jeszcze dochodów swych, ale czas swój i pracę poświęcić na podniesienie z gruzów tego, co upadło, na wydobycie z ziemi tego, co zaniedbaném zostało. Przy staraniach takich, wytrwale prowadzonych, dobra jéj, według zdania ludzi kompetentnych, mogły-by za lat kilka przynosić bardzo poważną sumę trzydziestu tysięcy rubli, wtedy, gdy obecnie przynosiły zaledwie dziesięć.

Słuchała mię z dziwnym jakimś, na-pół smętnym, na-pół wzgardliwym uśmiechem na ustach.

– Trzydzieści tysięcy rocznego dochodu – odparła po – chwili, rzecz to wistocie bardzo ładna. Chciała-bym posiadać tyle, aby raz na zawsze otrząść się z kłopotów, które mi są wstrętnemi, i módz cokolwiek dobrego uczynić ludziom. Ale – dodała – bądź pan pewny, że dla zdobycia choćby dziesięć razy większych bogactw, nie poświęciła-bym ani jednego dnia mego życia. Gdybym je posiadła, była-bym trochę spokojniejsza, niż teraz jestem; ale starać się o powiększanie ich, myśléć nieustannie o pieniądzach, o, nigdy! raczéj-bym z głodu umarła, niż-bym dobrowolnie zmateryalizowała w ten sposób myśl, uczucia i całe istnienie moje!

I znowu nie wiedziałem, czy mam zaśmiać się i odejść, czy téż do dna zbadać tę komiczną z pozoru, tragiczną w gruncie istotę ludzką, którą miałem przed sobą. Pomimo wszystkiego zresztą, nie mogłem obronić się od uczucia litości i sympatyi! Na szczęście miałem dnia tego dość czasu. Podniosłem więc znowu przedmiot rozmowy o parę stopni wyżéj, i uczyniłem małą wycieczkę w krainę ekonomii. Starałem się wytłómaczyć pani Luizie, że, podnosząc wartość majątku swego, zwiększając o wiele jego produkcyą, nie zniżyła-by myśli i uczuć swych do tak nizkiego, jak sądziła, poziomu, pracowała-by bowiem nietylko dla siebie, ale i dla ogółu.

– W tak ubogim szczególniéj i pierwotnie uprawianym kraju, jak jest nasz – mówiłem – każda szmata jałowego dotąd pola użyzniona, każde drzewo od zagłady uchronione, każda okrucha życia i dostatku, stworzona tam, gdzie panowała wprzódy martwość i pustka – stanowią ważną przysługę, tak materyalnéj, jak i moralnéj natury, ogółowi wyświadczoną. Materyalnie powiększają one dobrobyt ogółu, moralnie – udzielają innym przykładu, nauki, zachęty!

Z samego już wyrazu twarzy słuchającéj mię kobiety wnieść mogłem, iż nic a nic mnie nie rozumiała; jakoż po chwilowém milczeniu, rzekła:

– Vous me parlez en grec! nie pojmuję, coby ogół skorzystać mógł na tém, jeśli-by majątek mój dawał większe, niż teraz, dochody. Była-bym bogatszą, to prawda, ale czyż przez to sąsiedzi moi stali-by się także bogatszymi lub szczęśliwszymi!

Rzecz to była szczególna doprawdy i ciekawość obudzająca; jak bardzo umysł kobiety téj, tak bystry i przenikliwy, gdy szło o rozpoznawanie i odgadywanie najsubtelniejszych odcieni, najzawikłańszych zagadek piękna, tępym był i ciężkim wszędzie, gdzie szło o choćby najprostszą, najelementarniejszą prawdę. Najzawilszy akord, najmisterniejsza linijka, najdelikatniejszy światłocień, w kompozycyach muzycznych lub malarskich zawarty, były dla niéj najzupełniéj zrozumiałemi, ale wszelkie pojęcie naukowe, wszelki, choćby zupełnie prosty, powszedni fakt życiowy, stawały przed nią w postaci Sfinxa. Na Sfinxa tego patrzała ona przez chwilę pięknemi swemi, zdumieniem rozszerzonemi oczyma, poczém wymawiała z cicha: nie rozumiem! i najlżejszego nie zadając sobie trudu, aby zrozumiéć, oddalała się od niepojętéj dla siebie zagadki, ze smętnym uśmiechem na ustach i wzgardliwém wzruszeniem ramion.

I teraz także rzekła po chwilowém milczeniu:

– Nie przekonałeś mię pan wcale. Żaden z tych celów życia, które mi pan przedstawiłeś, nie jest dla mnie stosownym ani możliwym. Zbieranie pieniędzy i zakładanie szkółek dla chłopskich dzieci nie może przynieść mi żadnéj ulgi ani przyjemności. Potrzeba mi czegoś więcéj – przywiązania jakiegoś, wielkiéj czyjéj przyjaźni, zupełnego podziału z kimś uczuć moich… ale niestety! samotną i smutną byłam zawsze, samotną i smutną żyć mi i umrzéć przyjdzie!

– Nie pojmuję jednak – dodała z nowym wybuchem, – za co jestem tak nieszczęśliwą! O ile wiem, nie uczyniłam nigdy nic złego…

– Nie czynić dobrze, kiedy się ma możność po temu – rzekłem – jest to już czynić źle!

– Mój Boże! – odpowiedziała – alboż ludzie o wszystkiém wiedziéć mogą? Nie mam przecież kamiennego serca i wyświadczam cierpiącym, jakie mogę przysługi…

– Co znaczy – przerwałem – że obdarzasz pani hojnie trzy te kobiety, które tak często u pani widuję?

– Alboż nie są one bardzo biedne? – wymówiła z litością.

– Zapewne – odparłem. – Jedna z nich za otrzymywane od pani pieniądze kupuje sobie różne kosztowne przysmaki, bo jest żarłoczną; druga sprawia aksamitne paltoty, bo ma pociąg do elegancyi; trzecia zaś, kolega mój żeńskiego rodzaju, składa je pilnie do sakiewki, w któréj znajduje się już spory uciułany fundusik.

– Nie wierzę temu – zawołała z uporem, – są to bardzo biedne, samotne, jak ja, dobre i wdzięczne istoty. Zresztą, co mi do tego, na co obracają pieniądze, które ja daję…

– Co znaczy – przerwałem znowu – że zamiast dopełniać dobrego uczynku, wspierasz pani próżniactwo, i udzielasz zachęty nikczemnéj żebraninie, pociągając za sobą miłe następstwa takie jak: plotkarstwo, pochlebstwo, pobożnisiostwo i t. d.

Nie skończyłem jeszcze wymawiać tych wyrazów, gdy uchyliła się blado błękitna portyera, a z-za niéj ukazały się z kolei twarze i postacie trzech kobiet, o których mówiłem. Po błyszczących ich oczach i zaciśnionych wargach poznałem, że słyszeć musiały zdanie, które o nich wyraziłem. Dygając i uśmiechając się, rzucały na mnie jadowite, nienawistne spójrzenia, które jednak zwróciły się wkrótce na punkt inny. Punktem tym był zwój asygnat, który przed panią Luizą, przyniesiony przeze mnie, na stole leżał. Wywierał on na wzrok ich czarodziejski niby wpływ przyciągania, to téż pewny byłem, iż znaczna część jego przejdzie niebawem do ich kieszeni. Przybyły tak razem, aby, jak wyrażały się, rozerwać trochę panią hrabinę. W istocie, gdy wnet potém opuściłem mały salonik pani Luizy, w drugim czy trzecim salonie doleciały do uszu moich zmieszane ich głosy, z których każdy na wyścigi z innemi, rozmowę jakąś lub opowiadanie rozpoczynał. Panna Zuzanna chciała, jak mi się zdawało, opowiadać pani hrabinie o cudownym, proroczym śnie jakimś, który wyśnił się jéj zeszłéj nocy; pani Mięcicka przerywała koleżance, dowodząc, że nierównie ciekawszą od snu była okropna jakaś, przerażająca sprawa kryminalna, któréj dnia tego na posiedzeniu sądowém wysłuchała; ale najbliżéj gospodyni domu, któréj wdzięczną, na-pół leżącą na kanapie, postać, przez drzwi otwarte widziałem, umieściła się wyniosła i wytworna pani Kuniewiczowa, a pochylona nad dobrodziejką swą, szeptała jéj o czémś bardzo cicho, o czémś, co zdwojoną bladość rzucało na lica słuchającéj i chmurnym wyrazem napełniało jéj źrenice. Nie miałem najmniejszéj wątpliwości, że wyniosła dama w axamitnym paltocie opowiadała téj, za któréj pieniądze paltot ten kupiła, o świetnéj kawalkadzie konnéj, która dnia tego, przebiegając po kilka razy miasto nasze, była dla całéj ludności jego przedmiotem rozmów i podziwu, a na któréj czele, na dzielnych rumakach i ze zwróconemi ku sobie wesołemi twarzami, jechali: książę Jaś i młodziutka, piękna, zalotna hrabianka Julia.

 
—–

Szumna owa przejażdżka konna, która tyle hałasu i przelicznych komentarzy wśród ludności miasta naszego sprawiła, miała być ostatnią już przyjemnością, którą książę Jan podzielał z liczném a świetném towarzyskiém gronem, podówczas w mieście bawiącém.

Nazajutrz stary książę Andrzéj niebezpiecznie zachorował. Skoro tylko uwiadomiono mię o tém, udałem się do pałacu księcia, aby bliższe powziąć wiadomości o zdrowiu człowieka, który z wielu rozmaitych względów obchodził mię żywo. W piérwszym zaraz salonie ujrzałem kilku miejscowych lekarzy, odbywających cichą a żywą naradę. Z jednym z tych, z tym właśnie, który był stałym lekarzem księcia, zostawałem w bliskich i serdecznych stosunkach.

– Co jest księciu? – zapytałem, odprowadzając go na stronę.

– Rzecz niezmiernie rzadko zdarzająca się w tak podeszłym wieku – ospa.

Zaledwie lekarz wymówił ostatni wyraz, gdy drzwi otworzyły się na oścież i do salonu wbiegła szybko pani Luiza. Dowiedziawszy się o niebezpiecznéj chorobie księcia, nie pomyślała snadź nawet o staranném ubraniu się. Miała na sobie ten sam czarny axamitny szlafroczek, w którym najczęściéj spędzała u siebie poranne godziny, a tylko na ramiona zarzuciła jakąś fałdzistą, malowniczo ułożoną draperyą koloru nieba. Piękne jéj włosy były w nieładzie. Zgarnęła je wszystkie z tyłu głowy w olbrzymi węzeł, z którego na plecy jéj wymykały się miękkie i lśniące pasma. Łzy miała w oczach i wyraz gorącego niepokoju na liliowo białéj twarzy. Nie witając nikogo, zapominając jakby o wszystkich i wszystkiém na świecie, przebiegła szybko salon i pochwyciła rękę lekarza.

– Co jest księciu? – zapytała stłumionym głosem.

Lekarz powtórzył wymienioną już wprzódy nazwę strasznéj choroby. Usłyszawszy ją, drgnęła całém ciałem i oczy sobie dłonią przysłoniła.

– Czy… – zapytała bardzo cicho – niebezpieczeństwo śmierci zagraża księciu?

Lekarz nie mógł i nie chciał taić, iż wiek podeszły chorego zwiększał ogromnie złe szanse téj niebezpiecznéj zawsze choroby. Pani Luiza stała przez parę minut, jak skamieniała. Nagle odsłoniła oczy, z których spłynęły dwie grube łzy. Twarz jéj była w téj chwili zmienioną do niepoznania. Okrywał ją wyraz stanowczo powziętego mężnego jakiegoś postanowienia.

– Panie! – zaczęła, zwracając się do lekarza – książę nie ma córki, która-by nad nim czuwać mogła… Najemne dłonie nie zdołają otoczyć go troskliwością taką, jaka otaczać go powinna… Pozostaję tu i czuwać będę nad chorym!

Mówiąc to, zdjęła z ramion fałdzistą błękitną draperyą, rzuciła ją na sprzęt najbliższy i szybkim, zręcznym ruchem podjęła długi ogon axamitnéj swéj sukni, aby, ciągnąc się po posadzce, nie sprawił niepotrzebnego szelestu.

– Jestem gotową – rzekła, zwracając się do lekarza – chciéj mię pan zaprowadzić do pokoju chorego i udzielić mi szczegółowych objaśnień co do sposobów czuwania nad nim!

Byliśmy wszyscy zdumieni i przelęknieni niemal tém szybkiém a stanowczém jéj postanowieniem.

– Pani – ozwał się lekarz – obowiązkiem jest moim ostrzedz panią, iż choroba jest zaraźliwą…

– Wiem o tém – przerwała z lekką niecierpliwością.

– Dla pań szczególniéj – ciągnął lekarz – przedstawia ona niebezpieczeństwo podwójne…

– Wiem o tém, – powtórzyła – ale wszelkie niebezpieczeństwa, które grozić mi mogą, nie zmieniają bynajmniéj postanowienia mego. Książę był najbliższym przyjacielem mego ojca. Od najpiérwszych dni dzieciństwa, nie pamiętam czasu, w którym-bym go nie znała i nie widywała codziennie niemal. – Zatrzymała się na chwilę. Potém podnosząc głowę, rzekła z dziwném pomieszaniem dumy i tkliwości:

– Był czas, w którym wszyscy ludzie na ziemi opuścili mię… nikt mi nawet przyjaznego spojrzenia dać nie chciał… On jeden nie uwierzył nigdy w złe wieści, krążące o mnie… on mię nigdy nie opuścił i był dla mnie jednostajnie zawsze dobrym przyjacielem i opiekunem. Gdyby miał córkę, była-bym niepotrzebną, ale książę ma tylko syna… Czuwanie zaś nad chorymi nie jest zadaniem mężczyzny… Proszę więc pana… pójdźmy do chorego!

Rzekłszy to lekkiém skinieniem głowy pożegnała kilkanaście obecnych w salonie osób, i szybkim, cichym krokiem oddaliła się w głąb’ obszernego a dobrze znanego jéj mieszkania.

Postanowienie jéj było tak szybko powzięte, mężne, bohaterskie niemal, była ona tak piękną z tym rumieńcem wzruszenia, który oblał jéj twarz liliową, i z tym ogniem zapału, który rozpalił szafirowe jéj źrenice, że wśród zebranych osób rozszedł się ogólny cichy szmer uwielbienia, a i ja sam, który wczoraj jeszcze nazywałem ją w myśli niedołężną istotą, dziś – podziwiać ją musiałem.

Ze szczerym niepokojem zapytywałem potém o nią lekarza, który nieustannie prawie przebywał w domu chorego starca.

– Wiész pan – rzekł mi raz lekarz – kobieta ta sprawiła mi niespodziankę prawdziwą. Myślałem o niéj zawsze, że jest słabém, rozkapryszoném dzieckiem, a ona tymczasem okazała się teraz prawdziwą bohaterką miłości i poświęcenia. Dwa tygodnie już upływa, odkąd książę zachorował, a nie spostrzegłem ni razu, aby tkliwość jéj i czujność zmordowała się choćby na chwilę. Nie wiem, czy śpi kiedykolwiek, wiem tylko, że nie położyła się do łóżka ni razu. Wszystkie zlecenia moje spełnia z przedziwną zręcznością i pojętnością. Wierzaj mi pan, że światowa kobieta ta, jest z natury swéj siostrą miłosierdzia.

Innego dnia, kiedy chory miał się już znacznie lepiéj, lekarz przyprowadził mię do drzwi jego pokoju i uchylił je trochę.

– Spójrz pan – rzekł – jest to widok rozrzewniający?

Patrzałem i oczu moich oderwać nie mogłem od téj przedziwnie wdzięcznéj postaci niewieściéj, która, w głębi ocienionego pokoju nad łożem chorego schylona, białą swą dłonią przykładała mu do ust szklankę z chłodzącym i leczącym napojem. Blada bardzo od trudów i wzruszeń, twarz jéj posiadała w téj chwili niewymowny urok skupionéj w sobie głębokiéj czułości, na delikatnych ustach spoczywał uśmiech smętny a słodki.

– Czy to ty, Luizo? – słabym głosem zapytał chory.

– Ja, mój ojcze! – odrzekła cichym szeptem i, pochylając się niżéj jeszcze, przyłożyła blade usta swe do rozrzuconych na poduszce srebrnych włosów starca.

Oddaliłem się z cicha, ale długo potém przed oczyma memi stał wciąż obraz pani Luizy, w czarnéj szacie i z rozrzuconemi włosami, z liliowo białą twarzą i z łagodnym ogniem w oczach, schylonéj nad łożem boleści starego przyjaciela jéj ojca. Gdybym był podówczas młodszym i do serdecznych marzeń a zapałów skłonniejszym, mógł-bym, pomimo wszystko, co zkądinąd wiedziałem, szalenie się w niéj rozkochać. A książę Jaś? Książę Jaś płakał często, batystową, uperfumowaną chusteczką łzy ocierał i, o ile mógł, unikał téj części domu, w któréj najłatwiéj pochwycić-by go mogła w swe szpony straszna dla wdzięków jego choroba. Przyznać trzeba, że ostatni z rzędu ideał pani Luizy znajdował się w tym wypadku bynajmniéj nieidealnie. Ona przecież nie spostrzegła snadź na pięknéj i wybranéj duszy jego skazy téj, którą widzieli wszyscy, albo téż za skazę jéj nie poczytała; bo gdy dla starego księcia niebezpieczeństwo wszelkie już minęło, gdy przechadzać się już począł po swym pokoju, wyszła po raz piérwszy do salonu, a ujrzawszy tam księcia Jasia, zapłoniła się jak róża i, wzrokiem tonąc w spojrzeniu młodzieńca, wydawała się być żywcem porywaną do nieba. Była tak zmęczoną, że zaledwie mogła się utrzymać na nogach. Ogień gorączki błyszczał w jéj oku. Zbliżyła się przecież szybko ku synowi człowieka, do którego uratowania tak dzielnie się przyczyniła i, podając mu rozpaloną swą rękę – szepnęła:

– Bóg nam go oddał!

– Dzięki pani! – odszepnął młody książę i z żywą wdzięcznością rękę jéj ucałował.

Gwałtowne wzruszenie, jakie sprawiło jéj to czułe z nią obejście się jéj ideału, przeniosło zmęczone jéj siły. Zarumieniła się do szkarłatu, potém zbladła jak marmur, uśmiechnęła się przez łzy do księcia Jasia – i zemdlała.

Dzięki szczęśliwéj fizycznéj organizacji swéj i przedsięwziętym ostrożnościom, pani Luiza nie uległa chorobie, na którą tak bardzo narażoną była. Przez parę tygodni jednak, które upłynęły od powrotu jéj do domu, widziéć się z nią nie mogłem. Ile razy do drzwi jéj zapukałem, mówiono mi zawsze, iż czuje się słabą i z nikim widziéć się nie może.

Po wielkiém wyczerpaniu sił, które poniosła, było to bardzo naturalném, jakkolwiek z innéj strony wiedziałem, że książę Jaś bywał znowu codziennym jéj gościem i przepędzał z nią tyle czasu, ile mu go pozostawało od towarzyszenia ojcu, zwolna przychodzącemu do zdrowia. Ale ideały mają zazwyczaj odrębne swe prawa. Nie byłem tym razem zazdrosnym o nie, lecz niepokoiłem się nieco złym obrotem, jaki przybierać poczęły interesa pani Luizy. Wierzyciele jéj oblegali mię formalnie, jako pełnomocnika swéj dłużniczki, upominając się o zwrot swoich należności. Było ich więcéj, niż spodziewać się mogłem. Prawdopodobnie ona sama posiadała o liczbie i znaczeniu ich bardzo niedokładną tylko wiadomość. Zacząłem teraz już lękać się naprawdę ostatecznéj ruiny dla słabéj téj i niezaradnéj istoty. Obowiązkiem moim było obmyślić środki ratunku, to téż wynalazłem ich kilka. Ale bez osobistego porozumienia się z osobą interesowaną działać nie mogłem, dlatego oczekiwałem niecierpliwie dnia, w którym przyjąć mię będzie mogła.

Długo jednak pani Luiza nie przyjmowała nikogo wcale, oprócz księcia Jasia, lekarza i trzech kobiet, które pozorami ubóztwa i bezczelném pochlebstwem zyskały sobie jéj współczucie i łaskę. Kobiety te były teraz w dziwnym a ustawicznym ruchu, który nie mógł nie zwrócić uwagi mojéj. Widywałem je na ulicy, jak schodziły się ze sobą w blizkości mieszkania pani Luizy i szeptały o czémś tajemniczo i długo. Panna Zuzanna wychodziła kilka razy z mieszkania pani Luizy w chwili właśnie, gdy nieprzyjęty od drzwi jéj odchodziłem, i witając mię uniżonemi na pozór dygami, rzucała na mnie z pod żółtéj swéj powieki jadowite, tryumfujące spojrzenia. Pewnego dnia jednak zdziwiony zostałem, widząc panią Mięcicką opuszczającą mieszkanie méj klientki w towarzystwie człowieka, którego unikałem, o ile mogłem, a spotykać przecież często i znać dobrze musiałem, ponieważ był, tak jak i ja, prawnikiem, ale tylko, najgorszą posiadającym opinią, znanym powszechnie obrońcą wszelkich spraw i sprawek brudnych, pogmatwanych, któremi ani ja, ani inni koledzy moi, za żadne na świecie pieniądze rąk swoich i sumienia splamić-by nie chcieli. Była to zresztą tak zewnętrznie, jak wewnętrznie, mizerna i wstrętna niesłychanie figurka.

Mały, zgarbiony, w czarny wązki surdut, od głowy do stóp prawie opięty, z przebiegłemi małemi oczkami i brzydko pomarszczoném czołem, wyglądał on na to, czém był w istocie, więc na krętacza, intryganta, filuta i chciwca. Nie był jednak bez sprytu i zdolności niejakich. I owszem, lepiéj, niżli kto inny, tysiąc razy od niego rozumniejszy, potrafił-by to uczynić, umiał on wmawiać w ludzi wszystko, co chciał, przymilać się, otumaniać, oplątywać ofiarę swą najróżnorodniejszemi nićmi i wysysać z niéj zyski dla siebie póty, dopóki tylko wysysanie to nie spotykało się z kodexem kryminalnym. Spotkania się z kodexem unikał starannie, a tak zręcznie, że tam, gdzie kto inny uczernił-by się bezpowrotnie, on ukazywał się z minką niewinną – czysty od zmazy wszelkiéj – jak anioł. Nikt z ludzi zamożniejszych i wykształceńszych nie powierzał mu spraw swych, żaden człowiek, znający go trochę a uczciwy, nie podawał mu ręki.

Co nędznik ten czynić mógł u pani Luizy? Było to pytanie, które zadawałem sobie, dzwoniąc do drzwi jéj przedpokoju i przez okno, umieszczone nad schodami, widząc, jak pani Mięcicka wbiegła na dziedziniec domu i, wraz z towarzyszem swym stanąwszy w najdalszym jego kątku, szeptać z nim poczęła bardzo żywo, co chwila na okna pani Luizy spoglądając.

Tym razem przyjętym zostałem. Pani Luiza spotkała mię w swym ulubionym, błękitnym saloniku, dość uprzejmie, ani w części jednak nie tak serdecznie i przyjaźnie, jak witała mię dawniéj. Nie zwróciłem z razu na to uwagi. Przed oczyma miałem jeszcze wciąż chwilę tę, w któréj widziałem ją tak mężnie, z takiém poświęceniem i zapomnieniem o sobie, czuwającą nad starym swym przyjacielem. Uścisnąłem gorąco dłoń jéj i, upoważniony zaufaniem bez granic zda się, które przed dwoma tygodniami okazywała, uczyniłem aluzyą do ostatniéj naszéj rozmowy.

 

– Zdaje mi się – rzekłem z uśmiechem, – że odkryłem stosowny dla pani a wzniosły cel życia. Powinnaś pani zostać Siostrą Miłosierdzia.

Wyobrażałem sobie, że mówię jéj rzecz bardzo dla niéj pochlebną; ona przecież słowa moje przyjęła z niespodziewanym chłodem.

– O nie! – odparła z ironicznym trochę uśmiechem, – nie potrafiła-bym nigdy zdobyć się na tyle poświęcenia…

– A jednak – wtrąciłem – przy łożu chorego księcia dowiodłaś pani…

– O! to wcale co innego! – wtrąciła – księcia Andrzeja kocham i czczę, jak najlepszego ojca… ale względem ludzi obcych, nieznanych mi, nie potrafiła-bym nigdy spełnić podobnego zadania. Zresztą – dodała z lekką, jak mi się zdawało, urazą w głosie – nie jestem tak nieszczęśliwą, nie jest mi tak źle na świecie, abym potrzebowała wstępować do klasztoru.

Więc nie była już nieszczęśliwą, nie było już jéj źle na świecie! Rozumiałem wybornie tę zmianę usposobień. Być może, iż dopełniony względem księcia dobry uczynek mimo wiedzy jéj wytworzył na dnie serca i sumienia trochę spokoju i zadowolenia moralnego. Najpewniéj jednak zmianę tę sprowadził wyjazd z miasta hrabianki Julii i codzienne znowu długie a wspólne podróżowanie z księciem Jasiem po krainach sztuki, marzeń i przyjaźni, podobnéj niezmiernie – do gwałtownéj namiętności.

Nie mogłem zresztą nie spostrzedz wyraźnego bardzo chłodu, który wiał z całego obejścia się ze mną pani Luizy. Zadawała sobie widoczny przymus, aby być dla mnie serdeczną jak dawniéj, ale udawać nie umiała. Wrażliwa jéj natura zdobyć się nie mogła ani na jednę chwilę obłudy. Tajemnicza uraza jakaś i gniewne rozdrażnienie dźwięczały w jéj głosie i malowały się na twarzy, gdy rozmawiała ze mną. Z większą jednak niż zwykle cierpliwością i uwagą słuchała mnie, gdy przedstawiałem jéj rozpaczliwy prawie stan majątkowych jéj interesów; lecz uśmiechała się dziwnie jakoś podejrzliwie i niedowierzająco, gdy mówić zacząłem o środkach ratowania jéj majątku, które obmyśliłem, a które wydawały mi się o tyle niezawodnemi, o ile ze wszech stron uczciwemi. Gdy skończyłem mówić, wstrząsnęła głową przecząco.

– Nie – rzekła – wszystko to, co pan mi proponujesz, jest zbyt skomplikowane i niezrozumiałe dla mnie. Trzeba-by zresztą na to wiele czasu, a ja go do stracenia nie mam. Wiem o innym środku wybawienia się z tych nieznośnych kłopotów, daleko prędszym i prostszym. Oddam Żmurowszczyznę w dzierżawę komuś, kto mi zapłaci za nią dwa razy prawie tyle, ile płaci pan Łudziński…

Myślałem, żem źle usłyszał.

– Ależ – rzekłem – jest to właśnie środek, który najpóźniéj ze wszystkich przedsiębrany być może. Dzierżawa Żmurowszczyzny służy panu Łudzińskiemu według brzmienia kontraktu przez lat pięć jeszcze.

– Cóż stąd – rzekła – wiem dobrze, iż kontrakt ten jest niezupełnie formalnym i zerwać go mogę, kiedy tylko zechcę.

Wymówiła to z takim spokojem i z tak doskonałą naiwnością osoby, która nie rozumié sama tego, co mówi, że oniemiałem z razu ze zdumienia. Po chwili zrozumiałem, iż nakształt papugi powtarzała ona słowa, usłyszane od pani Mięcickiéj i samego jéj wspólnika.

– W istocie – odrzekłem – kontrakt zawiera nieformalności pewne, które unieważnić go mogą wobec prawa. Czy jednak wobec sumienia pani może on być nieważnym, zostawiam to już jéj własnemu sądowi.

Wzruszyła lekko ramionami.

– Nie pojmuję – rzekła – jaką rolę odegrać tu może sumienie moje. Alboż majątek mój nie należy do mnie i czyż nie mam prawa oddać go w dzierżawę temu, kto mi za niego ofiaruje więcéj? Nie jest przecież obowiązkiem moim wzbogacać człowieka, zupełnie mi obcego, a który w dodatku rozsiewa o mnie po świecie różne wcale nieuczciwe plotki.

– Upewniam panią – rzekłem – że pan Łudziński zanadto uczciwym i pracowitym jest człowiekiem, aby miał chęci i czas bawić się plotkami.

– O! – odparła z goryczą – znam innych ludzi pracujących, którzy jednak mają dość czasu, aby odpłacić złem za dobre i nadwerężać sławę kobiety, która w niedoświadczeniu swém ofiarowała im przyjaźń swą i zaufanie.

Nie mogłem mylić się. Był to tym razem kamyczek do ogrodu mego rzucony. Była to potworna i nieprawdopodobna plotka jakaś, wciśnięta pomiędzy mnie a kobietę, któréj interesów gorliwie bronić chciałem. O tłómaczeniu się jakiémkolwiek nie pomyślałem nawet. Wydawało mi się ono śmieszném i poniżającém mię wszechstronnie. Pani Luiza zresztą mówiła dnia tego wiele z rodzajem gorączkowego zmieszania i uniesienia.

– Mam nadzieję – rzekła – że pan zechcesz postarać się o zerwanie tego tam kontraktu i wydzierżawienie Żmurowszczyzny izraelicie, który mi ofiaruje znaczną sumę…

– Nie pani – odrzekłem stanowczo – jakkolwiek rad był-bym służyć jéj radą i pomocą moją, w tym wypadku żądania pani nie spełnię.

– Dlaczego? – zapytała na-pół naiwnie, na-pół niecierpliwie.

– Dlatego, że wszelkie zrywania raz zawartych umów i kontraktów uważam za rzecz nieuczciwą, témbardziéj, jeśli, jak w obecnym razie, dzierżawcy nic wcale nie można miéć do zarzucenia.

– Oprócz tego, że wyzyskuje mię i w dodatku obmawia – wtrąciła z ironicznym uśmiechem.

– Obmowę – rzekłem – odłóżmy na stronę, po piérwsze, jako rzecz w wypadku tym nieistniejącą, następnie, jako sprawę czysto prywatnéj, osobistéj natury. Jedynym względem, na który tu zważać należy, są prawa pana Łudzińskiego…

– Prawa pana Łudzińskiego do majątku, który jest moją własnością? – zapytała.

– Prawa jego do dzierżawienia majątku pani – odpowiedziałem. – Pan Łudziński brał w dzierżawę na lat dziewięć i urządzał się stosownie. W piérwszych latach czynił w zrujnowanym majątku wielkie wkłady, z nadzieją zwrotu ich i korzyści w latach następnych. Jeżeli pani zerwiesz teraz zawartą z nim umowę, położenie państwa będzie następujące: pani otrzymasz majątek swój w stanie ogromnie ulepszonym i otrzymywać będziesz wszelkie z ulepszeń tych zyski; pan Łudziński zaś, który ulepszeń tych kosztem funduszu swego i pracy swéj dokonał, zostanie najzupełniéj zrujnowanym.

Zastanowiła się nieco nad słowami memi. Być może, iż zrodził się w niéj skrupuł jakiś, lub obudziła się litość nad człowiekiem, którego pogrążyć chciała w odmęt trosk, a może i nędzy. Po chwili jednak zamyślenia podniosła głowę i rzekła:

– Gdyby nawet i tak było, jak pan mówisz, czemu jednak, przebacz mi pan, że powiem, uwierzyć zupełnie nie mogę; jestem słabą, osamotnioną kobietą, pan Łudziński zaś jest młodym, zdrowym i pełnym sił mężczyzną, ruina więc majątkowa bez porównania straszniejszą jest dla mnie, niż dla niego.

Było to rozumowanie, co najmniéj szczególne. Zdobyłem się jednak na cierpliwość i odpowiedziałem w sposób jak najwięcéj przekonywający, iż nie idzie tu o większą lub mniejszą słabość lub o siłę czyją, ale poprostu o sprawiedliwość.

Być może, iż w bardzo malutkiéj cząstce zrozumiała nieuczciwość postępku, którego dopuścić się chciała. Zamyśliła się bowiem znowu na chwilę.

– Boże mój – wymówiła nagle i z żalem – za co znowu ja to właśnie mam być ofiarą wszystkiego i wszystkich ludzi, którzy używają majątku mego i wzbogacić się chcą moim kosztem, sprawiedliwości, uczciwości i wszystkich słowem wyrazów, które w mowie ludzkiéj istnieją! Nie chciała-bym zapewne, aby ktokolwiek cierpiał przeze mnie, ale dlaczegóż ja znowu cierpiéć mam przez wszystkich i wszystko. W obecnym wypadku nie mogę w żaden sposób uczynić inaczéj. Mam długi, które zapłacić mi trzeba i muszę mieć dość pieniędzy, aby najdaléj za miesiąc wyjechać do Paryża. Prędzej umrę – dodała z mocą – niż pozostanę tu dłużéj, jak miesiąc!