Kostenlos

Z opowiadań prawnika

Text
Als gelesen kennzeichnen
Schriftart:Kleiner AaGrößer Aa

– A filozofia historyi? – zagadnąłem jeszcze.

– To co innego, – odparła, – historya zajmuje się ludźmi…

– Zdaje mi się, – rzuciłem nieśmiało, – że nauki przyrodnicze i prawne niezupełnie téż są obce rodzajowi ludzkiemu…

– Być może, ale ja nie wierzę w to, bo nic wcale o tém nie wiem, – odpowiedziała z doskonałą tym razem logiką.

Przy ostatnich wyrazach, na ruchoméj, dziwnie delikatnéj jéj twarzy ukazało się zmęczenie. Kilka ostatnich zdań, które zamieniliśmy ze sobą, znudziło ją już i znużyło! Była to rozmowa zbyt dla niéj sucha i ciężka. W kilka dni potém wspominając o rozmowie téj przed księciem Jasiem, nazwała ją rozmową naukową.

– Pan Rolicki, – rzekła z żartobliwym przekąsem, – pan Rolicki stanowczo jest materyalistą. Utrzymuje, że kodexy i procesy mają swoję filozofią, a nauka o kamieniach i zwierzętach jest bardzo poetyczną!… Rozpoczął téż ze mną w tym przedmiocie rozmowę naukową, ale ja prowadzić jéj nie chciałam. Nie mam najmniejszéj ochoty, – dodała, śmiejąc się – zostać uczennicą Darwina i razem z nim zgubić na wieki moję duszę…

– Być-że to może, abyś pani czytała Darwina? – zażartowałem.

Spojrzała na mnie z nieudaném przerażeniem.

– Dieu m’en garde! – zawołała głośno. – C’est un monstre!

Już to w ogólności, piśmiennictwo całe świata ucywilizowanego rozpadało się w jéj oczach na dwa działy. Piérwszy z nich uwielbiała bez granic, drugiego tknąć-by nie chciała choć-by końcem delikatnego paluszka. Środka pomiędzy dwiema ostatecznościami temi nie było. Czytywała jednak wiele. Z dziedziny belletrystyki ulubionemi jéj utworami były romanse francuzkie, tak zwane sensacyjne, albo téż powieści angielskie, należące do szkoły, która utwory swe niezmiennie prawie tytułuje w sposób następny: Różyczka wiosenna, Różyczka mojego brata, Sen różany, Dziewczyna w różowéj sukni i t. p. Raz pokazała mi jakąś książkę, mówiąc:

– Zaręczam panu, że musi to być coś nieporównanie pięknego!

Zauważyłem, iż sądzić o tém nie mogła, ponieważ kartki książki były jeszcze nie rozcięte.

– A tytuł? – rzekła. – Fleurange! Z samego już brzmienia tytułu tego wnosić można, że…

– Że będzie tu mowa o kwiatach i aniołach, – dokończyłem, żartując.

– Cóż może być wdzięczniejszego, jak przypatrywanie się kwiatom i aniołom? – rzekła.

– A ludzie? – zagadnąłem.

– Oh! j’en ai assez! mam ich dość w rzeczywistości. Od książki wymagam, aby unosiła myśl moję w sfery jaśniejsze, wyższe…

Przemocą niemal, śmiejąc się tak wdzięcznie, jak tylko ona jedna śmiać się umiała, wcisnęła mi raz w rękę Medytacye Lamartina.

– Mam nadzieję, – rzekła, – że uwielbiony mój Lamartine, wyleczy pana z téj okropnéj suchości wyobraźni, któréj nabawiła pana pewnie filozofia kodexów i procesów. Wymagam od pana stanowczo, abyś dziś jeszcze przeczytał parę ustępów…

Nazajutrz odniosłem jéj książkę.

– Eh bien! – zapytała, ciekawie mi w twarz patrząc, – czy uleczyłeś się pan?

– Uleczyłem się… z bezsenności, która od kilku dni mię trapiła, – odpowiedziałem.

– Odpowiedź ta zmartwiła ją widocznie i rozgniewała trochę.

– Mój Boże! – rzekła, – jak to trudno, aby dwie dusze ludzkie porozumiéć się mogły ze sobą doskonale na biednym tym świecie! Pan i ja, naprzykład, należymy do ludzi ucywilizowanych, a jednak jak bardzo różnimy się w poglądach i upodobaniach naszych.

– Et savez vous? – dodała, – że ten sam rozdźwięk panował zawsze prawie pomiędzy mną a ogromną większością ludzi, których spotykam w mém życiu. Nie wiem doprawdy, czy ja nie rozumiem świata, czy też świat mnie zrozumiéć nie może.

– Albo téż nie chcesz go pani zrozumiéć, – rzekłem poważniéj.

– I owszem; chciała-bym przypatrzeć się kiedykolwiek tym tłumom biédnych, zapracowanych istot. Cóż, kiedy nikt o nich pisać nie umié inaczéj, jak na-pół tylko literami a na-pół cyframi. Wszelkie zaś cyfry są dla mnie rzeczą, niepodobną do wyczytania, a jeżeli kiedy i przymuszę się, aby kilka z nich wyczytać, wnet wylatują mi z pamięci.

– Jak widzę, – odezwałem się, – mogła-byś pani w takim tylko razie zabrać znajomość z potrzebami, cierpieniami i interesami ogółu ludzi, jeśli-by one przedstawionemi były pani w szeregu oper, pieśni lub obrazów, mistrzowsko w dodatku wyśpiewanych lub wymalowanych.

– Można-ż na temat ten układać wielkie pieśni lub prawdziwie piękne obrazy? – rzekła. – Byłyby to chyba piosnki uliczne, lub obrazy, przedstawiające karczmy…

Obok wyniosłéj téj wzgardy dla ogółu śmiertelnych, w sercu pani Luizy istniała żywa litość cierpień ludzkich, które szczególnym wypadkiem jakimś podpadały jéj pod oczy. Pewnego dnia znalazłem ją klęczącą przy aksamitnéj kozetce, na któréj leżało wybladłe, zemdlałe, łachmanami okryte, dziecię.

Ujrzawszy mnie wchodzącego, zawołała.

– Zobacz pan, co to za biedne stworzenie! Widziałam dziś przez okno, jak tragarze, niosący coś ciężkiego, obalili je na chodniku. Dziecię to, słabe, zziębłe, zgłodniałe, i widocznie zemdlałe. Kazałam je tu przynieść i staram się przywrócić do życia…

Mówiąc to, nachylała się nad biedną dzieciną ze łzą w oku i wyrazem głębokiéj tkliwości na twarzy. Nagle odwróciła głowę.

– Dieu! – szepnęła, – jaka to brzydka rzecz, te łachmany! que cela sent mauvais!

Na grubą, podartą sukmanę dziecka wylała całą buteleczkę przedziwnéj jakiéjś perfumy, a kiedy dziecię otworzyło oczy, posadziła je na nizkim tabureciku, i przez dobry kwadrans karmiła je własnoręcznie wybornemi cukierkami, których koszyk stał u niéj zawsze na stole.

– Wolał-bym, – rzekłem, – abyś pani, zamiast rozlewać na dziecię te kosztowne perfumy, dała rodzicom jego trochę pieniędzy. Pożyteczniéj téż było-by, zamiast cukierków, dać mu tęgiego bulionu i kawałek chleba lub bułki.

– O Boże! – zawołała z prawdziwą urazą w głosie, – jakim pan jesteś doprawdy dziwnym człowiekiem. Na całym szerokim świecie nic pan nie widzisz i widziéć nie chcesz, prócz… pieniędzy i… chleba!

Pomimo ogromnéj i wszechstronnéj różnicy pojęć i upodobań, którą mi sama co chwila wyrzucała, żartobliwie niekiedy, ze smutném rozżaleniem najczęściéj, stosunki nasze stały się od razu prawie bardzo przyjacielskiemi. Mało znałem osób, które-by zaznajamiały się z taką łatwością, a zarazem były tak słodkiemi i pełnemi uprzejmego wdzięku w stosunkach z ludźmi. Powzięła do mnie zaufanie bez granic, ślepe prawie; a że, pomimo olbrzymiéj trudności, z jaką wydobywałem od niéj najmniejsze słówko, najmniejszą wskazówkę, tyczącą się jéj interesów, potrafiłem załatwić pomyślnie parę spraw drobnych bardzo, ale które, w wyobraźni jéj przybierając straszliwe jakieś rozmiary, napełniały ją troską i obawą, okazywała mi za to wdzięczność tak żywą, że aż w zakłopotanie mię wprowadzającą.

Przed księciem Andrzejem nazywała mię człowiekiem szlachetnym, dobrą duszą, rycerskim charakterem i t. d. Najzwykléj jednak wyrażała się o mnie: „to moja opatrzność!” Słowem, idealizowała osobę moję zupełnie tak samo, jak owę chatkę wieśniaczą, którą przez tygodni parę malowała. Skończywszy jednak malować chatkę, rozpoczęła kopiowanie obrazu, przedstawiającego średniowieczny zamek feudalny, na wysokiéj skale, niby gniazdo jastrzębie, nad rojem poniżéj rozsypanych chatek zawieszony.

Zachwycała się z kolei feudalnym zamkiem i do ideału piękna i poezyi podnosiła to życie, które mieszkańcy jego wieść w nim musieli.

– A biednych tych chatek, – zagadnąłem, – które zamek ten gnębi i w ziemię wbija, nie żałujesz już pani?

– Owszem, – odpowiedziała w zamyśleniu, przypatrując się wyniosłym basztom zamku, – tylko wyobrażam sobie, że nie było na ziemi szczęśliwszéj kobiety nad kasztelankę, zamek ten zamieszkującą, gdy, stojąc na jednym z ganków swych, wieńczyła po odbytych turniejach rycerza-zwyciężcę.

– Szczególniéj, jeżeli zwycięzca ten był Pompiiuszem, a ona ukochaną jego Numą, – dokończyłem.

Zarumieniła się trochę i wzruszyła ramionami.

– Pan posiadasz dziwną sztukę, – rzekła, – obracania w śmieszność najwznioślejszych, najpoetyczniéjszych na świecie rzeczy.

Tegoż dnia, wśród mnóztwa omówień i rumieńców, wyznała mi, że pod pewnym względem znajduje się w wielkim kłopocie, i że jedynie tylko jak najprędsza podróż moja do jéj dóbr z kłopotu tego wybawić ją może. Ponieważ zaś, w skutek długich starań i zachodów, zdołałem wyszukać część przynajmniéj niezbędnych po temu papierów i dokumentów, przyrzekłem jéj, że za parę już dni pojadę niezawodnie do Żmurowszczyzny.

Przed wyjazdem spostrzegłem, że brak mi kontraktu, zawartego pomiędzy nią a dzierżawcą głównego z folwarków jéj, i poszedłem do niéj z nadzieją, że po kilko-godzinnych usiłowaniach, potrafię może wymódz na niéj, aby kontraktu tego poszukała w swém eleganckiém biureczku, lub przynajmniéj postarała się przypomniéć, kiedy i gdzie zawartym on został.

Omyliłem się; o kontrakcie, po który właściwie przyszedłem, nie dowiedziałem się wcale. Na wschodach za-to spotkałem nieuchronną pannę Zuzannę, która ze zwykłą swą natarczywością szepnęła mi, że idzie rozerwać trochę biedną hrabinę, która jest bardzo, bardzo zmartwioną i smutną. Książę Janiunio bowiem przychodzi do niéj coraz rzadziéj i bawi zwykle krótko. „Wczoraj wieczorem, – szeptała, drepcząc koło mnie i zabiegając mi drogę, – najdroższy ten aniołek zalewał się gorzkiemi łzami… myślałam, że mi serce pęknie z żalu… “ Okropna ta baba nie myliła się przecież i nie kłamała. Od kilku dni dopatrywałem istotnie w pani Luizie wielką zmianę humoru. Bledszą była niż wprzódy, za to oczy jéj gorzały zdwojonym smutnym blaskiem. Wydawała się wciąż niespokojną i boleśnie rozdrażnioną. Bardzo często spoglądała na zegar, drgała widocznie za każdém ozwaniem się dzwonka u drzwi, i więcéj, niż kiedykolwiek, mówiła o samotności swéj, opuszczeniu, w jakiém się znajduje, o pustce, którą czuje w sobie i wkoło siebie. Kilka razy spostrzegłem nawet, że rozdrażnienie to jéj dosięgało stopnia gniewnego rozjątrzenia. Przestawała wtedy całkiem być uosobieniem słodyczy i wdzięku. Nakształt zadąsanéj kotki, zwijała się w kątku kanapy, zapadała w chmurne, uporczywe milczenie, które, gdy z konieczności już przerywała, głos jéj, zamiast zwyczajnéj mu miękkości i melodyjności, brzmiał ostro i ucinkowo. Można-by rzec, iż w chwilach owych przenikał ją do głębi głuchy i zacięty, acz nieokreślony, gniew na świat cały.

 

Wszystkiego tego bezpośrednim powodem był przyjazd do miasta naszego kilku majętnych i wysoko w towarzystwie postawionych rodzin obywatelskich. W kółku tém bawiono się trochę w wieczory tańcujące i w zbiorowe za miasto przejażdżki. Książę Jaś bawił się wraz z innymi, co było bardzo naturalném w jego wieku. Wycieczki w krainę sentymentów, odbywane z panią Luizą przez całą minioną zimę, wydać mu się musiały, koniec końców, zbyt monotonnemi, a gdy nadarzyła się sposobność, przełożył nad nie towarzystwo kilku wesołych i wytwornych rówieśników, a bardziéj jeszcze może pięknéj hrabianki Julii, która z jednostajnym zapałem tańczyła i konno jeździła, miała lat 18, wabne oczy i kilka milionów złotych posagu.

—–

W dobrach pani Luizy przepędziłem blizko tydzień. Rzadko bardzo w kraju naszym napotkać można tak piękny i drogocenny kawał ziemi i tak starożytny, malowniczo położony, wspaniałego charakteru pełen dwór, jak były ziemia i dwór, przez panią Luizę w spuściźnie po przodkach odziedziczone. Były tam grunta tak wyborne, że żyznością swą sławnéj ukraińskiéj glebie niemal dorównywające; łąki, jak okiem zajrzeć szerokie, niby kobierzec gładkie i kwieciste; lasy ciemne, głębokie, falistą firanką spuszczały się po wzgórzach. Dokoła pałacyku, w poprawnym bardzo stylu odrodzenia zbudowanego, rozkładały się szeroko wspaniałe dziedzińce, ogrody i parki; wielka rzeka spławna, o skalistych brzegach, płynęła w pobliżu, a od niéj, niby ramiona, kręte i srebrzyste wiły się strumienie liczne, przerzynając łąki, szemrząc na dnie głębokich jarów, wkradając się do parku i niewymownie świeże powiewy mieszając w powietrzu z napełniającą go mocną wonią poblizkich borów.

Był to istny raj ziemski. A raczéj mógł-by to być raj, gdyby na każdym kroku nie ukazywały się śród niego wyraźne ślady opuszczenia, zwiastuny zbliżającéj się zupełne ruiny.

Na znacznéj przestrzeni dóbr tych, w głównym dworze, jako téż w kilku pomniejszych folwarkach i kilkunastu wśród wzgórz i równin rozrzuconych wioskach, mieszkała kilkotysięczna ludność. Dzieci samych napotykać tam można było prawdziwe roje. Widywałem liczne gromady ich pląsające po łąkach, nad strumieniami, kołyszące się w głębi gajów i na dnie wąwozów, hałasujące i wyprawiające wrzaskliwe harce po obszernych dziedzińcach dworskich.

Był to prawdziwy lud istot drobnych, złotowłosych, nieokiełznanych – wpół dzikich.

Dawny kolega mój szkolny i przyjaciel, Władysław Łudziński, który od lat czterech już dzierżawił główny majątek pani Luizy, ułatwił mi wielce zapoznanie się z naturą i położeniem dóbr całych, jak téż stworzenie sobie dokładnego obrazu, czém były one, a czém być mogły. Zachwycony byłem zmianą, którą w dawnym przyjacielu moim ujrzałem. Z wesołego, płochego nieco chłopaka, stał się on poważnym bardzo i wytrwałym pracownikiem. Utrzymywał przy sobie starą, owdowiałą swą matkę, wychowywał młodsze rodzeństwo, zamierzał wkrótce ożenić się z kobietą, którą kochał od dawna i serdecznie. Gospodarował téż wybornie, pracując z zapałem i ufnością w przyszłość. Zmartwił się przecież trochę, gdy, przeczytawszy kontrakt dzierżawny, powiedziałem mu, iż był on niezupełnie formalnym i zawierał punkta, na mocy których z łatwością obalić go można.

– Na Boga! – zawołał, blednąc, – mogłoż-by to być, aby mi się stała kiedy krzywda podobna? Znalazłem tu pustynią, przez lat cztery włożyłem w ulepszenia gospodarskie cały mój niewielki fundusz, a zwrotu jego spodziewam się dopiéro w przyszłości. Gdyby mię ztąd wypędzono, był-bym bezpowrotnie zrujnowanym…

Uspokoiłem go, mówiąc, że, o ile znam panią Luizę, mniemam, iż nie jest ona zdolną do popełnienia tak nieuczciwego postępku.

Mówiłem, jak myślałem. Ufałem dobremu, miękkiemu sercu klientki mojéj i wstrętowi jéj do wszystkiego, co brzydkie i nizkie.

Wróciwszy ze wsi, udałem się wnet do pani Luizy. Jakkolwiek była to już godzina 4-ta po południu, powiedziano mi, że pani domu jest jeszcze nieubraną i prosi mię, abym zaczekał na nią chwilę. Nie czekałem długo. Wybiegła wkrótce z za blado-błękitnéj, drzwi sypialni przysłaniającéj firanki, i ze zwykłą, właściwą sobie, entuzyastyczną nieco serdecznością, podała mi na powitanie obie swe drobne, miękkie, alabastrowo-białe rączki. Wyglądała dnia tego piękniéj niż kiedy, chociaż nie mogłem nie widziéć, iż przez tydzień ubiegły twarz jéj schudła znacznie, okryła się cerą liliowéj niemal białości i przezroczystości i bardzo widzialnemi śladami głęboko nurtującego ją cierpienia. Ale miała na sobie fałdzisty, długi szlafroczek z czarnego aksamitu, w którym jéj było bardzo do twarzy. W pośpiechu, z jakim wychodziła na me spotkanie, nie uczesała jak zwykle włosów swych, które, gęste i lśniące, długiemi pasmami spływały jéj na plecy i na wychylającą się ze śnieżnych koronek, również białą, szyję. Nie wiem doprawdy, czy malujące się na twarzy, dotkliwe, głębokie cierpienie, czy téż wdzięk nieopisany, cichy a miękki, z całéj postaci dnia tego tchnący, usposobił mię dla niéj tak przyjaźnie; ale uczułem się na jéj widok dziwnie ciepło i sympatycznie wzruszonym. Byłem, jak mi się zdaje, pod wpływem takiego litościwego uczucia, jakiego doświadczamy na widok łagodnego a chorego dziecka, albo téż pięknego, usychającego kwiatu.

W istocie téż, miał-żem przed sobą człowieka? Kobieta ta, nie byłaż raczéj dzieckiem lub kwiatem?

W sposób tak ostrożny i delikatny, w jaki tylko przemawiać można było do tak delikatnéj, przezroczystéj niemal i powiewnéj istoty, oznajmiłem jéj, że, z wielkiém dla siebie zmartwieniem, nie przywożę jéj lepszych wieści, niż te, które otrzymała była przedtém od kolegi mego, adwokata L.; że dobra jéj były istotnie zrujnowane bardzo; folwarki wszystkie, z wyjątkiem tego, w którym gospodarował Łudziński, do najwyższego stopnia wyeksploatowane i wyniszczone; że zatém spodziewać się ona nie może więcéj, jak połowy dochodów tych, które Żmurowszczyzna dawała przed laty. Mówiąc to, złożyłem przed nią na stole całą pakę asygnat, wraz z rachunkami i sprawozdaniami oficyalistów i dzierżawców, od których pieniądze te otrzymałem.

Zarumieniła się lekko, nie dotknęła pieniędzy. Wiedziałem o tém z góry, że za nic w świecie nie dotknęła-by ich przy świadkach. Usiłowała nawet nie patrzéć na nie; na twarzy jéj przecież odmalował się przestrach widoczny, przez wiadomość o zmniejszonéj sumie dochodów sprawiony.

– Skoro pan mówisz mi o tém, – wyrzekła słabym głosem, – musi to być prawda… a jednak nie pojmuję, jakim sposobem dojść do tego mogło… Mój Boże! – dodała z wyrazem sztywnego przestrachu patrząc w przestrzeń, – cóż się ze mną teraz stanie!…

Nadaremnie tłómaczyłem jéj, że 8 lub 10 tysięcy rubli rocznego dochodu, które jéj pozostały, stanowiły majątek bardzo znaczny, wystarczający nietylko na dostatnie, ale na zbytkowne utrzymanie, i nietylko dla jednéj osoby, ale dla licznéj choć-by rodziny. Słuchała mię, z powątpiewaniem wstrząsając głową.

– Pan nie znasz całéj okropności położenia mego, – szeptała.

– Chciej-że mi pani powiedziéć wszystko, – prosiłem.

Nie pamiętam już, jakiéj mianowicie użyła przenośni, wiem tylko, że słowa jéj były rodzajem rebusa, który odgadywać musiałem, aby wyczytać z niego wyraz: długi. Suma długów tych i dłużków była znaczną. Położenie stawało się z powodu tego dość w istocie ciernistém.

Spowiedź ta, którą pani Luiza wymogła na sobie z wielkim wysiłkiem woli, zmęczyła ją i rozstroiła do reszty. Ze łzami w oczach pochwyciła mię za rękę.

– Pan jesteś tak dobrym, szlachetnym, rozumnym człowiekiem! – rzekła, – przed panem wszystko powiedziéć mogę. Widzisz pan przed sobą kobietę, ściganą przez dziwny jakiś, nieubłagany fatalizm. Byłam nieszczęśliwą od piérwszych dni życia mego! Wszystko, do czegokolwiek przywiązałam się kiedy, na cokolwiek liczyłam, opuszczało mię zawsze i zawodziło!

Z czołem na dłoni wspartém, cichym, melodyjnym swym głosem, i w zwykły sobie, wpół poetyczny, wpół malowniczy sposób, opowiadała mi o dzieciństwie swojém, spędzoném przy ojcu obojętnym dla niéj i oddanym światowym uciechom, wśród najemnych bon i nauczycielek, z których żadna nie dała jéj nigdy ani najdrobniejszéj cząstki macierzyńskiéj opieki i troskliwości.

– Robiłam, co chciałam, – mówiła, – otaczał mię zbytek najwytworniejszy, ale było mi ciągle strasznie zimno… zazdrościłam dzieciom, które miały matkę… tęskniłam ciągle, płakałam i chorowałam często.

Lata, spędzone w klasztorze, pozostawiły po sobie względnie najlepsze wspomnienie. Kilka szczególniéj obrazów i scen z życia klasztornego utkwiło jéj na zawsze w pamięci. Z wyrazistością przez czas nieprzyćmioną, widziała przed sobą sklepione kurytarze, długie zda się jak nieskończoność, z obu stron przyozdobione kapliczkami, w których stały marmurowe Madonny, zwieńczone różami, i unosiły się wiecznie srebrzyste dymy różnych upajających kadzideł. W wieczór przepaściste przejścia te napełniały się tajemniczym mrokiem, a w dalekich głębokościach ich, przed świętemi obrazami zwieszone, płonęły lampy, jak blade i drżące gwiazdy. Kiedy wśród nocnéj ciszy i ciemności, płynął od strony klasztornego chóru przeciągły śpiew zakonnic, zakradała się ona wtedy w najciemniejszy kąt kurytarza i, do białego dnia częstokroć czuwając, unosiła się wraz z dolatującymi do niéj śpiewnemi westchnieniami ku sferom jakimś niepojętym i nieznanym, lecz dziwnie promienistym, rozkwitającym śnieżnemi liliami, szumiącym z cicha skrzydłami przelatujących Cherubów. Uczyła się wtedy bardzo wiele muzyki, śpiewu i malarstwa; a jedyne prawie nauki te, jakie otrzymywała, sprawiały jéj rozkosz niewymowną i otwierały przed nią coraz głębsze, jaśniejsze perspektywy rojeń i nieokreślonych dobrze, lecz gorących, nadziei.

– Późniéj dopiéro zrozumiałam – rzekła – że nadzieje te i rojenia moje zwróciły się ku światu, którego nie znałam wcale, ale, który z-za murów klasztornych ukazywał mi się, niby czarnoksięzki pałac, pełen wesela, szczęścia i miłości! O! jakże srogo zawiedzioną być miałam!

Prosto niemal z klasztoru udała się do ślubnego ołtarza. O małżeństwie swém z panem Wielogrońskim mówiła niewiele i z widocznym przymusem. Tyle tylko ze słów jéj wyrozumieć mogłem, iż był to, według jéj zdania, człowiek pozbawiony wszelkiéj delikatności uczuć, krańcowy materyalista, niepojmujący nic wyższego nad poziome bardzo zajęcia i rozrywki. Nie bardzo temu wierzyłem, wiedziałem bowiem zkądinąd, że zmarły mąż pani Luizy miał wiele gruntownych zalet umysłu i charakteru. Ślady obywatelskich szlachetnych uczuć i dążności jego trwały nawet dotąd jeszcze w rodzinnéj jego okolicy. Istnieli jeszcze ludzie, którzy wspominali go ze czcią i wdzięcznością. Ale był to podobno mężczyzna z powierzchownością dość grubą i nieponętną, wyćwiczony w szkole twardych doświadczeń, bynajmniéj nie marzyciel. Być może zresztą, iż miewał dobry apetyt i śmiał się, lub mówił zbyt głośno.

Cokolwiekbądź, w oczach pani Luizy była to zimna, gruba, krańcowo zmateryalizowana natura. Nie mieli ze sobą ani jednéj myśli wspólnéj, ani jednego wspólnego zamiłowania. Młoda kobieta usychała z tęsknoty i smutku, przy swym zacnym i szlachetnym, lecz za mało dla niéj eterycznym, małżonku, i tylko, zamiast, jak bywało z nią za lat dziecinnych, płakać i chorować z tęsknoty i smutku, tańczyła na balach i w nieustannych wędrówkach zwiedzała wszystkie kąty ucywilizowanego świata.

– Szukałam ideału mego – tłómaczyła mi – szukałam serca, które-by jednostajnie z mojém uderzało…

Owdowiała nakoniec, i jednocześnie prawie odziedziczyła po ojcu, jako jedynaczka, całą jego wielką fortunę. Widząc się swobodną z tém większym zapałem szukać po świecie zaczęła ideału swego i serca bratniego jéj sercu. Wiele, wiele razy zdawało się jéj, że znajdowała już drogocenne te przedmioty, ale ścigający ją zapewne fatalizm sprawiał, że zawodziła się zawsze. Wiekuiste poszukiwania te i zawodzenia się miały ten bezpośredni skutek, że dobra sława jéj uległa wobec świata zarzutowi płochości i zalotności. Świat jest sam tak poziomy i tak brudny, (skarżyła się przede mną), że wszystko widziéć-by rad w ciemnych i brudnych barwach. Najczystsze marzenia moje, najprawsze pragnienia, uległy najczarniejszym, wstrętnym podejrzeniom… Cierpień moich, walk, zawodów serdecznych, nikt nie domyślał się i nie pojmował, a widząc tylko, żem nieraz porzucała to, za co przez czas jakiś oddała-bym była życie, ludzie ogłosili mnie kokietką bez serca… Spotwarzano mię, powymyślano na mój rachunek najnieprawdopodobniejsze historye. Był czas, w którym nic dokoła siebie nie widziałam, prócz twarzy obłudnych i jadowitych, szyderskich uśmiechów. Usunęłam się od świata, przez lat kilka pędziłam życie samotne, zimne i pełne tęsknoty, a przyozdobione tylko pociechami, jakich użyczały mi ulubione książki moje, muzyka i malarstwo… Myślałam, żem już przebyła wszystkie tortury życia, żem zdławiła i do milczenia zmusiła pragnienia serca i porywy wyobraźni… Myliłam się… czara goryczy nie została jeszcze dla mnie wyczerpaną do dna…

 

Owóż, kropla ta gorzkiego napoju, która pozostała jeszcze pani Luizie do wypicia, najtrudniejszą była dla niéj do ukazania. Teraźniejszość opowiada się zwykle z większą daleko trudnością, niż przeszłość. Zrozumiałem jednak, iż kropla ta, znajdująca się na dnie gorzkiéj czary, przez fatalizm wciąż do ust pani Luizy przykładanéj, nosiła mitrę książęcą i imię Jan. Znam go od dzieciństwa – mówiła pani Luiza, nie wymieniając przecież imienia, ni nazwiska żadnego, – ale tu dopiéro, w mieście tém, na téj pustyni, w szare dni, lub długie wieczory zimowe, które najczęściéj spędzaliśmy we dwoje, poznałam dokładnie całą piękność, całą podniosłość téj młodéj, tak cudownie rozkwitającéj duszy… O! wierzaj mi pan, że dusza to wybrana… c’est une âme d’élite… umysł to, zdolny do unoszenia się w najwyższe sfery piękna… serce tak gorące, a tak niewinne jeszcze… tak, że żadną skazą życia nie tknięte…

Nie mogłem powstrzymać się od dodania w myśli do wszystkich epitetów tych, udzielanych duszy i sercu księcia Jasia uwagi, że postać jego była przedziwnie kształtną i wysmukłą, oczy czarne, aksamitne i błyszczące, rysy téj twarzy klasycznie prawidłowe i gorącą obleczone cerą. Pomyślałem jeszcze, iż Bóg tylko wiedział, a i ja domyślałem się także, jak bardzo dusza młodzieńca tego zwykłą była i pospolitą, i saméj siebie nieświadomą, a umysł słabym i do wszelkich rzeczy, prawdziwie wielkich, nieprzysposobionym. Nic jednak z tego nie powiedziałem pani Luizie. Wszelkie próby otwierania jéj oczu były z méj strony zupełnie daremném okrucieństwem. Zdawało się jéj, że znalazła nakoniec ten ideał swój, za którym przez życie całe goniła po wszystkich drogach téj ziemi. Z dziecięcym niemal wiekiem ideału tego nie liczyła się wcale, jak téż z piękną powierzchownością, o którą, wyobrażała sobie, że nawet nie dba. Nie rozumiała sama siebie, nie przypuszczała, że na to szalone, nieprawdopodobne uczucie, które ją pożerało, składały się w znacznéj części żywioły, nieposiadające w sobie nic wcale idealnego. Ona nawet niedorzecznego uczucia tego nie nazywała miłością. Brała je za przyjaźń, za jakąś przyjaźń skomplikowanéj natury, posiadającą wszystkie ognie gwałtownéj, niepohamowanéj namiętności, dręczącą ją we dnie tęsknotą i trwogą, spędzającą w nocy sen z jéj powiek, nasuwającą jéj wyobraźni miliony fantazyjnych, lub mistycznych, obrazów szczęścia, doświadczanego w samotnych chatkach wieśniaczych, na szczytach baszt, wznoszących się wśród skał niedostępnych lub na innym, lepszym jakimś świecie, kędy ona rozkwitnąć miała śnieżnym kielichem lilii, a on stać się Cherubem, na błękitnych skrzydłach przez wiekuiste wieki po-nad lilią zwieszonym…

Teraz nie widziała go już od dni kilku. Świat i marne uciechy jego zaczęły go pochłaniać. Słyszała o jakiéjś hrabiance Julii. Kto jest ta hrabianka? czy ją znam? jak wygląda? czy wistocie tak piękną jest, jak mówią?

Gdy zadawała mi to pytanie, głos jéj i usta drżały, oczy zapaliły się namiętnym ogniem, prędko jednak bardzo zaszły łzami i, pochylając się nizko, a twarz ukrywając w bogato haftowaną poduszkę, wybuchnęła głośném, spazmatyczném, niepohamowaném łkaniem.

Koledzy moi, prawnicy, wiedzą dobrze, w jak szczególne a drażliwe położenie wprawia nas częstokroć ten zawód nasz, tak pełen styczności z ludźmi najrozmaitszymi. Nie wiem jednak, czy któremukolwiek z nich losy zawistne nastręczyły kiedy położenie, podobne temu, w jakiém ja się znalazłem wobec pani Luizy, dotkniętéj podwójnym atakiem rozpaczy i… spazmów. Nie byłem przyzwyczajonym do roli sercowego powiernika pięknych i czułych pań, to téż wywiązałem się z niéj tym razem w sposób niezupełnie może pospolity. Używane w podobnych razach otrzeźwiające sole i octy nie przyszły mi na myśl. Nie wydobyłem téż z piersi méj ani jednego westchnienia i oczy me pozostały suchemi.

– Cierpisz pani bardzo – rzekłem – to prawda. Ale przebacz, że powiem, iż przyczyna cierpień tych spoczywa właśnie we własnéj twéj istocie. Świat ten, który pani oskarżasz tak gorzko, mało im bardzo winien, tém mniéj fatalizm, który nie zewnątrz nas, ale w nas samych tylko, w pojęciach i pobudkach, rządzących nami, istnieje.

Słowa te, jakkolwiek wymówiłem z prawdziwą nad nią litością, zabrzmiały snadź w jéj uchu szorstko i zimno. Głośne łkania jéj umilkły. Podobną była dziecku, które, gdy łzom jego schlebiają, płacze coraz rzewniéj, lecz, gdy doń przemówią z powagą i stanowczością, ucisza się, i na gromiącą je osobę z nieśmiałym spogląda wyrzutem. W załzawionych oczach jéj, które na mnie podniosła, był miękki, trwożny wyrzut.

– I pan więc nie zrozumiałeś mię także! – szepnęła. – I pan także mię obwiniasz?

– Nie obwiniam pani bynajmniéj – odparłem – wiem, że moralna istota człowieka jest koniecznym wynikiem mnóztwa przyczyn i skutków, które na nią przez czas długi działały. Pragnął-bym tylko przez współczucie dla pani, przez przyjaźń, którą dla niéj powziąłem, abyś pani, raz przynajmniéj uczyniwszy wysilenie nad sobą, zdobyła się na chwilę energii i rozwagi. Pojęła-byś pani wtedy, że posiadasz pani w swych ręku bardzo bogate środki do stworzenia sobie, jeśli nie zupełnego szczęścia, to przynajmniéj spokoju i zadowolenia.

Uśmiechnęła się gorzko.

– I cóż-byś pan uczynił, gdybyś był na mojém miejscu? – zapytała.

– Przedewszystkiém postarał-bym się o nadanie życiu memu jakiegoś dobrze określonego, a pożytecznego celu.

– Czegóż-bym nie dała za to, aby cel taki posiąść! – zawołała, splatając dłonie. – Rozumiem dobrze, iż główna przyczyna nieszczęść moich zasadza się właśnie na zupełnym braku celu, nietylko dla życia całego, ale chociaż-by dla jednego tylko dnia, dla jednéj godziny! Codziennie, budząc się z niewymowném przerażeniem, albo smutkiem, myślę, jak nieskończenie długim, zimnym, pustym będzie ten dzień, który się dla mnie rozpoczyna! Ale cóż na to poradzić mogę? Gdybym była w piérwszéj młodości mojéj inne zawarła małżeństwo, miała-bym teraz może rodzinę, kogoś, o kogo troszczyć-bym się musiała…

– Rodzina jest wielką i piękną rzeczą, ale, prócz niéj istnieje jeszcze wiele bardzo drogich i ważnych dla ludzkości spraw i potrzeb…

– Wiem o tém – podchwyciła – to téż przez czas jakiś łudziłam się, iż mam istotny talent do muzyki i malarstwa. Próbowałam tworzyć, ale, niestety! przekonałam się prędko, iż dyletantką tylko być mogę i skromną naśladownicą dzieł cudzych!

– Sztuki piękne – rzekłem – dostarczyć mogą zapewne nadzwyczaj powabnych i użytecznych uciech i zatrudnień. Po-za niemi jednak istnieją jeszcze liczne przedmioty zajęć, niemniéj bogate w pociechy dla serca i w plony dla świata!

Patrzała na mnie z lekką niedowierzającą ironią.

– Być może – szepnęła – ale wątpię, aby się dla mnie cokolwiek ztamtąd znalazło. Nie będziesz mi pan przecież radził, abym rozpoczęła studya nad matematyką, lub, abym myślała nad wynalezieniem nowéj jakiéj maszyny?

Nie odpowiedziałem jéj bezpośrednio.

– Gdybyś pani wiedziała – rzekłem – jak pięknie teraz, przy promieniach wiosennego słońca, wygląda ten kawał ziemi drogocennéj, któréj pani właścicielką jesteś.

Spojrzała na mnie ze zdziwieniem. Zwrotu takiego rozmowy nie oczekiwała.

– Wistocie – rzekła z roztargnieniem – przypominam sobie, że Żmurowszczyzna jest dość malowniczo położona…