Kostenlos

Panna Antonina

Text
Als gelesen kennzeichnen
Schriftart:Kleiner AaGrößer Aa

Tu sama nie chciała być dłużej, tam jej nie chciano. Miała już teraz swoje gusta i wymagania. W jednym domu było jej za gwarno, w innym za cicho, w jednym za gorąco, w innym za zimno. Tak naprzykład sypiając i ucząc dzieci w pokoju źle w zimie ogrzewanym, blisko okna, niedbale urządzonego, dostała artrytyzmu, lekkiego zrazu, niemniej dokuczliwego. Gdyby to było dawniej, zniosłaby dolegliwość cierpliwie i w milczeniu, a za jedno słowo serdeczne, za jeden uśmiech przyjazny, zgodziłaby się, aby w dodatku dano jej jeszcze – suchoty. Ale teraz, wzajemny stosunek gospodarzy domu i nauczycielki określiwszy sobie całkiem inaczej, obraziła się za to zaniedbywanie wygód i zdrowia jej i o powóz i konie prosiła.

Zarazem powiedziała sobie: „dość już tułaczki tej i tego wycierania cudzych kątów!” Ogarnęło ją namiętne, nieprzeparte pragnienie własnego kąta. Oddawna już nie miała matki, dla której pracowała zamłodu. Była teraz zupełnie sama jedna i za siebie samę odpowiedzialna. Przyjechała do miasta, najęła pokoik pod dachem trzypiętrowej kamienicy, urządziła go mniej jeszcze według swoich gustów, jak według swoich zasad i, poparta małemi stosunkami w mieście posiadanemi, zaczęła dawać lekcye po domach miejskich.

Osiedlając się w pokoiku swoim, mówiła: „Doświadczam takiego uczucia, jak gdybym wracała z siedemnastoletniej podróży. Podróż tę zaczęłam, młodziuchną dzieweczką będąc. Siedemnaście lat, pani moja, podróżowałam. I cóż…”

Umilkła i zamyśliła się. Zapewne, do zwierzań się nieskłonna, samej siebie zapytywała: co w podróży tej zostawiła, – co z niej przywiozła?

Dzień był zimowy, trochę mroźny i bardzo wietrzny. Z powietrza, z dachów, z ziemi, gwałtowny wicher porywał śnieg twardy i ostry; z szmerem, krzykiem, jękami, miotał po ulicach miasta fale białego pyłu. Wszystko na świecie było białe i mętne. Na gzemsach domów i suchych gałęziach drzew krakały wrony, środkiem ulicy od czasu do czasu, z głuchym klekotem dzwonków przelatywały doróżki, chodniki były prawie puste. Sklepy pozamykano szczelnie przed wiatrem i śniegiem; bramy domów zamknięte także i okna domów ze zbielałemi szybami milczały.

Wpółogłuszona przez krzyki i szumy wichru, wpółoślepiona miotającym się w twarz i oczy śniegiem, zdala już jednak dostrzegłam sunącą przede mną i fale śniegowego pyłu przerzynającą, czarną, długą linią. Po chwili rozpoznałam, że była to postać ludzka i kobieca. W obcisłem futerku i do kostek podniesionej sukni, z rękoma wsuniętemi w rękawy szubki, cienka, wysoka i wyprostowana kobieta szła prędko i równo, na wicher i wirującą w powietrzu śnieżycę zupełnie jakby nieczuła. Z tyłu głowy jej, wiatr kręcił szalenie końcami czarnej jej woalki ona zaś sama ani chwiała się, ani pochylała, ani zwalniała kroku.

Dopędzając ją, zawołałam:

– Panno Antonino!

Stanęła jak wryta, obejrzała się, ale gdy chciała wyciągnąć do mnie rękę i na powitanie moje odpowiedzieć, zachwiała się i, jak ktoś czujący że upada, dłoń oparła o słup latarni.

Bladą była bardzo, usta miała wpół otwarte, oddechu jej brakowało. Dopóki szła – szła, gdy tylko stanęła, siły ją opuściły.

– Nic to, nic – siląc się na głos i uśmiech, mówić zaczęła. – Przestraszyłaś mię pani, wołając tak nagle. Zamyśloną byłam…

– Ależ pani nie przelękłaś się, tylko się bardzo zmęczyłaś. Istotnie, bo w taką porę…

– Co? ja się zmęczyłam? Oto także! Czy ja takie, pani moja, kursa odbywam i w takie zawieruchy chodzę! Kobieta pracująca silną być powinna.

Teoryą tę, wnet w praktyce stosując, wyprostowała się i postąpiła naprzód. Dziwna rzecz! szła znowu prędko, równo, z kibicią wyprostowaną i podniesioną głową. I znowu wiatr miotał i kręcił końcami jej woalki.

– Dokąd pani idziesz?

– Jakto, dokąd? Naturalnie, że na lekcyą…

– Czy na pierwszą?

– A któraż teraz godzina?

– Jest już, jak mi się zdaje, około dwunastej.

– Jak mi się zdaje… – z przekąsem powtórzyła; – coto za fatalne przyzwyczajenie kobiece, nie wiedzieć nigdy napewno, która godzina. Dlatego też, wszystko u kobiet Bóg wie pojakiemu idzie, a mężczyźni gardzą niemi i pomiatają…

Że w tej chwili samo niebo pomiatało nami, była to rzecz pewna. Wicher odrzucił mię o kilka kroków od towarzyszki mojej, aż pod ścianę kamienicy, nią zaś szamotał tak, że zdawało się, iż już już na klęczki upadnie. Dla utrzymania przecież równowagi, rozpostarła ramiona, okręciła się parę razy na miejscu i znowu mocno na nogach stanęła.

– Przeklęty huragan, – mruknęła, – spóźnię się na lekcyą…

– Czyto będzie dziś pierwsza lekcya? – powtórzyłam zapytanie moje.

– At! jak można o takie rzeczy pytać? Sama pani mówiłaś, że już dwunasta. Cóż to? czyto ja pasorzytem jestem, żebym miała do południa z założonemi rękoma siedzieć. Od ósmej jestem na mieście. Idę na czwartą zkolei lekcyą.

– Zkądże idziesz pani i dokąd?

Szła z jednego końca dość rozległego miasta na drugi. W połowie drogi pożegnałam ją i wchodziłam już w bramę domu, do którego dążyłam, gdy wróciła kilka kroków i za rękę mię wzięła.

– Odwiedźże mię pani dziś albo jutro… tak mi zawsze miło dawnych znajomych u siebie widzieć… tylko przed ósmą, bo o ósmej otwieram swój uniwersytet.

Mówiąc to, mocno ściskała mi rękę. Zza woalki, od zmarzłego śniegu stężałej, czarne oczy jej, połyskiwały gorąco i smutnie.

Na ulicy, towarzystwo jej stawało się niekiedy kłopotliwem. W grubem obuwiu i w kaloszach dla oszczędzenia obuwia wkładanych, brnąc po błocie, albo najgorsze ślizgawice przebywając tak równym i pewnym krokiem, jakby po gładkim granicie stąpała, bystro i uważnie patrzyła ona dokoła siebie, a czynione spostrzeżenia i doświadczane wrażenia wyrażała głośno i z energią. Kobiety strojne, często na ulicach ukazujące się, sprowadzały jej formalne ataki oburzenia. Przystawała na chwilę, oglądała się za niemi i energicznie giestykulując, nazywała je lalkami, pijawkami, pasorzytami ssącemi drzewo społeczeństwa. Oczy jej zapalały się wtedy jak dwa żużle, brwi zbiegały się i nadawały czołu wyraz bolesny i groźny. Znajomym mówiła wprost i w oczy, co o nich myśli. Matkom uczenic swoich, zanadto dbającym o dokładne podobieństwo swych córek do żurnalów mód, prawiła:

– Wstydź się pani, wstydź się! Czy chcesz pani córki swoje na pasorzyty wykierować i przyczynić się do zgubienia w zarodku emancypacyi kobiet? Winszuję ale nie zazdroszczę… Mieć na sumieniu tamowanie postępu ludzkości, piękna rzecz!

Kiedy sprzeczano się z nią o »emancypacyą kobiet« unosiła się i pomiędzy wielu innemi przytaczała niezmiennie i ten także argument:

– Dwanaście córek i dwanaście katedr i nikt mi tego z głowy nie wybije!

Nikt jej też z głowy wybić nie mógł, że wszyscy uczniowie szkół miejscowych bez różnicy płci, byli najpiękniejszą ozdobą i nadzieją ludzkości, jak też przedmiotem budzącym w dobrze uorganizowanem sercu tkliwe uczucia. Na widok gromadki drobnych, istot tych, rojem ze ścian szkoły na ulicę wybiegających, wzrok jej rozpromieniał się, twarz cała nabierała wyrazu niewymownej słodyczy i czułości. Wśród drobnej ludności tej posiadała widać sporą ilość znajomych, bo niektóre z dzieci witały ją uśmiechem i skinieniem głowy, albo nawet do ręki jej przypadłszy, pocałunkami ją okrywały. Bywały to najczęściej twarze dziecinne bladawe i smutne. Widocznie dziękowały jej one za coś, ale za co? – nie dowiedziałam się o tem nigdy.

Codzień zrana, wymiotłszy pokoik swój i opatrzywszy kwiatki i kanarka, mówiła do siebie: marsz w drogę! i wychodziła na miasto. Maszerowanie to jej przecież słabło i wolniało na schodach. Z coraz większą trudnością przychodziło jej wstępować na wysokie piętra. Usiłowała pokryć to, ale nie mogła.

– Albomto ja taka stara, – mówiła śmiejąc się, a od bólu mimowoli brwi zsuwając.

Starą nie była istotnie, bo nie miała jeszcze spełna lat czterdziestu. Ale, raz, o szarej godzinie, przyznała mi się, że artrytyzm, nabyty w ostatnim roku domowego nauczycielstwa, coraz częściej i silniej ją napastuje. Wyznanie swe czyniła tak cicho, jak gdyby przez to zniżenie głos do zrozumienia mi dawała, iż jest to głęboka i mnie tylko powierzona tajemnica.

– Pokoik ten – dodała – jest bardzo milutki ale zimny w mrozy, a na wiosnę wilgotny. Zmieniać zaś mieszkanie… trudno!

Domyślam się, że trudność ta pochodziła z przyczyn częścią ekonomicznej, częścią uczuciowej natury. Zdrowsze i droższe mieszkanie było zapewne nad jej możność, lecz zarazem pozbawiłoby ją ulubionego obicia z polnemi kwiatkami i tych radosnych, a wdzięcznych podziękowań dziecięcych, które, na ulicach miasta, pod stopy jej okryte obłoconemi kaloszami, padały jak perły…

Chciałam mówić z nią o cierpieniu jej, coś jej doradzać, lecz szybko zmieniając przedmiot rozmowy, mówić zaczęła o rozmaitych powieściopisarzach, poetach, filozofach, jako też o różnych »kwestyach i ideach«. Napełniająca pokoik jej szara godzina, zdawała się roić imionami, datami, cytatami, które gradem z ust jej się sypały. Na niskim taborecie, przed palącym się w piecu ogniem, siedząc z patetycznie rozwartemi ramionami, deklamowała wyjątek z poematu jakiegoś, – deklamacyą swą przerywając dmuchaniem w stojący na ziemi samowar. Że zaś w poemacie owym znajdowała się wzmianka o Napoleonie I, skończywszy deklamować, mówiła coś o strategii wojennej… Uczoną rozmowę tę ośmieliłam się przerwać zapytaniem: ile mieć może dochodu za udzielane przez się lekcye? Zmarkotniała i milczała przez chwilę. Bardzo nie lubiła, gdy ją o nią samę zapytywano; podejrzywała w tem zawsze jakieś ironiczne intencye. Tym razem jednak, bądź przez gościnność, bądź przez grzeczność, bądź pod wpływem szarej godziny, łagodnie zabarwionej różowemi blaskami ognia, łagodnie odpowiedziała:

– Cóż? Zpoczątku szło mi wcale nieźle Teraz gorzej trochę, bo konkurencya silna…

– Konkurencya?

– A tak; jest nas tu, dających lekcye, mnóstwo! W dodatku, dziewczątka te, które gimnazya pokończyły, więcej ode mnie umieją i lepiej uczą, to też najlepsze lekcye im się dostają…

 

Więcej umieją! Boże! Ona jednak tak długo kształciła się i tak niepospolitą miała erudycyą!

– Miałam kiedyś ośm godzin dziennie, – rzekła – jeszcze, teraz mam już tylko pięć i bardzo lękam się… że na rok przyszły mniej jeszcze mieć będę.

Więcej już nic o tem nie powiedziała, ale przez dobre pięć minut siedziała na taboreciku swym milcząca i zamyślona. Postać jej rysowała się w cieniu jak długa, cienka, czarna linia; chude, długie ręce, bielały na czarnej sukni; twarz wychyliła nieco na światło ognia, które w oczach jej szklisto tkwiących w przestrzeni, zapalało drżące iskry. Zamyślenie to jej, z osłupieniem graniczące i odkąd znałam ją, pierwszy raz wymówiony wyraz: »lękam się«, – wiele do myślenia dawały.

Po chwili jednak, szybko i raźnie powstała, zapaliła świecę i herbatę urządzać zaczęła. Przytem mówiła znowu o wielu rzeczach uczonych i wzniosłych. W godzinę potem, pokoik jej zapełnił się ubogą dziatwą.

Uprosiłam ją, aby pozwoliła mi pozostać.

Lekcye trwały dwie długie godziny, w ciągu których pokoik przedstawiał istotną szkółkę wieczorną, z solowem i chóralnem bąkaniem sylab na elementarzach, z pisaniem liter i cyfr na zeszytach i łupkowych tablicach, z uderzaniem palcami w różne miejsca wiszącej na ścianie mapy, z klęczeniem, staniem w kącie, zapisywaniem złych i dobrych stopni itp. Wszystko to zakończyło się opowiadaniem bardzo ładnej bajki, utworem samej nauczycielki będącej, a w której były poezya i morał i różne wiadomości o szerokim świecie. Dzieci, w rozmaitych postawach na ziemi siedząc, słuchały z zajęciem wielkiem, zdradzającem się szeroko pootwieranemi oczami i ustami; panna Antonina zaś, pomiędzy niemi na taboreciku siedząca, opowiadała bajkę swoję z przejęciem się nadzwyczajnem, z odpowiednią mimiką i deklamacyą.