Бесплатно

Daj kwiatek

Текст
Автор:
0
Отзывы
iOSAndroidWindows Phone
Куда отправить ссылку на приложение?
Не закрывайте это окно, пока не введёте код в мобильном устройстве
ПовторитьСсылка отправлена
Отметить прочитанной
Шрифт:Меньше АаБольше Аа

Nie wiem jednak, czy nauki, udzielane mu przez Rebe Nochima, nie wygonią z pamięci Chaimka łagodnego upomnienia kwiatów z blękitném spojrzeniem; bowiem od dwóch miesięcy ma szczęście być wychowańcem i uczniem Rebe Nochima…

Był raz wieczór jesienny i smutny. Za okienkiem izdebki Chaity, po długiém, wązkiém, podwórku, z żałośném gwizdaniem przelatywały wichry, a gdy umilkły na chwilę, słychać było szmer deszczu, spadającego na kamienie bruku. Chaita leżała na łóżku swém, stękała i wzdychała. Wązki promień lampki migotał po twarzy śpiącego obok niéj Chaimka, a ona w twarz tę wlepiła nieruchome oczy i, według zwyczaju swego, półgłosem do siebie mówiła:

– Oj! biedne, nieszczęśliwe ty moje dziecię, co z tobą stanie się, kiedy dusza moja rozwód weźmie z mojém ciałem! Co z tobą będzie, kiedy Przedwieczny zawoła duszę moję, aby szła ztąd i połączyła się w światłości jego z duszami matki mojéj i ojca mego, męża mego Lejby i brata mego Abrahama, dwóch synów moich i kochanéj córki mojéj Małki? A co ja Małce mojéj powiem, kiedy ona mię na tamtym świecie zapyta się: Matulu, co ty zrobiłaś z małym synkiem moim, Chaimkiem? czy ty zostawiłaś tam przy nim kogo, kto chleb w usta jego, a rozum w jego głowę wkładać będzie? Jak ona mię tak zapyta się, ja z wielkiego wstydu oczu na nią, na moję kochaną Małkę, podnieść nie będę mogła, i tylko cała łzami zaleję się, bo miłego synka jéj, Chaimka, ja samego jednego na tym świecie zostawię… On tak mały i żadnéj rady sobie dać jeszcze nie może… U niego ręce takie małe, że on sobie niemi nic nie zapracuje, a głowa taka głupia, że będzie go do złych rzeczy, do wielkich nieszczęść prowadzić! Oj! biedna, nieszczęśliwa głowa moja!…

Tak rozmyślała i wyrzekała Chaita. Wieczoru tego myślała o śmierci, bo na świecie smutno było i ciemno, wichry żałośnie bardzo jęczały, a ją bolały wszystkie kości i bolała głowa, żółtą chustką owiązana, i koło serca tak się jéj jakoś robiło słabo i boleśnie, iż myślała, że z każdém odetchnieniem cząstka duszy jéj ulatuje z jéj ciała. Przytém, srogich od dni kilku doświadczyła zgryzot. Czy to, że sił niedostawało jéj do gorliwych zachodów, czy że rywalka jéj, Jenta, jako młodsza nieco i zdrowsza, w targu i na śmietniskach wszystkich ją wyprzedzała, od tygodnia może nie zarobiła nic prawie. Już nawet parę razy otwarcie powiedziała Chaimkowi: Nu, wyproś dziś tam u puryców kilka groszy. – Nie srożyła się i nie łajała go, a zwykłą w podobnych wypadkach pogróżkę; „ja ciebie za to rózgą wybiję”, wymówiła tak cicho, że Chaimek wcale jéj nie dosłyszał.

Wieczór był już późny i dawno pora było rozebrać się i wsunąć pod pierzynę; ale stara babka nie uczyniła jeszcze tego, leżała w ubraniu i długo, długo mruczała półgłosem, oczu nie spuszczając z twarzy śpiącego wnuka. Potém podniosła się z ciężkością, narzuciła na głowę i plecy wielką dziurawą chustkę i, nie zważając ani na ciemność nocną, ani na deszcz i wicher, wyszła z izdebki. Zgarbiona, z ręką wyciągniętą na przód, wśród fal deszczowych, które uderzały jéj prosto w twarz i przenikały dziurawą jéj odzież, przebywała kręte dziedzińczyki i wązkie uliczki. Stopy jéj osuwały się co chwila z ostrych kamieni, albo zapadały w głębokie kałuże, szła bardzo powoli. Doszła nakoniec do celu swéj wędrówki, i wsunąwszy się w ciemną sionkę nizkiego domowstwa, zastukała do drzwi, które znalazła omackiem.

– Kto tam? – zapytał z wewnątrz głos męzki.

Chaita z cicha wymówiła imię swe.

– Wejdź!

Izba, do któréj Chaita weszła, dość obszerną była, ale ubogą. W głębi jéj, na prostym stołku, przed stołem, na którym leżała wielka, rozwarta księga, siedział człowiek, w długiém do ziemi, wyszarzaném ubraniu, z obliczem ciemném i całkowicie prawie obrosłém gęstemi, ciemnemi włosy. Człowiek ten wczytywał się w księgę z wielkiém snadź wytężeniem władz duchowych, bo, gdy podniósł wzrok na wchodzącą kobietę, źrenice jego omglone były, jak bywa u tych, którzy z trudnością oderwać się mogą od przedmiotu swych myśli. Nie rozgniewał się jednak, że mu przeszkodzono w zajęciu, i łagodnym głosem zapytał:

– Czego przychodzicie do mnie o tak późnéj porze? czy stało się u was jakie nieszczęście?

– Odkąd opuściłam dom moich rodziców, nieszczęście stało się towarzyszem wszystkich dni moich – odszepnęła kobieta.

– Taką widać jest wola Przedwiecznego, wyrzekać na nią wzbrania nam zakon nasz – surowiéj nieco odparł mężczyzna i zapytał: – Czego chcecie ode mnie?

Chaita pochyliła się i pochwyciwszy ciemną, suchą jego rękę, do ust swoich ją przyłożyła.

– Rebe! – rzekła – ja przyszłam prosić cię za wnuka mego, za małe niewinne dziecko, które może bardzo nieszczęśliwém stać się, jeżeli ty nie ulitujesz się nad niém!

Tu rozpowiadać zaczęła o troskach i niepokojach, któremi zapełniał ją przyszły los dziecka.

– Rebe – mówiła u końca mowy swéj – ja przed tobą serce moje otworzę. Wielki ja grzech popełniłam, sama dziecko to żebractwa uczyłam… Rebe! niech twoje oko z gniewem i pogardą na mnie nie patrzy… mnie ciężko żyć… Ale ja o dziecko to w wielkim strachu jestem. Ono nauczyło się żebrać, a nauka to zła jest… ona prowadzić może do tego, że on będzie kraść! Aj! aj! Rebe! ja tego nie chcę! ja tego bardzo boję się!

I zaczęła w istocie trząść się na całém ciele, jak gdyby miała febrę.

– Rebe! ja grzech nie jeden mam na sumieniu mojém! Zdarzało się, że łachman nędzny ja za dobry sprzedałam, a kupując rzecz jaką dobrą, zapłaciłam za nią, jak za nędzny łachman. Zdarzało się, że ja oczom ludzkim pokazywałam towar mój z téj strony, z któréj on cały i piękny był, a tę stronę, która była dziurawą i brzydką, chowałam, jak mogłam! Zdarzało się, że ja dla Jenty, téj, co także łachmanami handluje, wielką zazdrość i nienawiść w sercu swojém miałam, kłóciłam się i biłam z nią o lichy zarobek! Widzisz ty, Rebe, że ja przed tobą całe serce moje otwieram, ale ty nie patrz na mnie za to, co ja zrobiłam, z gniewem i pogardą, bo… bo mnie tak ciężko żyć!… Ale ty, Rebe, pomyśl sobie, że ja nie chcę, żeby Chaimek mój musiał tak grzeszyć, jak ja grzeszyłam! ja tego bardzo boję się! Ulituj ty się nad małém, niewinném dzieckiem! Ono takie piękne, i takie rozumne, i takie jeszcze małe! Weź ty, Rebe, wnuka mego pod opiekę swoję, jak tyle już dzieci biednych nieraz brałeś! Zrób ty tak, żeby on mógł uczyć się i rozum do swojéj głowy brać, i żeby, jak dusza moja rozwiedzie się z ciałem, ustom jego kawałka chleba nie zbrakło! Ty dobry jesteś, Rebe, nad biednymi ludźmi litujesz się zawsze! Miłosierdzie twoje, tak jak wielka mądrość twoja, na cały świat słynie! Niechże i ja znajdę łaskę w oczach twoich i litość w twém sercu!

Drżącéj mowy staréj kobiety Rebe słuchał w milczeniu, z uwagą. Myślał potém chwilę, aż rzekł:

– Bądź ty spokojną! ja prośbę twoję spełnię i wnukiem twoim zaopiekuję się! Ja go do domu mego wezmę, składkę na niego zbiorę, do Talmud Tory posyłać i sam go uczyć będę!

Twarz Chaity, zbolała i błagalna przed chwilą, zajaśniała radością i wdzięcznością niewypowiedzianą. Nagle zapłakała głośno, spazmatycznie prawie.

– Czegoż płaczesz? – zapytał Rebe.

– O, Rebe! przebacz ty moim łzom! głupie to są łzy, ale rzucają się one z serca mego do oczu moich, i ja ich zatrzymać w sobie nie mogę. Jak ty Chaimka mego do domu swego weźmiesz, rozstanę się z dzieckiem mojém… Niéma u mnie nikogo na świecie całym, tylko jest on jeden… Ja i on, żyliśmy do tego czasu, jak te dwie krople wody, które wiatr rzuci na piasek, i które ciągle na siebie patrzą, a jedna drugiéj żyć dopomaga… Jak ty, Rebe, Chaimka mego do domu swego weźmiesz, zostanę się ja bez niego, jak oko bez źrenicy, jak ciało bez duszy. Kiedy ja obudzę się z rana, nie zaśmieją się już do mnie usta jego, a kiedy wieczorem do domu wrócę, szyi mojéj ręce jego nie obejmą. Nie będą już nóżki jego biegać i skakać po mojéj izdebce, a w ciemnościach nocnych nikt już nie zawoła do mnie: – Bobe! przyjdź i zabierz mnie do łóżka swego… niech ja rozgrzeję się pod pierzyną twoją… Pozwól ty, Rebe, żebym przynajmniéj często do domu twego przychodziła i, na niego patrząc, pocieszała stare oczy moje…

Nazajutrz do izdebki Chaity wszedł. Reb Nochim, i wziąwszy za rękę strwożonego i płaczącego Chaimka, zaprowadził go do domu swego.

Kimże i jakim jest Reb Nochim? Zdziwicie się państwo, gdy powiem wam, że jest to mąż sławy niepospolitéj. Nie słyszeliście nigdy o nim? Jeden to dowód więcéj, że, posiadając wiele wiedzy, można jeszcze o mnóztwie rzeczy nie wiedziéć. Reb Nochim słynie szeroko śród izraelskiego plebsu z uczoności swéj, pobożności i miłosierdzia. Talmudystą jest on, biegłym wielce, i naukę kabały studyuje z niezmordowaną pracowitością. Powiadają niektórzy, iż dla oczu jego nic niéma skrytego na niebie i ziemi, ale ja o tém z pewnością twierdzić nie mogę. Wielkiéj litości jego zato mam dowody niezbite, bo czyny jéj i następstwa widziałam nieraz przed własnemi oczyma. Widziałam nieraz dzieci izraelskie, ubogie, obdarte, głodne, które gromadami całemi przygarniał on ku sobie; widziałam starców niedołężnych, zgarbionych, którym ramię swe za podporę on dawał… Ale o tém mi mówić nie pora dziś. Teraz wspomnę o tym rysie usposobień Rebe Nochima, który wywrzéć może, jak mi się zdaje, silny wpływ na przyszłe ukształcenie moralne i umysłowe Chaimka. Reb Nochim, oprócz hebrajskiego języka i pospolitego żydowskiego żargonu, żadnéj innéj mowy, ani wyrazu jednego nie rozumié i nie wymówił nigdy. Pogrążony całkiem w studyach religijnych, w badaniu szczególnéj tajemnic kabały, nad któremi praca, wierzajcie państwo, żartem wcale nie jest, nie miał on może czasu wyuczyć się języka panującego w kraju, który dla pra-pra-dziadów jego był już krajem rodzinnym. Przypuszczam jednak, że oprócz braku czasu, nieumiejętność ta Rebe Nochima posiada jednę jeszcze przyczynę, którą, zdaje mi się, że raz własnemi dostrzegłem oczyma.

 

Było to niedawno temu. Idąc ulicą miasta, spotkałam przybywający do Ongrodu tabór cały pogorzelców. W poblizkiém miasteczku zgorzały wielu biednym ludziom domy ich i całe chudoby, i jechali oni teraz na wozach, odarci, wychudli, wpółnadzy, niektórzy nawet szli pieszo, a na obliczach wszystkich była nędza i rozpaczne o ratunek błaganie. Tabór ten posuwał się zwolna środkiem ulicy, a na chodnikach stały tłumy zamożniejszéj izraelskiéj ludności, przypatrującéj się z ubolewaniem nieszczęściu śpółbraci. Chodnikiem téż równolegle z taborem postępował Reb Nochim. Smutny stan nędzarzy tak go rozrzewniał, iż wielkie łzy jedna za drugą płynęły po ciemnych, zarosłych włosem, jego policzkach. W dłoniach trzymał puszkę blaszaną i przed osobą każdą stojącą na chodniku wstrząsał nią, o jałmużnę dla pogorzelców prosząc. Nie prosił wprawdzie ustami, nie mówił nic, ale wymownie bardzo prosiły łzy jego i smutne, głębokie jego wejrzenie. Za każdym razem, gdy miedziana lub srebrna moneta z ręki czyjéj w głąb’ puszki wpadła, Reb Nochim dziękował dawcy skinieniem głowy, pełném wdzięczności, i takim miękkim błogosławiącym uśmiechem.

Kobieta jakaś, nienależąca do izraelskiego świata, przechodząc, rzuciła téż pieniądz w puszkę Reb Nochima. Reb Nochim nie podawał jéj puszki swéj, bo poznał od razu, że nie należała ona do plemienia tego, z którego pochodzili sunący środkiem ulicy nędzarze; lecz gdy nieproszona dar swój złożyła, orzucił ją bystrém spójrzeniem, w którém błysnęło twarde, niemiłe światło jakieś, wstrząsnął puszką swą tak silnie, jak gdyby chciał wyrzucić z niéj pieniądz, przez nią rzucony, i głową nie skinął, i nie uśmiechnął się, i szybko, bardzo, bardzo szybko, minął kobietę…

Другие книги автора