Kostenlos

Daj kwiatek

Text
0
Kritiken
Als gelesen kennzeichnen
Schriftart:Kleiner AaGrößer Aa

Jakkolwiek przecież gromadkę małych słuchaczy zajmuje żywe opowiadanie Enocha, przerywają je od czasu do czasu różne drobne epizody, związku z nią niemające. Tak np. gburowaty i gapiowaty Mordko, syn krawca Gerszuna, chcąc znaleźć się bliżéj opowiadającego, popchnął Mendelka tak silnie, że zachwiał się on, na tasiemki swe nastąpił, upadł i głośno zapłakał. Chaimka oburzyła krzywda, wyrządzona przyjacielowi. Z zaiskrzoném okiem, ściśniętą pięścią uderzył on parę razy w plecy Mordka, poczém nachylił się, podniósł Mendelka, pocałował go w czoło zwalane piaskiem, pogładził policzek jego zalany łzami, i mocno go potém objąwszy ramieniem, do siebie przytulił. Mendelek przestał płakać, ale w gronie całém powstał, wypadkiem tym wywołany, ruch i gwar pewien, na który przecież Enoch w najmniejszéj mierze nie zważał i bez względu na to, że przez pół go tylko słuchano, opowiadał daléj i ożywiał się nawet coraz więcéj.

Wytrwałość ta przyniosła, jak zwykle, skutki pomyślne, bo gdy opowiadanie dosięgło kulminacyjnego punktu swego, więc jednoczesnego wymierania wszystkich pierworodnych egipskich dzieci, uwaga słuchaczy na nowo i w zupełności ku opowiadającemu wróciła. Jednoczesna śmierć pierworodnych wzbudziła przerażenie ogólne. Słuchano o niéj z pootwieranemi szeroko ustami, z wyrazem trwogi i głębokiego żalu w oczach. Widocznie dzieci te nie czyniły jeszcze różnicy pomiędzy narodowościami, świat ten zamieszkującemi, i nie wiedziały o tém, że jedna z narodowości tych nienawidziéć może drugiéj i cieszyć się z jéj nieszczęść. Mądrość ich nie dosięgła jeszcze stopnia tego, na którym znajduje się wiedza o nienawiści i zemście. Żałowały téż pierworodnych egipskich tak zupełnie, jak gdyby były one izraelskiemi. Ale Enoch zbliżał się już do wspomnionego wyżéj stopnia mądrości, i nad pierworodnemi egipskiemi litości najlżejszéj nie uczuwał.

Z błyszczącém okiem i szerokiemi giestami opowiadać właśnie zaczynał o płaczach i lamentach, które po owém fatalném wydarzeniu rozlegały się w Egipcie, gdy nagle…

– Patrz! patrz! – zawołali wszyscy słuchacze i wszyscy w kierunku jednym powyciągali wskazujące palce, a Chaimek aż zadrżał cały z radości.

Na bulwar weszła kobieta, w białéj, powłóczystéj, lekkiéj jak obłok, sukni, z ciemnemi splotami jedwabistych włosów nad czołem i z ogromną więzią prześlicznych kwiatów w ręce, obciągniętéj lśniącą rękawiczką. Była to wysoka, piękna i strojna pani; po obu stronach jéj szli téż wysocy, piękni i strojni panowie.

Enoch sam jeden już siedział na ławce, ale najlżejszéj nie zwracając uwagi na to, iż odbiegali go słuchacze jego, prawił z coraz większym zapałem historyą swą, i dwóm drzewkom, melancholijnie powiewającym nad ławką mizernemi gałązkami, opowiadał o przejściu Mojżesza i Izraelitów przez morze Czerwone. Przechodząca przez bulwar piękna pani i cudowne kwiaty, które niosła ona w swéj dłoni, nie zdołały obudzić w nim zajęcia, od dawna już bowiem próżności i blaski światowe nęcić go przestały, a umysł jego utonął całkiem w poważnych studyach nad przedmiotami wiary i wiedzy.

Lecz nic dorównać nie zdoła pośpiechowi, z jakim bardziéj lekkomyślni i światowi towarzysze Enocha gonili za zjawiskiem, zachwyt ich budzącém. Gromadą całą biegli oni za panią w białéj sukni, chmura kurzawy wzbijała się z pod stóp ich, a krzyki ich napełniały powietrze wrzawą ogłuszającą. Chaimek szczególniéj nie mógł oderwać oczu od ogromnego i prześlicznego bukietu. Dotąd, widywał on tylko kwiaty, malowane na starych sukniach, wtłoczonych w kosz staréj Chaity, albo te, które, z nikłą barwą i zmiętém, martwém obliczem przyozdabiały dziurawe, na śmietnikach podejmowane przez nią, kapelusze. Nigdy jeszcze w życiu swém nie widział on kwiatów żywych, wonnych, świetnych gorącemi barwami, operlonych jeszcze srebrnemi kroplami. Teraz zobaczył je i aż zadrżał cały od zachwycenia niewymownego. W zapale swym zapomniał on nawet o małym Mendelku, który, nie mogąc dorównać biegowi towarzyszy, usiadł na środku bulwarowéj ścieżki i, rzewnie płacząc, wrzeszczał przeraźliwie. Inni chłopcy, mniéj śmieli, albo może mniéj namiętnie rzucający się ku rzeczom pięknym, biegli za panią w bieli w pewném oddaleniu, palcami tylko ukazując ją i jéj bukiet. Ale Chaimek zabiegał jéj wciąż drogę i, wyciągając obie ręce ku jéj kwiatom, roziskrzone, błagalne oczy podnosił. Zjęty nieśmiałością usuwał się potém, aby wnet znowu, z tym samym giestem i wejrzeniem, zabiedz jéj drogę. Ona nie zważała przez chwilę, ani na dziecko, ani na ruchy jego na-pół nieśmiałe, na-pół gwałtowne, gdy nagle Chaimek pochwycił suknię jéj i z lekka ją ku sobie pociągnął. Stanęła wtedy i ze zdziwieniem z razu, potém z uśmiechem na dziecko spójrzała. Źrenice jéj szafirowe, łagodne, ze srebrzystym połyskiem, spotkały się z nieśmiałemi a roziskrzonemi, jak czarne brylanty, oczyma dziecka. Okrągłą twarzyczkę jego oblewały ogniste rumieńce, drobne usta roztwierały się zachwyconym uśmiechem. Schylona nad nim, zapytała:

– Czego chcesz, mały?

Chaimek nieśmiałym, powolnym ruchem, dotknął końcem palca jéj kwiatów. Zaśmiała się srebrzyście i miękko zarazem, dłoń jéj spoczęła już teraz na gęstych jego kędziorach.

– Poproś ładnie – rzekła – a może dam ci kwatek z mego bukietu?

Chaimek stał przed nią nieruchomy i patrzał jéj w oczy zalęknioném trochę i zdziwioném spójrzeniém, zarazem wargi jego drgać zaczynały, jak gdyby wnet miał się rozpłakać. Nie dziw. Języka, którym przemawiała do niego, nie rozumiał, piérwszy raz bodaj dźwięki jego słyszał. Z twarzy jéj i z głosu, z ruchu jéj dłoni, która z miękką pieszczotą przesuwała się po włosach jego, domyślił się, że piękna pani była dla niego łaskawą, ale czego-by chciała od niego, o co go pytała – nie wiedział. Odgadła to właścicielka bukietu.

– On mnie nie rozumié! – zawołała, i w mgnieniu oka biała jéj twarz powlokła się cieniem smutku. Potém łagodnie i żartobliwie trochę rzekła:

– Powiedz mały: daj kwiatek!

Chaimek domyślił się tym razem, że kobieta uczy go wymawiania nieznanych jakichś wyrazów. Pojętność i uwaga odbiły się w oczach jego, które rozwarły się szerzéj.

– „Daj kwiatek” – uśmiechając się wciąż, mówiła kobieta.

Chaimek wyjąkał i wybełkotał z razu coś niezrozumiałego, lecz po chwili z wybuchem radości i po dziecinnemu przeinaczając trudny dla niego wyraz, zawołał wyraźnie i głośno:

– Daj kwiatek!

Wtedy kobieta w białéj sukni wesoło i razem głęboko jakoś popatrzyła mu w oczy, potém odłączyła od bukietu swego sporą część kwiatów i podała je dziecku.

– Śliczne dziecię! – prostując się, rzekła do towarzyszy swych i chciała odejść, a Chaimek zawiesił się u jéj ręki, którą okrywał namiętnemi pocałunkami.

W minutę potém biegł już ulicą, wiodącą ku żydowskiéj dzielnicy. Trzymał kwiaty swe w wysoko podniesionych ręku, biegł bardzo szybko, ani słyszał wołań goniących go towarzyszy, a od tych, którzy go doganiali, bronił się rękoma i nogami. W ten sposób przebiegł kilka wązkich zaułków, kilkanaście różnokształtnych dziedzińczyków i wpadł do mieszkania babki.

W chwili téj właśnie słońce zachodziło. Ukośny promień jego padał na drobne szybki i spróchniałe ramy okienka. O! błogosławioném bądź słońce, które ozłacasz niekiedy czarne ściany takich nizkich ciemnych izdebek, szkarłatnemi smugami opasujesz takie niezgrabne, gliniane, rozsypujące się piece, i ciepły pocałunek składasz na czole zmarszczoném i zżółkłém takiéj przygarbionéj, zmęczonéj, staréj, łachmaniarki!

W różowym płomieniu zachodzącego słońca, z kwiatami w wysoko podniesionéj ręce, stanął zdyszany Chaimek przed babką swą, która, na stołku siedząc, drżącemi rękoma przebierała podarte łachmany. Śnieżne lilie, stulistne róże, błękitne jak niebo niezapominajki i wysokie trawy ze srebrnemi brzegami rozbłysły w słońcu, niby spadły z nieba odłam tęczy; woń ich świeża, silna, upajająca, napełniła izdebkę całą od czarnego sufitu do glinianéj, poszczerbionéj, śmieciem okrytéj podłogi. Chaita klasnęła w ręce, oczy i usta szeroko ze zdziwienia otwierając.

– Chaimkie! – zawołała – aj! aj Chaimkie – a zkąd ty wziął te piękności? gdzie ty znalazł takie brylanty? Daj ty mi ich tu, ja im przypatrzę się! Aj! jak one pachną!

Uczucie niewymownéj błogości rozlewało się na twarzy Chaity, gdy, wziąwszy piękne kwiaty z rąk wnuka, przyglądała się im z daleka i z blizka, przymrużała oczy, nos swój, uzbrojony w wielkie okulary, kryła całkiem prawie w kielichu białéj lilii, a szerokie trawy o srebrnych brzegach gładziła dłonią, jakby to były dzieci ukochane, a wciąż wołała:

– Aj! aj! jakie to gładkie! a jak to pachnie! a jak to błyszczy!…

I trudno-by rozpoznać, które z dwojga istot tych, dziecię czy babka, cieszyło się namiętniéj temi arcydziełami natury, co zajaśniały nagle w ciemném i duszném ich miejskiém więzieniu tym błyskiem zbytku, który przerznął i rozświecił przed nimi – mrok nędzy. Cieszyli się oboje naiwnie, głośno, ale uciecha dziecka dłuższą była. Chaita po kwadransie poczęła głową trząść smutnie jakoś, westchnęła nawet.

– Kiedy ja byłam młoda – szepnęła – ja takie same piękne kwiaty widywałam w dworskim ogrodzie. Potém już ja żadnych kwiatów nie widziałam nigdy…

Chaimek siedział w kątku na swojéj pierzynce i, opowiadał babce o pięknéj pani i o sposobie, w jaki kwiaty od niéj otrzymał, całował od chwili do chwili róże i lilie. Lecz babka po wielkiéj radości posmutniała na cały wieczór i, cerując przy ostatniém świetle dnia stary spencer jakiś, wciąż mruczała do siebie coś o rodzinnéj karczmie, o dworskim ogrodzie, o gałęziach brzóz, kołyszących się nad wodą, o późniejszém życiu swojém, biedach jego, troskach, bólach…

Wśród nocy budziła się ciągle, stękała, wzdychała, a nie śpiąc, usłyszała, jak w ciemnościach, zalegających kąt izby, głosik dziecinny, czysty jak srebro, uśmiechniony, z dźwiękiem prośby wymówił przez sen: „Daj kwiatek!”

Chaimkowi śniła się kobieta w białéj sukni i z szafirowém, srebrzyście połyskującém okiem; śniły się mu téż kwiaty, i nie dziw, bo oddychał wciąż, owiany był cały ich mocną wonią. Nocy téj, niby drugi Heliogabal, spał on na kwiatach. W obawie, aby mu gdzie nie zginęły, włożył je sobie pod poduszkę, pod małą, biedną poduszeczkę, powleczoną siném, szorstkiém płócienkiem.

 

Bolesne obudzenie! Nazajutrz Chaita, odmawiając, jak zwykle, o wschodzie dnia poranne swe modlitwy, usłyszała za sobą głośne spazmatyczne niemal szlochania. Odwróciła się, i oto jaki obraz przedstawił się jéj oczom.

Na wiązce słomy, przykrytéj na-pół cienką pierzynką, siedział Chaimek z włosami wśród snu rozczochranemi i zjeżonemi, a kolana jego, przykryte szarą koszuliną, i drobne nagie stopy osypane były trupami kwiatów. Otworzywszy oczy ze snu, sięgnął on wnet pod poduszkę i wydobył skarby swe, lecz w jakimże stanie! Atłasowe liście białych lilii zżółkłe były i porozdzierane, róże, na-pół ogołocone ze swych koron, sterczały uwiędłemi łodygami, szerokie zielone trawy zmieniły się do niepoznania… Nie były to już kwiaty, lecz słabe, o nich zaledwie wspomnienia. Chaimek z obwisłemi rękoma patrzał na nie i płakał, szlochając głośno, pełną piersią. Daremnie pocieszała go babka pieszczotliwemi wyrazy, to znowu łajała, grożąc, że go rózgą wybije… Chaimek, nie słyszał nic i nie widział! Łzy duże, rzęsiste, strumieniem nieprzerwanym lały się z oczu jego, i spadając na uwiędłe kwiecie, skrapiały je obfitą niby rosą. Jedna tam była tylko gałąź niezapominajek, która zachowała jeszcze trochę świeżości i barwy. Błękitne te gwiazdki ze złotemi oczyma zdawały się łagodnie i smutnie patrzéć na zapłakanego chłopczynę. Gdyby posiadały dar mowy, lub gdyby Chaimek znał imię ich, powiedziały-by mu one z pewnością: „Pamiętaj!”

Weitere Bücher von diesem Autor