Kostenlos

Cnotliwi

Text
Als gelesen kennzeichnen
Schriftart:Kleiner AaGrößer Aa

Przestała mówić, i w oczach jej podniesionych w górę błysnęła powstrzymywana łza.

Oczy zaś patrzącego na nią pana Edwarda przestały całkiem być obojętne, i zamgliły się szczerem uwielbieniem.

– I nie jednego bliźniego niedolę wesprzesz pani tą ofiarą swoją, wymówił; bo jestem pewny, że przedmioty te sprzedadzą się drogo – naprzód dla tego, że same przez się piękne i cenne, a potem staroświeckie klejnoty właśnie wchodzą w modę. Pozwolisz pani, dodał z nowym a głębokim ukłonem, abym do summy otrzymanej przez panią ze sprzedaży jej djamentów, dołączył ze swej strony drugą podobnąż summę, i abyśmy tym sposobem utworzyli kapitał, którym będziemy obracali wspólnie na korzyść bliźnich…

Pani Starowolska z serdeczną czułością popatrzyła na swego gościa.

– Nie mam prawa odrzucać podobnej współki, wyrzekła.

– Pani lubisz przedewszystkiem wspierać doraźnie niedolę ludzką, ciągnął pan Edward; ja zaś patrzę w przyszłość, i pragnę chronić od nieszczęść młode pokolenie, oświatą. Będziemy więc wynajdywali rodziny potrzebujące naszych wspierających dłoni; pani będziesz od nędzy i moralnego upodlenia ratowała starych i niedołężnych – ja młodym źródła oświaty otworzę…

Dziwnie wypiękniała i wyszlachetniała twarz pana Gaczyckiego, gdy to mówił; wydawał się innym zupełnie człowiekiem. Nie był już sztywnym, ani dumnym, ani obojętnym – i można było patrząc nań wtedy odgadnąć, iż wypowiadał myśli swe o tem, co wedle słów jego, wyrzeczonych do Wandy w czasie przechadzki: „Posiadało wartość gruntowną i niezmienną, bo było ukochanem z myślą rozumną i celem świadomym siebie”.

Pani Starowolska podała mu obie ręce w milczeniu, on ucałował je z synowską czułością.

– A teraz, rzekła gospodyni domu, pójdźmy zacny panie do tej nieszczęśliwej, która nas wzywa.

– A raczej pojedźmy, rzekł pan Edward; powóz mój stoi przed bramą pani mieszkania, i czeka na jej rozkazy.

Byli już u progu, gdy z pękiem rezedy w rączkach wbiegła do pokoju Anielka.

– Babuniu droga! zawołała czepiając się sukni opiekunki, przebacz żem bawiła tak długo w ogrodzie.

Pani Starowolska pocałowała ją w czoło.

– Weź książeczkę Anielciu, którą ci wczoraj dałam, i czytaj póki nie wrócę.

– Dobrze, babuńciu, odrzekło dziecię, wezmę książeczkę i pójdę do ogrodu pod gruszkę; poczytam trochę, a potem zamknę oczy i postaram się zasnąć, może mi znowu mama się przyśni!…

X

W parę godzin potem na ustronny dziedziniec pani Strowolskiej zajechał piękny powóz pana Edwarda, a właściciel jego wyskoczywszy, pierwszy pomógł z uszanowaniem wysiąść zeń starej kobiecie.

Potem oboje weszli do mieszkania, i oboje mieli twarze poważne i bardzo zamyślone.

Pani Starowolska usiadła na swym staroświeckim fotelu, wzrokiem pełnym pytania wpatrzyła się w twarz gościa swego, i pierwsza wyrzekła:

– Ktoby się tego spodziewał! Któżby się był tego spodziewał?

Pan Edward zatrzymał się przed nią; uśmiech ironji zawisł mu na ustach, które znów obojętne były.

– Co do mnie, łaskawa pani, – rzekł, odkrycie jakie uczyniła nam nieszczęśliwa kobieta, nie zdziwiło mię bynajmniej. Mam zawsze w silnem podejrzeniu ludzi zbyt wiele mówiących o cnocie; a pod ciągle spuszczającemi się skromnie powiekami kobiety, szczególniej, gdy ta niejest już młodziuchną panienką, skory jestem do podejrzywania jakiej ukrywającej się, a nie zbyt czystej tajemnicy teraźniejszej lub przeszłej.

– Wprawdzie, mówiła pani Starowolska, słyszałam ja o niej i wprzódy to i owo – ale jako nie rada słuchać plotek i obmów, puszczałam to mimo uszu. Zresztą ta surowość sądów jej o innych młodych kobietach, to nieustanne wielbienie i zalecanie skromności jako cnoty najwyższej, wydawała mi się niepodobnem do udania.

– A we mnie, odrzekł pan Edward, to wszystko właśnie wzbudzało podejrzenie, że ta kobieta musiała koniecznie wykroczyć kiedyś sama przeciw tej skromności, którą tak gorliwie innym zaleca. Bądź co bądź, dodał, staliśmy się dziś panami tajemnicy ważnej dla opuszczonego dziecka, i należy nam dobrze zastanowić się nad tem, czy mamy z niej zrobić użytek.

– Jakimby on mógł być, nie widzę – odpowiedziała kobieta; matka jej widocznie bez serca, boć dawno wie o istnieniu tu swego dziecka, i nigdy się o nie nie zatroszczyła. Ojciec jest zbyt swobodnych obyczajów i lekkiego charakteru człowiekiem, by mógł…

– Nie jest on tak lekki i zepsuty jakim się być zdaje; i przypuszczam, że gdyby wiedział…

Zaczął Edward, ale nie dokończył, bo otworzyły się drzwi szeroko, i naiwnym, drobnym krokiem wbiegła przez nie pani Teresa Rokowiczowa. Tym razem ubrana była w dziewiczej prostoty sukienkę z białego muślinu, i ten sam co wprzódy niewinny pęczek fijołków tkwił na jej kapeluszu. Słodziuchna i uśmiechniona witała gospodynię domu, na której poważnej twarzy pojawił się wyraz pewnego zmięszania, połączonego z niesmakiem. Nagle spostrzegła przybyła stojącego nieco opodal pana Gaczyckiego; spuściła oczy i oddała mu naiwny panieński ukłon. Pan Edward odkłonił się ze sztywną grzecznością, w mgnieniu oka stał się zimnym, dumnym i obojętnym, jakim okazywał się zwykle.

– Jakże dawno nie widziałam szanownej i kochanej pani, wyrzekła z przymileniem pani Teresa do gospodyni domu; trzeba było abym bardzo i niezmiernie pragnęła ją widzieć, kiedym aż wyszła na miasto bez mego Felunia!

– Państwo jesteście jak owe ptaszki nierozłączne, istniejące w podzwrotnikowych krajach, które bez siebie jednej chwili żyć nie mogą – z lekką ironją wyrzekł pan Edward.

Pani Teresa znowu spuściła oczy.

– O tak, szepnęła zcicha, kochamy się! Felunio mój jest jedynym człowiekiem jakiego kiedy kochałam! pierwsza to i ostatnia miłość mego życia!

Pani Starowolska i gość jej zamienili między sobą dziwne spojrzenia; wysoki niesmak był w oczach kobiety – oczy mężczyzny błysnęły ironją.

– A zresztą, kończyła pani Teresa, czyliż przyzwoitem jest, aby mężatka chodziła po mieście z wizytami bez męża! – ja znajduję, że to się rozmija ze skromnością…

– Która jest najpiękniejszą ozdobą kobiety, dokończył ze sztywnym ukłonem pan Edward.

– Tak, potwierdziła wzorowa małżonka – i trzeba tylko całego mego przywiązania i szacunku jaki mam dla pani (tu zwróciła się do gospodyni domu), abym odważyła się rozminąć z memi zasadami i wyjść na miasto – tem bardziej z wizytą, bez mego Felunia.

Pani Starowolska dziwnie się jakoś i przymuszenie uśmiechnęła; miała coś powiedzieć, gdy otworzyły się cichutko drzwi, i na progu zabrzmiało pozdrowienie pobożne:

– Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus!

Do pokoju weszła pani Apolonja Kuderska ze swemi dwoma krzyżami na ręku i piersi, i w swoim wieczystym czepku o fijołkowych wstęgach.

Pan Gaczycki ujął kapelusz, pożegnał gospodynię domu i sztywnie skłoniwszy się dwom innym kobietom, wyszedł.

– Co za sztywny i niemiły człowiek, wyrzekła pani Teresa po odejściu pana Edwarda i odbytych powitaniach z Kuderską.

– Egoista i bez serca, dorzuciła pani Apolonja; nie widziałam nigdy, aby grosz dał ubogiemu na ulicy!

– Nie należy sądzić z pozorów, z zimną powagą rzekła gospodyni; pan Gaczycki nie jest wcale takim za jakiego panie go macie.

– Oj, już że nie nabożny i żadnej religji niema, za to ręczę, zawołała Antyfona; nigdy prawie nie widuję go w kościele.

– A przytem niemoralny, dodała pani Teresa, kompromituje młode panny, i ułatwia im schadzki z żonatymi ludźmi.

– Co teżto panie wygadujecie! zawołała z wyraźnem niezadowoleniem pani Starowolska.

– Ale tak, tak, kochana pani, żywo odpowiedziała Kuderska. Przed kilku dniami widziałam na własne oczy, jak w czasie majówki za miastem poprowadził pannę Rodowską w głąb lasu, aby tam mogła się spotkać z panem Augustem Przybyckim, który jest przecie człowiekiem żonatym. Wracali potem razem we troje… Oj, coto za świat teraz! zgorszenie tylko i obraza Pana Boga!

– Cóżto za nowa historja wymyślona na tę dobrą i śliczną Wandę? – z żywszem jeszcze niezadowoleniem wyrzekła pani Starowolska.

– Niech mię Pan Bóg strzeże i broni od obmowy i odbierania sławy bliźniemu, żywo odparła Apolonja; ale co prawda to prawda! kochana Wandzieczka najdobrowolniej gubi się takiem postępowaniem! żonatych bałamucić! to obraza boska!

– I nieskromność! dorzuciła pani Teresa.

– Widziałam wczoraj na własne oczy, prawiła dalej Apolonja, że pan August Przybycki szedł do ich mieszkania na pierwsze piętro. Widać że zaczął już u nich bywać! potrzebne to żonatemu człowiekowi? Oj, ci żonaci, żonaci! niech im Bóg ciężkie grzechy…

– Mój Felunio, przerwała pani Teresa, słyszał wczoraj wracając z przechadzki, muzykę na cztery ręce w mieszkaniu pani Rodowskiej; zatrzymał się tedy i zobaczył, jak gdy muzyka ucichła, panna Wanda stanęła w otwartem oknie z panem Przybyckim…

– Boże najwyższy! tak się publikować z żonatym człowiekiem! zawołała i splasnęła rękami Apolonja.

– I dopuszczać się takich nieskromności młodej pannie! jęknęła Teresa.

Pani Starowolska słuchała rozmowy dwóch kobiet w milczeniu z za okularów przesuwając po ich twarzach wzrok niedowierzający. Przy ostatnich jednak wyrazach pani Teresy, oczy jej zabłysły, i stały się surowe. Podniosła głowę poważnym ruchem, i z odcieniem surowości w głosie wyrzekła:

– Moje kochane panie, przesadzacie ważność opowiadanych mi faktów, i niesłusznie krzywdzicie sławę dobrej i ślicznej panny, którą znam z najlepszej strony. Że w tym domu w którym ona mieszka ze swą matką, bywa któś tam żonaty, że z tym żonatym grywa ona na cztery ręce, i stoi przy otwartem oknie, sąto rzeczy bardzo zwyczajne, i w których umyślnie tylko dopatrzeć można coś złego. Nieskromności zaś niewłaściwej młodej pannie w tem wszystkiem nie widzę – a wiem że zdarzają się wypadki daleko gorsze, które się jednak bardzo zręcznie ukrywają. Kto z nas bez grzechu moje panie, niech rzuci kamień!

Przy ostatnich wyrazach mówiąca utkwiła w twarzy pani Teresy wzrok przenikliwy i surowy. Obronicielka skromności kobiecej spuściła oczy jakby wzroku tego znieść nie mogła, i ledwie dostrzegalny rumieniec przemknął po jej czole. Nie straciła jednak rezonu, i powstając rzekła zwykłym sobie słodziuchnym głosem:

 

– Pozwól pani abym przeszła się po jej ogródku, i zobaczyła jej śliczne kwiaty które tak lubię.

Pani Starowolska skłoniła głową z chłodną uprzejmością.

– Przebacz pani że jej towarzyszyć nie będę, bo chodziłam dziś po mieście, i zmęczoną się czuję.

– O, niech pani nie zadaje sobie fatygi dla mnie, słodziuchno zawołała Teresa; z uniżonością niemal pocałowała w ramię starą kobietę, i zniknęła za szklannemi drzwiami wychodzącemi z bawialnego pokoju na ogródek.

– Niech mię Bóg strzeże i broni od obmowy albo odbierania sławy bliźniemu, zaczęła po wyjściu Rokowiczowej Apolonja, i ciągnęła dalej rozpoczętą rozmowę, komunikując – rozmaite miejskie wiadomostki pani Starowolskiej, słuchającej z obojętnością, niekiedy z niezadowoleniem.

Tymczasem Teresa czując się uwolnioną od przenikliwego i surowego wzroku starej kobiety, odetchnęła pełną piersią, ale zarazem oczy jej błysnęły gniewem, i zamigotały obawą.

Spuściła głowę na piersi.

– Ona wie o wszystkiem! szepnęła, jestem pewna że ona wie o wszystkiem! Ta nieznośna stara kobieta! wyraźnie dała mi to dziś do zrozumienia! gdybyż przynajmniej nie powiadała o tem nikomu…

Wzdrygnęła się.

– Och, jak się tego lękam… nie przeżyłabym chwili w którejby świat przypomniał sobie… tak przypomniał – bo dawniej wiedzieli o tem niektórzy, ale…

Uśmiechnęła się z tryumfem.

– Potrafiłam rzucić na przeszłość zasłonę… a gdyby doszło co do Feliksa…

Uśmiechnęła się z ironją.

– Ten głupiec! tak dba o nieskazitelną czystość i pozycję swego domu, a nie wie…

Nagle urwała, i szkarłat głęboki zalał twarz jej, dostał się aż na czoło i szyję.

Naprzeciw niej biegło dziecię, mała Anielka, z rączkami wyciągniętemi do niej z radośnem powitaniem.

Przez chwilę zdawało się że Teresa odwróci się i ucieknie od tej jasnowłosej zbliżającej się dzieciny; ale obejrzała się i zobaczyła, że ze wszech stron całkiem była niewidzialną – gęste krzewy bzów, rozłożyste grusze i jabłonie otaczały i zasłaniały ją zewsząd.

Nagłym, namiętnym błyskiem zaświeciły jej szare oczy, poskoczyła i pochwyciła dziecko w objęcia.

– Tak dawno pani nie była u nas! szczebiotała dziewczynka, tęskno mi było za panią! ja panią tak kocham!

Pani Teresa z dziwną, namiętną, gorączkową niemal czułością przyciskała ją do piersi, całując jej czoło, usta i oczy. Twarz jej zmieniła się niezmiernie, oczy płonęły, na ustach zawisł wyraz niezmiernego cierpienia.

Nagle Anielka utkwiła w niej wzrok zamglony, tęskny.

– Jak pani jesteś podobna do mojej mamy! wyrzekła z pieszczotą.

Na te słowa Teresa odskoczyła o parę kroków, jakby nagle zraniona, i odepchnęła od siebie dziecko z taką mocą, że aż zachwiało się, i drobną rączką oparło o drzewo.

– Co ty mówisz, dziewczyno? zawołała; jak ja mogę być podobną do twojej mamy! gdzieżeś ty swoją mamę widziała?

Oczy Anielki napełniły się łzami.

– Sniła mi się mama, odpowiedziała cicho; w takiej samej białej sukni była jak pani, i z twarzą bardzo podobną, tylko włosy miała piękniejsze i rozpuszczone, i nie odpychała mię od siebie, ale ściskała, całowała i pieściła…

Szkarłatny rumieniec złączył się na twarzy Teresy z wyrazem goryczy, boleści i trwogi. Ostatnia zapanowała po krótkiej chwili. Zbliżyła się do Anielki, pochyliła nad nią, i szepnęła cicho a prędko:

– Słuchaj Anielko, ty nigdy nie mów tego co powiedziałaś przed chwilą! Ja do twojej mamy nie mogę być podobną! ja jej nawet nie znałam, i nie widziałam nigdy! Czy słyszysz, dziecko, nigdy! nigdy jej nie widziałam nawet. Nie powtarzaj nikomu tego coś mi powiedziała, bo nie przyjdę tu więcej, i nigdy cię nie pocałuję!

Anielka objęła rączkami fałdy jej sukni, podniosła ku niej wzrok łzami zamglony, i znowu z pieszczotą przytulić się do niej chciała; ale Teresa usunęła ją zwolna od siebie, i szybkim krokiem zmierzyła ku domowi.

Gdy wróciła do pokoju, znalazła panią Kuderskę podnoszącą się już ku pożegnaniu gospodyni.

– Żegnam, żegnam kochaną panię, mówiła Apolonja, dzwonią na majowe nabożeństwo, biegnę, lecę, ażeby się do kościoła nie spóźnić! Nieprawdaż że dziwnych rzeczy dowiedziałaś się pani odemnie? Ta Rumiańska i pan As, Wandziulka i pan Przybycki! mój Boże najwyższy! mężatka z kawalerem! żonaty z panną romanse zawiązują! Zgorszenie tylko i obraza Pana Boga! Żegnam, żegnam kochaną panię! pilno mi do kościoła, na majowe nabożeństwo! zapisanam w szkaplerne i różańcowe bractwo – opuszczać się nie godzi!

– I ja także żegnam najlepszą, najszanowniejszą panię, wymówiła pani Teresa całując w ramię panią Starowolską z większą jeszcze słodyczą i uniżonością jak pierwej; śpieszę do domu, aby mój Felunio zbyt długo za mną nie tęsknił.

– Jakto? pani nie będziesz na majowem nabożeństwie! z oburzeniem spytała pani Apolonja.

– Nie, moja pani Kudersko; mój Felunio ma zwyczaj spać o tej porze, a ja bez męża nawet do kościoła nie chodzę. Mężatka nie powinna bez męża znajdować się w żadnem miejscu gdzie wiele ludzi znaleźć może! to nieprzyzwoicie i nieskromnie!

– Pani dla męża opuszczasz chwałę Pana Boga, ze świątobliwem napomnieniem wyrzekła Antyfona.

– A pani dla chwały Pana Boga zaniedbujesz męża, ze słodziutką żartobliwością odrzekła Teresa.

– Chwała Boża przedewszystkiem! rzekła skłaniając głowę Apolonja.

– A dla mnie mój Felunio i skromność przedewszystkiem, odparła spuszczając oczy naiwna Teresa.

Po tej rozmowie pożegnały ostatecznie gospodynię, i odeszły. Z progu raz jeszcze odezwało się pobożne pozdrowienie pani Kuderskiej.

– Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus!

Gdy odeszły dwie kobiety, pani Starowolska niezwykle jakoś smutne i zamyślone spojrzenie zwróciła na małą Anielkę, która z łezką kręcącą się w błękitnych oczach stała w drzwiach od ogrodu, i oglądała się jeszcze na drzwi któremi wyszła pani Teresa. Wyciągnęła do niej ręce, i zawołała z niezmierną czułością:

– Pójdź do mnie biedne kochane dziecko moje!

Anielka poskoczyła, objęła opiekunkę rączkami, i główkę przytuliła do jej piersi. Pani Starowolska przycisnęła usta do jej czoła, i jedna łza wypływając z pod okularów zrosiła jasne włosy dziecięcia.

Smutne dziecię podniosło bladą twarzyczkę, a siadając na stołeczku u stóp babki, rączki złożyło na jej kolanach i wyrzekło z cichą prośbą:

– Babuńciu, tłumacz mi dalej przykazania boże! – Stara kobieta dłoń złożyła na głowie dzieweczki, i łagodnym ozwała się głosem.

– Pamiętaj dziecię moje, że najwyższem, wszystkie inne zamykającem w sobie przykazaniem bożem jest: kochaj bliźniego twego i nie czyń mu krzywdy żadnej na sercu, ni na majątku, ni na sławie…

Chciała coś mówić jeszcze, ale w przezroczystem powietrzu cichego wieczoru zabrzmiały z ulic odległych przeciągłe i donośne głosy dzwonów kościelnych, wzywających na nabożeństwo wieczorne.

Stara kobieta i dziecię wsłuchały się w ten odgłos poważnej a podniebnej pełen melodji.

– Dziecko moje, znowu po chwili wyrzekła pierwsza, tam po kościołach, do których dzwony te zwołują ludzi, modli się wiele serc obłudnych, fałszem i pokrzywdzeniem bliźniego splamionych. Pamiętaj o tem, pamiętaj na całe życie, aby gdy modlić się będziesz, serce twe było nie tylko dla Boga, ale i dla ludzi miłości pełne, i że ten kto się modli, cnoty szczerości, cnoty miłosierdzia i cnoty przebaczenia nie znając, ubliża Temu dla którego cześć wygłasza ustami i ze świętej wiary czyni sobie płaszcz ku pokryciu swej złości.

Rzekłszy to, zamyśliła się głęboko pani Starowolska – i w zadumę cichą wpadła jasnowłosa u jej kolan dziewczynka.

XI

August Przybycki był człowiekiem, któremu jak wielu innym na tym świecie ludziom, życie nie dotrzymało swych obietnic.

Poszedł niewłaściwą sobie drogą, i nigdy już nie dorósł miary, jaką mu zrazu zakreśliła natura.

Jednego błędu, jednego nieszczęścia wystarczyło aby skrzywić istnienie, które pięknem być mogło.

Artysta z zamiłowania i wykształcenia, do artystycznego zawodu sposobił się przez lata młodzieńcze z miłością, nadzieją, zapałem niewysłowionym. Czuł się dumny i szczęśliwy obranem i wrodzonemi skłonnościami popartem powołaniem; kochał ludzi, świat i sztukę, śnił o sławie i laurach.

Laury te już zbierać począł, już mistrzowska gra jego zachwycała w stolicy tłumy którym dał ją słyszeć; utwory jego pełne natchnienia i młodzieńczego ciepła, rozchodziły się po świecie porywane, sławione.

Zaczęto pisać o nim, znakomici mistrze zwali go bratem młodszym, i dłonie podawali mu z zachętą i sympatją. Przyszłość przed nim jaśniała szeroka, daleka, bo był jeszcze bardzo młodym – miał dwadzieścia dwa lata.

Nagle na drodze jego stanęła kobieta.

Była nią wdowa o dziesięć lat starsza od niego, ale bardzo piękna jeszcze a zalotna, przebiegła, namiętna. Z całą gwałtownością natury płomienistej, a rozhukanej śród burzliwej i samowolnej przeszłości, rozkochała się w młodym artyście – i póty go wabiła połyskami swojej białej twarzy, paliła namiętnym ogniem czarnych oczów, rozwijała przed nim bogactwo kruczych warkoczy, aż uległ kuszeniu rozkochanej zalotnicy – rozszalał na chwilę.

Potem już honor pojąć mu ją kazał za żonę. Uczynił to, i wnet poczuł, że spełnił jeden z tych kroków, które łamią życie.

Anastazja piękną była jeszcze, ale piękność jej miała się już ku schyłkowi. Czuła to, widziała sama, i tem więcej przywiązała się do młodego męża, który ostatnią miał być jej miłością – a zarazem tem straszniej drżała o utratę jego serca.

Ztąd wywiązała się w tej kobiecie szalona zazdrość, zgryźliwa a nierozsądna podejrzliwość, ciągłe wybuchy gwałtownej namiętności objawiającej się rozżaleniem, nie dającem się utulić niczem, bo źródłem jego był brak wiary w samą siebie.

W domu młodego artysty wrzały ciągłe kłótnie, skargi, płacze, i rzucanie się. On szalał cierpieniem, wrzał młodzieńczą niecierpliwością, a natchnienie słabło coraz, i zamierało mu w piersi; ręce odpadały od instrumentu, duch omdlewał. Jemu potrzeba było miłości słodkiej i łagodnej, coby do coraz nowych marzeń kołysała jego artystyczną duszę; towarzyszki rozumnej, której powierzaćby mógł myśli co mu się w głowie roiły; cichego a ciepłego rodzinnego życia, przy którego ognisku podniecałby się wciąż płomień jego serca.

Anastazja dawała mu tylko burze i niepokoje; miłość jej podobną była do rzucania się wściekłej tygrysicy. Życie z nią rodzinne byłoby męczarnią dla każdego, stało się piekłem dla artysty.

Nie miał dla niej nigdy miłości tylko szał. Szał minął, obojętność przyszła. Na widok obojętności tej, kobieta rozszalała jeszcze bardziej – on ją znienawidził.

Znienawidził ją za to, że go pociągnęła w piekło cierpień domowych; a bardziej jeszcze za to, że przy niej utracił to co mu życiem ducha było i przyszłością – natchnienie.

I ona także schła i więdła, trawiona niepohamowanym ogniem który w niej gorzał. Zaczęła chorować, twarz jej okryła się żółtością, czoło porysowało się zmarszczkami, oczy zapadły, i zapłonęły wiecznem wrzeniem wewnętrznem. Potem, w pewną mroźną i wietrzną noc zimową, porwana dzikiem uniesieniem zazdrości i podejrzenia, wypadła z mieszkania nagiemi stopy, i przewiewną okryta bielizną; owiał ją w bramie domu silny podmuch wichru, i upadła bezwładna na ręce ścigającej ją sługi. Kiedy August wrócił do domu, znalazł ją nawpół zdjętą paraliżem.

Na widok niezmiernego nieszczęścia które ją dotknęło, nienawiść zniknęła w jego sercu, a zastąpiła ją litość, i silniejsze jeszcze od niej poczucie obowiązku. Wszystkie środki na jakie tylko zdobyć się mogła sztuka lekarska, przyzwał do łoża nieszczęśliwej żony – ale nadaremnie. Paraliż okazał się nieuleczonym; do niego przyłączyło się mnóstwo innych chorób targających i dręczących to biedne ciało, w którem nieprzestała jednak mieszkać nieposkromiona, burzliwa dusza.

I odtąd Anastazja zasiadła u domowego ogniska Augusta na wpół bezwładna, zżółkła, zeschła, wyniszczona, – a wciąż wyrzucająca na niego żuzle z wulkanu, który nie przestał płonąć w jej piersi.

Oprócz tego, nędza w dom zawitała. August nie był bogaty, i Anastazję wziął ubogą. Niewielkie zasoby jakie posiadał wyczerpały się w dwóch latach bezczynnego życia, i na bezskuteczne ratowanie chorej kobiety. Przyszedł dzień w którym młody artysta zamiast śnionych niegdyś laurów i bogactw, ujrzał przed sobą możebną śmierć głodową.

Ale podniósł dumnie czoło. Uczuł, że bądź co bądź, oprócz własnego życia niósł na swojej odpowiedzialności byt kobiety dotkniętej nieszczęściem, a której egzystencją przyjął na swoje barki. Porzucił sztukę która mu nie dawała już natchnienia ni chleba, i rzucił się w urzędniczy zawód.

 

Zdolny i otwarty jego umysł, umiał sobie i tam utorować drogę. Zdobył wkrótce byt i położenie, ale młodzieńcze struny jego piersi pękały jedna po drugiej śród łamania się z trudnościami pracy, do której się nie sposobił wprzódy, z którą się nie zrósł, która mu suchą i wstrętną była. A dawne anioły jego młodości, które mu nad głową śpiewały niegdyś pieśni cudowne, i coraz nowe dumy, a melodje poddawały mistrzowskim palcom jego, odlatywały odeń coraz dalej – i darmo je pochwycić, zatrzymać przy sobie pragnął. Znikały i rozwiewały się w prozie walki o byt codzienny, w głębokim niesmaku płynącym z domowego nieszczęścia.

Któż zdoła określić straszny proces psychiczny, odbywający się w duchu człowieka który widzi, że chybił powołaniu swemu, że skłamał prawdzie jaka w nim leżała; że mogąc być olbrzymem stał się karłem; będąc wezwanym do zdziałania wielkich rzeczy na właściwej sobie drodze, zszedł na tę, która mu nie była przeznaczoną, i na której wytworzyć mógł tylko dach nad własną głową, i kawał powszedniego chleba dla siebie!

Ten tylko pojmie w całej rozciągłości nieszczęście to, kto był twórcą a stał się machiną, był mistrzem a został wyrobnikiem. Posiadać natchnienie i utracić je, to rzecz okropna! Jestto śmierć głodowa, tylko sroższa, powolniejsza niż ta, jaką człowiek z braku chleba kona. Tam ciało – tu duch umiera z głodu.

August przestał być artystą, i czuł że być nim przestał.

Rozpaczał zrazu, szalał z bólu, pełną piersią przyzywał ogień który z niej uciekał – potem uspokoił się, zmężniał, zrósł ze swym losem, ale nigdy się nie zrezygnował.

Nie mógł zapomnieć o świetnym błysku swej młodości; nie mógł z piersi wyrwać tęsknoty za rozkoszą tworzenia, ni żalu po zgasłych nadziejach swoich.

Milczał ale marzył, i tęskniąc ciągnął ciężką taczkę żywota.

Tak minęło lat ośm – długich lat dla Augusta, ciągłych prób, walk zewnętrznych i wewnętrznych. Aż przyszła pora że uczuł głębokie zmęczenie życiem; gorycz wjadała się mu w piersi – wypędzał ją ale wracała i stawała się mu ciągłą towarzyszką. Pochyliło się dumne czoło jego, usta złorzeczenia na ślepy a niesprawiedliwy los wyrzuciły, i stanął u tego kresu, do którego gdy dochodzą nieszczęśliwi ludzie, biada im! stają się z nich pijacy, gracze, łotry.

Czuł niepohamowaną żądzę wrażeń gwałtownych, wstrząsających, śród których zapomniałby o sobie, przeszłości swej, teraźniejszości, przyszłości – o tem co mógłby mieć, a co utracił, o tem, o czem śnić nie przestawało serce młode. Czuł tę potrzebę, a złe nałogi niosące wrażenie w darze nieszczęśliwym, wabiły go coraz ponętniej. Jeszcze krok jeden, a wpadłby w otchłań moralnej zaguby.

W tejto porze otrzymał posadę w X., i przybył tam ciągnąc za sobą cały ciężar swego losu. Nie znał nikogo z mieszkańców miasta, i obojętnem mu to było, bo oddawna prowadził życie pustelnicze prawie. Trudna praca pochłaniała go; lękał się, by śród ludzi bardziej nie rozbudzić targań swych i żalów.

Miał wtedy lat trzydzieści, ale zdawało mu się że przeżył dwa razy tyle.

Zżółkły szkielet kobiecy który siedział przy jego ognisku domowem, rzucał na niego tchnienia starości, znużenia, goryczy.

I w tejto także porze wzrok jego zatrzymał się raz na przechodzącej mimo okna jego postaci kobiecej, i ścigał ją póki nie znikła; ścigał jeszcze gdy znikła, migocące odblaski jej powłoczystej sukni.

Ujrzał ją raz drugi i trzeci i czwarty, i widywał ją co dnia, to w oknie otwartem, to na ulicy; a gdy ją widział, zdawało mu się że śni, że jest jeszcze młodym artystą o czole marzącem i piersi niedotkniętej cierpieniem. Czuł że fale ożywczego ciepła przenikały go na wskróś, że cóś w nim tworzyło się wówczas, coś mu szeptało, śpiewało do ucha. Złe myśli i pociągi odleciały, jak zaklęte – a z wezbraną piersią codziennie oczekiwał chwilki, tej chwilki krótkiej jak mgnienie oka, w której spostrzegał.

I dnia pewnego gdy ona przeszła mimo okna jego mieszkania łabędzim swym krokiem, poważna jak kobieta, spokojna jak dziewica; objął oczami płowe jej warkocze, puścił wzrok za falującym krańcem jej sukni – potem usiadł przed instrumentem, i grać zaczął.

Zaczął grać – i nagle posłyszał dawne anioły swoje śpiewające mu nad głową melodje cudowne. Powróciły! tworzył! znowu tworzył! natchnienie pierś mu przepełniło – był artystą, odrodził się!

Jak długo i co grał, sam nie wiedział; ale gdy ocknął się z zachwytu, poczuł dla tej nieznajomej prześlicznej dziewicy wdzięczność niezmierną za to, że słodką postacią swą odpędziła odeń złe duchy i ogień który był zagasł, przywołała do serca.

I byłby upadł przed nią na kolana, jak przed świętą, i byłby ucałował skraj jej szaty!

Znowu widywał ją codziennie, ale zdaleka, na mgnienie oka zawsze. To mu starczyło.

W piersi wrzał mu wulkan cały niezużytych, tęsknotą długą i pragnieniem roznieconych uczuć, ale myśli miał czyste jak dziecko.

Gdy spostrzegał ją, zaledwie śmiał wzrokiem zawisnąć na jej wyniosłem, marzącem czole, albo spojrzeniem ogarnąć płową jej koronę z warkoczy. Nie wiedział nawet dobrze czy ona go spostrzegała – czuł tylko, że tak być musiało. Przeczuwał jej rumieniec gdy szła mimo niego, i sam bladł od przyśpieszonego ruchu krwi co mu do serca zbiegała.

Wiedział że imię jej Wanda, ale w myśli nazywał ją swoim „słowikiem podniebnym” i „gwiazdą nieznaną”, bo słała mu z góry co wieczór pasma słodkich melodij, a świeciła przed nim dniem i nocą choć jej nie znał.

Jakiem było to uczucie, które w nim dla niej istniało? jakie miało nazwanie w ludzkiej mowie? zkąd powstało? dokąd dążyło? Ani wiedział o tem, ani się o to pytał siebie, ani z tego co czuł sprawę chciał zdawać przed sobą. Byłto świt, błyskawica, przemknienie anioła po ciemnem jego niebie, pasmo promieni przerzynające jego mglistą drogę.

Dobrze mu było, pierwszy raz dobrze oddawna; nie chciał się budzić, nie pytał o nic.

Pewnego dnia grać zaczął, i znowu usłyszał obok siebie śpiewające dobre dawne anioły swoje. Grał i tworzył, a z tonów wychodzących mu z pod ręki upleciona, wyłaniała się przed nim coraz wyraźniej postać nieznanej dziewicy. I ujrzał naprzód kibić wysmukłą, gibką, niby dzika wśród gaju brzezina; potem słodkie lica zajaśniało jak lilji śnieżnej kielich; płowe włosy rozpromieniły się nad czołem z marmuru, i drobne białe ręce przycisnęły pierś falującą. I całe to cudowne zjawisko uniosło się przed nim w powietrzu oblane powodzią muzyki, chyląc się i pływając w tonach niby sennie rozmarzone. Nagle – z pod dłoni jego wypłynęły akordy dziwnej treści; była w nim boleść, szczęście, modlitwa, i żal bez granic. Zjawisko promienne zadrżało – pochyliło się, rozplotły się i wyciągnęły drobne ręce, a słodkie różane usta szepnęły: Auguście!

August jęknął i grać przestał, bo ręce mu opadły bezwładne. Zamyślił się potem, roztęsknił, i ból w sercu poczuł – ból wielki!

W parę dni potem August po raz pierwszy zblizka spotkał Wandę, i po raz pierwszy przemówili do siebie, stojąc nad brzegiem przepaści.

Po raz pierwszy przemówili do siebie stojąc nad brzegiem przepaści, ale nie widzieli że to przepaść… Słyszeli tylko szum srebrzystych na dnie strumieni, a konary sosnowego boru podniebną pieśń nad ich głowami śpiewały… Pośrodku urwiska, w gruppie gęstej zieleni, błyskał wprawdzie przed nimi krzyżyk biały; ale nie pamiętali że jest on godłem cierpienia – widzieli w nim tylko znak wiary…

Nie pytali siebie zkąd im przyszło to piorunne wrażenie, jakie uczuli spotykając się tak nagle oko w oko; ani pomyśleli o tem, jakich uczuć zaczątkiem to wrażenie było.

I mogłaż ona myśleć w owej chwili, kim on był i mógł być dla niej? – jakiem było położenie jego według zwyczajnych warunków tego świata?

I mógłże on wtedy przypomnieć sobie swoje kajdany, i pomyśleć, że one mu ją czynią niedosięgłą jak gwiazdy, niepochwytną jak woń lilji?

Nie. Oboje artyści, poeci i marzyciele, nie tknęli myślą zwyczajnego biegu spraw ludzkich; wszelka rachuba i obawa o przyszłość daleką była od nich.