Kostenlos

Cnotliwi

Text
Als gelesen kennzeichnen
Schriftart:Kleiner AaGrößer Aa

Nie będę pani opowiadał jakie na widok ten były osobiste wrażenia moje; powiem tylko że serdecznie i głęboko współczułem tobie i jemu. To co inni potępiali w pani, mnie jeszcze bardziej pociągnęło do ciebie. Zobaczyłem, że zdolna jesteś kochać bez rachuby, z czystością myśli i podniosłością uczuć; widziałem potem, że w imię zacności i obowiązku potrafiłaś spełnić poświęcenie i przenieść boleść z odwagą – i pokochałem cię jeszcze bardziej…

Tu głos Gaczyckiego po raz pierwszy w ciągu jego mowy stłumiony został wzruszeniem; blade źrenice pociemniały i błysnęły. Pod wpływem półgłosem wypowiadanego uczucia, twarz jego stawała się coraz piękniejszą, rozumną i męzką pięknością.

Wanda patrzyła na niego zdziwiona i wzruszona także; w oczach jej migotał rzewny wyraz – była w nim znowu wdzięczność i najwyższy szacunek.

Gaczycki mówił dalej.

– Tego co powiedziałem, nie bierz pani za naleganie lub jakąkolwiek z mej strony prośbę. Byłbym niedelikatnym, nieszlachetnym prawie, gdybym nieszanując twego smutku i żalu, prosił panią w tej chwili o serce twe lub rękę. Chciałem tylko, abyś pani zostając tu rozżalona, tęskniąca, wystawiona na szorstkie zetknięcie się z ludźmi niesprawiedliwymi lub złymi, wiedziała o tem że jest na świecie człowiek, który cię poznał, pojął, ocenił, który szanuje cię, kocha i gotów w każdej ciężkiej dla ciebie chwili pośpieszyć dla podania ci pociechy, rady lub pomocy, jakiejbyś kiedykolwiek potrzebowała… Zresztą pani, życie człowieka krótkie i długie jest zarazem. Krótkie w porównaniu z wiekami, które jak ocean niezmierzony płyną nad niezmierzonym Wszechświatem; długie według lat, dni i godzin człowieczych, z których każda mierzy się uczuciem jakimś, boleścią, troską, radością lub obowiązkiem, o spełnienie go wołającym. Pani byłaś dotąd marzącą, przeczystą dziewicą; wśród marzenia swego miałaś sen o miłości… Byłto sen tylko, nic więcej… Pani się zdaje może, że wspomnienie snu tego nie opuści cię do grobu i że wspomnieniem tem żyć będziesz wiecznie; ale prawa natury i serc ludzkich powiadają inaczej… Życie długie jest pani, wedle miesięcy, lat, dni i godzin. W tem długiem życiu, prędzej czy później barwy snu prześnionego zbledną w twej pamięci; na grobie wspomnień zatkniesz niezapominajkę wątłą i zapragniesz rzeczywistości… Rzeczywistości jakiej? oto takiej, aby w niej była znowu miłość, jeśli nie tak przezrocza i żywa jak ta co minęła, to może za to głębsza i trwalsza – a z miłością tą, aby nadeszło ciepło domowego ogniska, rodzina, obowiązki – wszystkie te słowem prace i uczucia, które każdy myślący człowiek spełnić i odczuć powinien i których wiecznie pragnie…

Jeżeli więc przyjdzie kiedy chwila w której pani rzeczywistości takiej zapragniesz, wiedz o tem, że jest na świecie człowiek, który ją zawsze spełnić i przywieźć ku tobie gotów – a tym człowiekiem jestem ja… W moim wieku i z moim charakterem, uczucia raz powzięte nie przechodzą łatwo; takim jak jestem dzisiaj, zostanę dla pani na długo, na zawsze może. Teraz tę tylko zanoszę do pani prośbę, abyś pozwoliła mi od czasu do czasu przybywać do X. dla widzenia cię, dla zasięgnięcia o tobie wieści, dla rozgrzania mego serca po długiej samotnej pracy twoim widokiem i twoją przyjaźnią… Nie odmówisz mi pani tego, nieprawdaż?

Umilkł i patrzył na Wandę. Ktoby go widział, z trudnościąby go poznał wtedy. Nie byłto już człowiek o pańskiej, wyniosłej i zimnej postaci, z twarzą rozumną i obojętną zarazem. Głębokie uczucie wydarło się z jego piersi, której ogień umiał tak dobrze osłaniać chłodem zewnętrznym – i rzuciło na niego blask niewymownej dobroci i siły duchowej.

Wanda podała mu rękę.

– Byłabym złą lub bezmyślną, rzekła, gdybym nie potrafiła zrozumieć pana i ocenić takiego serca jak twoje i takiej zacnej wyciągniętej do mnie dłoni. Bóg widzi głębię mojej duszy, i sam wie tylko jak cierpię… Czy prześnię kiedy ten sen o którym pan mówiłeś, czy barwy jego zbledną kiedy w mej pamięci – nie wiem; ale to wiem, że ile razy pan mię zobaczyć zechcesz, spotkam cię z szacunkiem prawdziwym i niemniej szczerą przyjaźnią…

– Dziękuję, wyrzekł zcicha Gaczycki i uścisnął jej rękę. W tej chwili cichutko otworzyły się drzwi przyległego pokoju, i jak aniołek, w białą ubrane sukienkę, wbiegło dziecię wątłe, blade, z główką osypaną złocistemi kędziorami. Poskoczyło z okrzykiem na kolana Wandy i rączkami objęło jej szyję.

Wanda przycisnęła dziecię do piersi, pochyliła się nad niem, i znowu zdjęta wzruszeniem, które przechodziło jej siły, cicho płakać zaczęła.

– Czego ty płaczesz, najdroższa? czemu ty taka blada? – szczebiotała mała Andzia przyciągając do siebie głowę Wandy i drobną rączką starając się otrzeć łzy z jej twarzy.

Gaczycki powstał i ze wzruszeniem patrzył na rzewną grupę. Po chwili odezwał się z powagą, niemal uroczystością w głosie:

– Dobrze odgadłem twoje serce pani, powierzając ci tę biedną sierotę. Potrzebujesz kochać i czynić coś dobrego na świecie. Kochaj więc dziecię to, kształć jej serce, wznoś jej umysł ku tym pięknym rzeczom, których własna myśl twoja pełna – a będziesz miała chwile spokoju i wysokiej moralnej pociechy. Obok tego, obejrzyj się wkoło siebie; może gdzieś niedaleko, tam kędy ręka twoja sięgnąć zdoła, jest jakaś niedola którą dźwignąć trzeba, jakaś ciemność którą można rozświetlić. Pełną dłonią czerpaj dobroć z swego serca i światło ze swojej myśli, i siej je między ludźmi. Spójrz także i w siebie, a jeśli zobaczysz że w umyśle twym brakuje jakiej pożytecznej wiedzy, nabywaj ją, ucz się, wstępuj coraz wyżej po szczeblach, które wiodą człowieka do poznania wszystkiego co mu poznać na tej ziemi jest dane. Miłosierdzie i praca – oto dwa wyrazy, dwa pojęcia, które zapisz sobie głęboko i nazawsze w sercu i myśli. Idź z niemi ręka w rękę, a nigdy nie poczujesz się zupełnie nieszczęśliwą; bo niema pociechy nad miłość dla ludzi, niema mocy nad tę, którą się czerpie z pracy.

– A teraz, kończył zbliżając się do Wandy, teraz żegnam panią. Jeżeli kiedykolwiek smutna dziś magnolja prześni o złotym słonecznym promieniu, który na chwilę zabłysnął przed nią i zniknął… jeżeli kiedy zatęskni do nowego ciepła i nowej światłości – wtedy przypłynie ku niej inny promień, mniej może ognisty i świetny jak tamten, ale obok którego nie dotknie ją żaden chłód ziemski, żaden kolec nie zrani jej delikatnych listków; obok którego rozwinie się ona, wspaniała i spokojna, aby zachwycać oczy przechodniów i spełniać to, co jej na tym świecie do spełnienia dano…

Wanda powstała i chciała cóś przemówić.

– Nie odpowiadaj mi teraz, przerwał jej żywo Gaczycki; nie mów nic, abyś nie wymówiła wyrazu któregobyś potem żałować mogła. Życie długie – czas wszystko porywa i nawzajem wszystko przynosi z sobą… Nie trzeba uprzedzać czasu… Teraz podaj mi pani tylko rękę ufną, przyjazną, i powiedz: do zobaczenia.

Wanda wyciągnęła do niego dłoń otwartą i wymówiła głosem, który dźwięczał rzewnie a szczerze:

– Do zobaczenia!

XXVII

Pan Gaczycki opuściwszy mieszkanie Wandy przeszedł parę ulic i wstąpił na wschody dużej kamienicy, której pierwsze piętro płonęło rzęsiście oświetlonemi oknami. Byłoto mieszkanie amarantowej damy, która rozpoczynała porę jesiennych i zimowych zabaw świetnym wieczorem, wydanym dla pokazania wątpliwych wdzięków swych córek i odszukania tego niepodobnego dotąd dla nich do znalezienia towaru, który się obrączką ślubną nazywa.

Ktoby świadkiem był przedchwilowego nastroju Gaczyckiego, nie potrafiłby wytłumaczyć sobie dla czego człowiek smutny i wzruszony, w uroczystej niemal chwili swego życia, szedł w to pstre i pospolite towarzystwo, jakie zapewne znajdowało się zebrane w salonach amarantowej damy. Kiedy jednak wszedł do oświetlonego przedpokoju, odrazu można było odgadnąć iż miał cel jakiś, bo na czole jego zarysowała się zmarszczka rozwagi, blade policzki zabarwiły się słabym rumieńcem, a w oczach i po ustach błądził wyraz sarkazmu i postanowienia. Kiedy wszedł do salonu, w którym zebrana była większa część towarzystwa, roznoszono herbatę i owoce, a rozmowa toczyła się nudna i nieożywiona między kilku grupami rozsianemi po salonie. Na kanapie, jak zwykle, najstrojniejsza i najwynioślejsza ze wszystkich obecnych kobiet, tronowała pani Olimpja; niedaleko niej siedzieli oboje państwo Rokowiczowie trzymając się za ręce; dalej jeszcze błyszczały krzyże pani Apolonji, jak dwie stałe gwiazdy na firmamencie, a dalej były trzy damy: fijoletowa, amarantowa i zielona – i inne jeszcze damy i panowie, a między ostatnimi pan Spirydjon z miną śmiertelnie znudzoną. Osób w salonie znajdowało się przeszło trzydzieści; przez drzwi otwarte widać było przechadzające się panny w towarzystwie młodych ludzi. Córki gospodyni domu dla zabawienia gości opuściły tym razem białą mantylą okryte plecy swej matki, a rumiany Ignaś, nieznalazłszy ulubionej swej konsoli z salonu pani Olimpji, usadowił się pomiędzy drzwiami i piecem. Przy wejściu Gaczyckiego wszczął się w towarzystwie ruch spójrzeń i szeptów. Gaczycki był indywidualnością bardzo wybitną w X., nietylko z powodu swej pańskiej i wyniosłej postaci, ale głównie z powodu uroczej cyfry miljonów, która z za tej postaci wyglądała, i arystokratycznie brzmiącego nazwiska, wypisanego wielkiemi zgłoskami na jego wysokiem i rozumnem czole.

I czegożby nie dała amarantowa dama za to, aby miljonowy pan zwrócił swe blade i obojętne oczy na wdzięki jej córek? I czegóżby nie dała dama fjoletowa aby rumiany jej Ignaś choć raz przeszedł się po salonie pod rękę z miljonowym panem? I czegóżby nie dały panny zerkające ukradkiem na wielką łysinę starego kawalera, na której widziały wypisaną większą jeszcze od niej cyfrę jego majątku, aby zbliżył się ku nim bogaty człowiek, który nie miał łysiny, ale takie piękne myślące czoło, i taką wyniosłą, pełną dystynkcji postawę?..

Miljon! to magiczny wyraz! a tam było miljonów dwa i pół – a przytem imię piękne, i powierzchowność lubo obojętna, ale samą tą obojętnością niepospolita i zajmująca!

 

Wszystkie też oczy zwróciły się na człowieka obdarzonego tylu zaletami, a w kilku miejscach salonu półgłosem zamieniono uwagę, że pan Gaczycki inaczej jakoś wyglądał jak zwykle. Damy znalazły że mu z tem do twarzy, przenikliwie mówiły: w tem coś jest! on jakiś wzruszony!

Zdziwienie wzrosło, gdy Gaczycki powitawszy gospodynię domu, z ożywieniem rozmawiać zaczął z kilku mężczyznami, którzy go otoczyli. Przyzwyczajono się widzieć go zawsze mało ożywionym, najczęściej milczącym, a myśl swą wyrażającym częściej spojrzeniem lub uśmiechem niż słowem. Tym razem mówił wiele, i głośniej niż zwykle zaśmiał się parę razy. Zdawało się patrzącym, że w gruppie pośród której stał, był kierownikiem rozmowy, i że prowadził ją na takie drogi, na jakich chciał ją widzieć. Znać to było po twarzach otaczających go mężczyzn, którzy z uśmiechem i zajęciem wszyscy patrzyli na niego. Jakiś dowcip czy sarkazm musiał wyjść z ust jego, bo wybuchnął śmiech kilku głosów – a gdy się uciszył, nieopodal stojące osoby usłyszały wymawiane przez Gaczyckiego słowa:

– Powiadam wam panowie, że sam nieraz widziałem tego potwora. Ma on nogi zajęcze, ogon lisi którym się często pokrywa, skrzydła nietoperza lubiącego ciemność, paszczę smoka, żądło węża, oczy jaszczurki, całe ciało pokryte kolcami jeża.

– I jakże nazywa się ten nieznany naturalistom potwór? zaśmiało się parę głosów.

– Alboż ja wiem jak się on właściwie nazywa? odparł wzruszając ramionami Gaczycki. Słyszałem tylko jak lecąc nad głowami ludzkiemi, kąsając żądłem, raniąc kolcami a przykrywając się ogonem lisim, krzyczał o sobie: „nazywam się cnota!”

Nowy śmiech wybuchnął. Uwaga grupp siedzących niedaleko, zaczęła coraz więcej zwracać się na słowa Gaczyckiego wymawiane swobodnym tonem, w którym sarkazm dźwięczał jak lekkie i oddalone uderzenie stali o stal.

– A więc i mowę posiada to straszne zwierzę? mówił ze śmiechem któś z mężczyzn biorących od początku udział w rozmowie.

– I jaką! odpowiedział Gaczycki: doniosłą i syczącą gdy mówi: „jam jest cnotą!” pobożną, tkliwą, jękliwą albo dumną i gniewną gdy powiada: „wszystko co nie jest mną jest występkiem!”

Najbliżej siedzące, i z ciekawością słuchające kobiety zamieniły między sobą spojrzenia.

– Co to za oryginalny człowiek z tego Gaczyckiego? szepnęła jedna.

– I cóż on chce powiedzieć przez te swoje przenośnie? spytała inna.

– Panie Gaczycki! głośno odezwała się trzecia, nie pierwszej już młodości, w sukni więcej wyciętej niż trzeba, ale za to z wielce niewinną gałązką sztucznej konwalji we włosach; panie Gaczycki! pozwól pan sobie powiedzieć, że przenośnia pańska ubliża pojęciu o cnocie której imię dla nas wszystkich przecie jest świętem…

Mówiąc to dama o niewinnej konwalji, mimowoli rzuciła spojrzenie na swój zbytecznie wycięty stanik. Gaczycki grzecznie się do niej zwrócił.

– Wszystko pani na świecie jest względnem, odpowiedział z uśmiechem; przenośnia jaką stworzyłem dla odmalowania cnoty, na pozór tylko wydawać się może bluźnierstwem, niedorzecznością; w gruncie zaś nie jest niczem podobnem. Zapewne; cnota jest zaszczytem i błogosławieństwem ludzkości; ale wspak pojęta, staje się jej plagą i niedolą. Świętość lub potworność cnoty zależy od jej gatunku…

– Od gatunku cnoty! zawołało kilka głosów.

– Od gatunku cnoty! potwierdził Gaczycki. Są różne gatunki cnoty, moje panie, tak jak różne gatunki piękności. Piękność formy i piękność ducha, piękność bezmyślna, i piękność rozumna, piękność nadęta i piękność pełna prostoty, piękność ubielona i uróżowiona starej zalotnicy, i piękność świeża i niewinna młodego dziewczęcia. Również różne bywają i cnoty. Wszystko na świecie moi państwo, od zoologji, która zajmuje się składem fizycznym istot organicznych, aż do psychologji, badającej procesy ducha ludzkiego, przypuszcza różne działy, rodzaje, gatunki i podgatunki.

Teraz już ogólna uwaga zwrócona była na mówiącego. Wszelkie rozmowy ustały, a wszystkie oczy wpatrzone były w ożywioną i lekko ironiczną twarz pana Edwarda. Zaciekawienie malowało się na wszystkich twarzach; ale ktoby pilnie przypatrywał się całemu towarzystwu, mógłby spostrzedz, że podczas słów Gaczyckiego ręka pani Olimpji zaczęła prędzej poruszać wachlarzem, i ze źrenic jej strzeliły bladawe, skośne promyki. Pani Teresa bliżej przysunęła się do męża, i silniej ścisnęła jego rękę; dama zaś niepierwszej młodości, posiadająca niewinną gałązkę konwalji i krawca wyraźnie niezręcznego w wycinaniu staników, wyzywająco podniosła głowę, i wyrzekła:

– Ciekawabym też była jakbyś pan podzielił cnotę na działy, gatunki i podgatunki – bo według mnie najwyższą cnotą jest prostota.

– I pamięć na swą osobistą godność i położenie w świecie! wyrzekła z kanapy pani Olimpja.

– Skromność i miłość małżeńska, zagruchała z za ramienia małżonka pani Teresa.

– A pobożność! czy państwo zapominacie o niej! z oburzeniem zawołała Apolonja.

– A moralność! zagrzmiał głos pana Rokowicza.

Gaczycki powiódł oczami po mówiących, i uśmiechnął się. Był to uśmiech zwyczajny, groźny, salonowy; ale w zagięte kąty ust Edwarda wlewał taki jakiś dziwny wyraz, że ci na których spojrzał pospuszczali oczy.

– Piękne, bardzo piękne wyrazy wymówiliście państwo, wyrzekł Gaczycki po krótkiej chwili milczenia; ja jednak obowiązuję się dowieść, że nie zawsze oznaczają one świętość i piękno duchowe, a bywają niekiedy bańką mydlaną, świetnemi barwami zwodzącą oczy łatwowiernych. Wszystkie razem mogą utworzyć owego potwora, o którym mówiłem, ze skrzydłami nocnego nietoperza, ogonem chytrego lisa, nogami tchórzliwego zająca, żądłem zjadliwej żmij, i kolcami napuszonego jeża.

Kilkanaście głosów zaśmiało się, a jeden się odezwał:

– Dopełnijże pan tego czegoś się podjął, i wytłumacz w jaki sposób dziać się tak może!

– Będzie to arcy-ciekawe!

– Niepospolite!

– Oryginalne, mówiły zewsząd głosy.

– Chętnie spełnię żądanie państwa, odpowiedział Gaczycki, ale sami państwo będziecie winni, jeżeli nadużyję waszej cierpliwości, bo będę zmuszony mówić długo.

– Choćby najdłużej! zawołano.

– Będziecie państwo musieli wysłuchać długej historji…

– Tem lepiej! tem lepiej! odpowiedziało zaciekawione towarzystwo.

– A więc zaczynam, rzekł Gaczycki – i ze zwykłym sobie pełnym dystynkcji zaniedbaniem oparł się o konsolę, a spojrzeniem powiódł wokoło. Stał nieco odosobniony od całego towarzystwa, które zasiadło wkoło salonu milczące, i z oczami zwróconemi na niego. Biały blask lampy postawionej na konsoli rzucał się mu prosto na twarz, oświecając rozumne jego i wyniosłe czoło, i kształtne usta zarysowane uśmiechem pełnym światowej swobody i błyskającego z pod niej sarkazmu.

– Historja za pomocą której mam państwu dowieść prawdziwość słów mych uprzednich, jest dosyć długą jak na balowe posiedzenie, oczekujące może z niecierpliwością kontredansa i walca. Nie będę więc jej przedłużał żadnym wstępem ni przedmową, tembardziej, że w ogóle wszelkie przedmowy uważam za jedną z najnudniejszych rzeczy w świecie. Zacznę prosto tak jak ją zaczyna autor, z którego opowiadanie me czerpać będę.

„Sinono-kami, bogaty i oświecony Japończyk, podróżował po sąsiedniej swojej ojczyźnie Państwie Niebieskiem, i przyjechał do miasta Hio. Jako cudzoziemiec nie znał on tam nikogo, ale ponieważ był człowiekiem wielce lubiącym towarzystwo swych bliźnich, w krótkim czasie pozawierał stosunki, i porobił dość liczne znajomości pomiędzy tamecznymi mieszkańcami.

Sinono-kami zachwycony został towarzystwem jakie znalazł w Hio. Wydało mu się jakoby żywcem był przeniesiony na świat jakiś inny, lepszy niż ciemna kula naszego planety; bo kędy obrócił się, spostrzegał tylko istoty czyste od wszelkiej winy, nieskazitelne, cnotliwe. Cnota wiała tam w samem powietrzu, unosiła się nad głowami ludzkiemi ze słodkim szelestem, mówiła przez wszystkie usta, patrzyła przez wszystkie oczy. Tam cnotliwe matki osłaniały plecami swemi dziewicze oczy i uszy swych cnotliwych córek, aby wzrok ich nie ujrzał, a ucho nie usłyszało czegoś, coby nie było czystą cnotą; tam cnotliwe dziewice spuszczały wciąż powieki, aby spojrzeniem nie pobudzić w kimś albo w sobie grzesznej myśli; tam cnotliwe małżonki nie opuszczały nigdy boku swych małżonków, a ulubionym tematem ich rozmów była cnota niewieścia; tam nakoniec surowi i pełni cnoty mężczyzni strzegli pilnie obyczajów publicznych, dzielną wymową gromiąc tych, którzy jak się zdawało, przynosili im ujmę. Słowem, miasto Hio było przybytkiem cnoty. Zdawało się, że same ściany domostw i sprzęty mieszkań były nią przesiąknięte.

Sinono-kami poczuł się olśniony i ogłuszony cnotą mieszkańców Hio; ale że był z natury skeptykiem, a przytem lubił sobie dla rozrywki czynić od czasu do czasu psychologiczne studja, powiedział raz do siebie: przypatrzmy się bliżej tej cnocie, jakiej też ona jest barwy, i z jakiego ukuta metalu? I zaczął patrzeć.

Z pomiędzy tłumu cnotliwych, napełniającego murowane i drewniane ściany błogosławionego miasta, jak wypukłe figury płaskorzeźby wyłoniły się przed wzrokiem Sinona-kami cztery postacie tak cnotliwe, że aż blaskiem swej arcycnoty raziły oczy zwyczajnego śmiertelnika. Trzy z tych postaci były rodzaju żeńskiego, czwarta należała do brzydkiej połowy ludzkości.

Jedna z trzech pierwszych nazywała się Fu – któreto imię przetłumaczone na polski język znaczy: «Szlachetna Duma.» Była to pani wysoko urodzona, niegdyś bardzo bogata, ale obecnie zrujnowana, to jest posiadająca tylko tyle, ileby starczyć mogło na wcale dostatnie życie dziesięciu przynajmniej śmiertelnikom nie tak wysoko urodzonym. Pomimo zasobów materjalnych małych w stosunku do jej osobistej wielkości, pani Fu musiała wspaniale zachować świetne w towarzystwie położenie, bo posiadała niezmierny skarb moralny: poczucie wysokiej osobistej godności i szlachetną dumę płynącą z pojęcia obowiązków które ciążą na ludziach stojących na świeczniku. Była to kobieta piękna, strojna, lubiąca brylanty i koronki – a tak dumna, tak szlachetnie dumna, że nikomuby na myśl nie przyszło, posądzić ją nietylko o zły jaki postępek, ale nawet o cień złej i poniżającej myśli.

Druga arcy-cnotliwa dama w Hio miała imię Lu, co w chińskim języku znaczy «Skromność.» Skromna też była tak jak szesnastoletnia dziewica, lubo lat miała dwa razy tyle. Mówiła skromnie, ubierała się, patrzyła, kłaniała i wzdychała skromnie; przez skromność nie wychodziła nigdy na ulicę ani nawet do kościoła bez małżonka swego, którego kochała tak czule, że nigdy z dłoni swej nie wypuszczała jego ręki, i o miłości swej dla niego dosyć nagadać się nie mogła. Była to istota z myślą, sercem, przeszłością i teraźniejszością tak skromnemi, jak rumieniec dziewczyny młodej, pierwszy raz na bal wchodzącej.

Trzecią gwiazdą cnoty na firmamencie miasta Hio była pani Ru, co z chińskiego na nasz język tłumaczy się przez: „Pobożność. “ Najstarsza ze swych siostr w duchu i cnocie, miała czas przekonać się o znikomości i marności rzeczy ziemskich; to też całą myśl swą i serce ku niebieskim rzeczom zwróciła, i była tak pobożną jak stu Mandarynów razem wziętych. Na piersi nosiła wiecznie obraz wielkiego Lamy, codziennie własną ręką paliła w świątyni sto pozłacanych papierków, a jałmużny sypały się z rąk jej jak manna niebieska. Każde słowo wypływało z jej ust słodkie jak kropla miodu, a ciężkie westchnienia nad grzechami bliźnich, podnosiły co chwilę pierś jej pobożną.

Mężczyzną, który cnotą swą mógł sam jeden w Hio dorównać tym trzem arcycnotliwym niewiastom, był pan Hu, co po chińsku znaczy «Surowość.» Był on też niezmiernie surowym, tak dla siebie, jak dla innych; moralność publiczna miała w nim Cerbera, który dałby się raczej zasiekać, niżby pozwolił aby ją ktokolwiek w przytomności jego uszczypnął. Dbał też przedewszystkiem o to, aby dom jego był świętym tej moralności przybytkiem, i nie wpuszczał doń nikogo, czyjeby stopy zaczepiły choćby tylko o grunt niecnotliwego sąsiada.

Sinono-kami podziwiał te cztery wielkie cnoty z całego serca, i gotów był w każdej chwili pochylić przed każdą z nich głowę, i wyrzec z pokorą: panie, albo pani, nie jestem godzien rozwiązać rzemyka, i t. d.

Nie powiedział tego ni razu, jedynie z tej przyczyny, że jako Japończyk nie zwykł był posługiwać się formułami wyjętemi z Ewangelji.

Aliści dnia pewnego, zbudowany i pokorny siedział on obok pani Fu słuchając z uwielbieniem szlachetnej jej mowy o obowiązkach ciążących na osobie, która siedzi u wierzchołka drabiny społecznej i… nagle jakoś, niechący, spojrzał w jej oczy. Spojrzał i osłupiał! Z wielkich pięknych oczu pani Fu strzeliło kilka promyków bladawych, skośnych jakichś, ostrych; zawirowały w przestrzeni jak garść drobnych szatanków, i zniknęło wnet w zmąconej nagle źrenicy. Odszedł na stronę zdumiony Kami, i dumał. A gdy już długo dumał, rzekł do jednego ze swych dobrych przyjaciół pocichu na ucho: – Widzi mi się, że ta kobieta popełnia jakąś nikczemność! – Przyjaciel odwrócił się od niego jak piorunem rażony, i zawołał: – Oszalałeś chyba! wszak to wcielona duma szlachetna!

 

Sinono-kami pokiwał głową jak człowiek który wątpi o czemś; ale już więcej nikomu nie udzielił swej uwagi.

Innym razem przypatrywał się z rozkoszą pani Lu, lubując się jej skromnością i miłością małżeńską. Nagle dostrzegł, jak przezroczystej czystości niewiasta spuściła głowę na piersi, westchnęła i dziwne jakieś drgnienie wstrząsnęło muskułami jej twarzy. Sinono wziął przyjaciela pod rękę, i szepnął mu wskazując na panię Lu: – Jakieś brzydkie widmo z przeszłości stoi przed tą kobietą. Ta kobieta kiedyś zgrzeszyła! – Przyjaciel zarumienił się z gniewu po uszy, i odparł: – Dziwak jesteś! to czystość i cnota niewieścia wcielona! Kami pokiwał znowu głową, jak człowiek który o czemś wątpi.

I znowu było tak, że patrzył on na panią Ru, zachwycony obrazem wielkiego Lamy błyszczącym na jej piersi. Nagle pochyliła się, święty obraz dotknął miejsca w którem uderza serce, i Sinonowi zdawało się, że przy tem dotknięciu wielki Lama jęknął jakby się zranił. Wziął na stronę przyjaciela, i rzekł mu: – Pani Ru ma złe serce! Przyjaciel wzruszył ramionami. – Tracisz rozum kochanku, rzekł pogardliwie; to wcielona pobożność i miłość bliźniego! Sinono-kami dobry kwadrans kiwał głową z powątpiewaniem. Nie darmo przecie wielki Lama aż jęknął, gdy się dotknął do jej serca! Twarde musiało być jak kamień, a kolczaste chyba jak pokrzywa!

Gdy tak dumał i kiwał sobie głową Sinono, posłyszał niezwyczajnie podniesiony głos męzki. Spojrzał i zobaczył pana Hu, który w postawie Demostenesa prawiącego Filipikę, gromił dzielną wymową upadek obyczajów publicznych. Sinono słuchał i poziewał; a gdy się już dość nasłuchał i napoziewał, schwycił kapelusz i uciekał aby więcej nie słyszeć. A gdy tak uciekał, spotkał uciekającego także przyjaciela. – Przyjacielu mój! zawołał, już to ten z pewnością głupi! – Sza! odpowiedział przyjaciel, palec do ust przykładając, szanujmy go bo to człowiek cnotliwy! – Uf! jęknął Sinono, poziewając raz jeszcze – jakaż u niego nudna cnota!..

Powoli, uwagę Sinona-kami zaczęły zwracać pewne rzeczy, które się mu dość dziwnemi wydawały. I tak naprzykład spostrzegał, że pewien Kyang, bogaty mieszkaniec Hio, ze szczególnym jakimś wyrazem patrzył często na panią Fu. Zrazu litość zdjęła Sinona. – Biedny Kyang, myślał sobie, on kocha tę kobietę! Ale gdy pilnie i badawczo popatrzył na wyraz jego oczu, powiedział sobie: – Nie, on jej nie kocha, ale… znajduje ją piękną!… Uśmiechnął się Sinono, bo bladawe promyki, które wylatywały niekiedy ze źrenic pani Fu i wirowały w przestrzeni jak garść szatanków, stały się dlań zrozumialsze. Zauważył, że ciskane w przestrzeń pięknemi oczami cnotliwej kobiety, wpadały one zwykle w same oczy Kyanga.

Cóś dziwnego także zachodziło między tym Kyangiem a panią Lu. Ile razy wchodził on niespodzianie do towarzystwa w którem się ona znajdowała, drżenie przebiegało muskuły jej twarzy, i patrzący na nią Kami był pewnym, że w tej właśnie chwili jawi się przed nią jakieś brzydkie widmo z przeszłości.

Zauważył także Sinono, że nikt nigdy nie widział męża pani Ru, chociaż go miała, ani jej dzieci, choć była matką licznej rodziny; że nikt nigdy nie był w jej mieszkaniu, bo nigdy nie zapraszała nikogo; i że ile razy spotykała ubogiego w ustronnem miejscu, odpędzała go od siebie, a gdy ujrzała że któś na nią patrzy, dawała jałmużnę prosząc biedaka aby się modlił za nią do wielkiego Lamy.

I coraz więcej podobnych spostrzeżeń zaczął robić Sinono, i zaczęło mu być duszno w towarzystwie wysoko cnotliwych osób, z których każda pragnęła wyraźnie wydać się najcnotliwszą. Nie uszło też jego uwagi, że wszystkie te osoby gdy były obrócone twarzami do siebie, okazywały sobie najtkliwszą przyjaźń i wzajemny a najgłębszy dla cnót swoich szacunek; gdy zaś zwróciły twarze każda w inną stronę, miały na ustach uśmiech złośliwy, i wydawały głośne syczenie podobne do tego, jakiem odzywają się szerszenie w swych gniazdach.

Sinono coraz więcej zaczynał poziewać i dusić się w atmosferze tej szczególnej cnoty; gdy dnia pewnego poznał osobę, której cnota w wielkiem była podejrzeniu u mieszkańców Hio. Była to niemłoda już kobieta, mieszkająca na ustroni, nie mieszająca się wcale do spraw swoich bliźnich, bardzo rzadko mówiąca o cnocie, a cały czas swój obracająca na kształcenie małej dziewczynki, którą nazywała swą wnuczką, i na wyszukiwanie cierpiących i nieszczęśliwych aby im nieść pomoc i pociechę.

Sinono znalazł tę kobietę, której cnota w lekceważeniu była u ogółu, bardzo rozumną i dobrą, i często u niej przebywać zaczął, przejęty dla niej synowską prawie czcią i przywiązaniem.

Pewnego razu, dobra stara niewiasta wezwała Sinona aby przyszedł do niej; a gdy przyszedł, rzekła doń: Oto odkrywam przed tobą tajemnicę. Dziewczę małe które wychowuję nie jest moją wnuczką, ale dzieckiem nieznanych rodziców, porzuconem pewnej letniej nocy przy świetle gwiazd złotych, pod oknem mego pokoju. Kami zadziwił się, a niewiasta podała mu kartkę grubego papieru, zapisanego niewyraźnie drżącą i spracowaną ręką, mówiąc: – Czytaj! – Sinono przeczytał, a niewiasta rzekła: – Pójdź zemną i bądź świadkiem tego co powie kobieta która kartkę tę napisała. Poszli więc i oboje wedle wskazówek udzielonych w kartce, przybyli na ciasny i brudny zaułek miasta Hio, i weszli do ciasnej i brudnej izdebki, w której kącie na nędznym barłogu leżała chora, umierająca prawie kobieta. Usiedli przy niej mówiąc jej słowa pociechy i litości; a gdy skończyli mówić, chora kobieta zaczęła następną opowieść. W okolicach Hio, przed dziesięciu przeszło laty, mieszkał pewien niemłody już właściciel ziemski, z córką swą jedynaczką. Była to dziewczyna młoda, dość ładna, niezmiernie żywa, płocha, próżna, a nigdy niczem nie zajęta. Całe godziny trawiła przed zwierciadłem, a resztę czasu przepędzała na wyglądaniu gości, siedząc u okna z założonemi rękami. Matki oddawna nie miała, a ojciec stary i zajęty gospodarstwem mało na nią zwracał uwagi; była więc pozostawiona zupełnie samej sobie. Pewnego razu, gdy z utrefionemi starannie włosami siedziała wedle zwyczaju swego u okna, wyglądając gości, przyjechał pewien młodzieniec, syn sąsiada, bogaty, przystojny, światowy, a za jedyny cel życia mający przyjemne przepędzanie czasu. Dziewczynie zapłonęły oczy, gdy spójrzała na młodego sąsiada; on spójrzawszy na nią uśmiechnął się, jak człowiek który znajduje piękne cacko i schyla się aby je podnieść dla chwilowej zabawy. Od tego czasu młody sąsiad coraz częściej przyjeżdżał, a dziewczynie coraz żywiej płonęły oczy, coraz dłużej przesiadywała przed zwierciadłem i w snach zaczęła często wymawiać imię młodzieńca. Spostrzegła to wszystko i usłyszała stara sługa jej matki, wierna, poczciwa, a zwyczajem starych sług niezmiernie kochająca swą panienkę, którą na własnem wyhodowała ręku. Smutno jej się zrobiło i straszno, i zaczęła mówić dziewczynie o płonących oczach. Ostrożnie dziecko, ostrożnie! młody sąsiad nie ożeni się z tobą, bo nie jesteś ani tak światową ani tak bogatą jak on; pobawi się tobą tylko i porzuci! Dziewczyna nie słuchała, coraz więcej rozkochana w przystojnym i bogatym młodzieńcu. Gdy przyjeżdżał, odbywali we dwoje długie przechadzki sam na sam; a idąc ręka w ręku, rozmawiali z sobą po cichu, niekiedy ustami, częściej oczami, które u obojga płonęły coraz ogniściej. Nagle młoda dziewczyna posmutniała, zbladła, śmiertelna trwoga i rozpacz rozlały się na jej twarzy, aż dnia pewnego przyszła do starej sługi drżąca cała, rozpłakana, i tuląc się do niej jak ptaszyna zraniona, szepnęła ze łzami i drżeniem: Stara piastunko mego dzieciństwa, ratuj mnie! jestem zgubiona! Potem długo szeptała jej na ucho płacząc i drżąc – a poczciwa sługa zalewała się gorącemi łzami, wspominając zcicha imię ukochanej zmarłej swej pani. Nazajutrz po tej rozmowie między starą sługą a młodą dziewczyną, do miejsca w którem mieszkały przyszła wieść, że młody sąsiad opuścił na długo Państwo Niebieskie i pojechał zwiedzać obce kraje. I stało się, że pewnej letniej nocy, kiedy mirjady gwiazd zasypały szafirowe niebo, a kwiaty wydawały z siebie woń czarowną i podnosiły swe kielichy, niby patrząc na gwiazdy – z pokoju nieszczęśliwej dziewczyny cichym, skradającym się krokiem wyszła sługa stara, opuściła dom, przeszła podwórze i zniknęła w ciemności na drodze wiodącej ku Hio. U piersi jej kwiliło cicho, a płaczliwie tylko co urodzone dziecię.

Minął rok – piastunka z dziecięciem mieszkała w Hio, a opuszczona przez młodego sąsiada dziewczyna słała im środki na utrzymania życia potrzebne. Tajemnicza noc pokryła swym cieniem ucieczkę ze dworu starej sługi; głuche wieści tylko chodziły po sąsiedztwie o jakiemś nieszczęściu, które się przytrafiło córce starego wdowca. Ale nikt o niczem z pewnością nie wiedział, i wkrótce do uszu starej sługi mieszkającej w Hio przyszła wiadomość, że wychowanka jej wyszła za mąż. Jednocześnie przestała ona otrzymywać od niej bezpośrednie wieści i zasiłki pieniężne. Zmartwiła się i zdziwiła tem nie mało; zaczęła pisać do kobiety, której uratowała sławę, ale nie otrzymywała odpowiedzi. Chciała widzieć ją, ale nie mogła się do niej dostać ani spotkać jej nigdzie, bo matka powierzonego jej dziecięcia unikała jej starannie. Minęło kilka miesięcy i stara sługa wraz z dziecięciem popadła w wielką nędzę. Litując się nad biednem małem stworzeniem, zaniosła je pewnej nocy do ogrodu starej zacnej niewiasty, którą znała dobrze, i złożyła na zwilżonej rosą trawie pod oknem jej pokoju; sama zaś uciekła z Hio i tułała się po świecie przez lat kilka w biedzie i smutku.

Po leciech kilku wróciła do Hio o żebraczym kiju, schorzała, zmęczona tułaczką, wynędzniała od głodu, w łachmanach. Dowiedziała się, że dawna jej panienka mieszka z mężem w Hio i jest w wielkim u ludzi szacunku.

Napisała do niej, zaklinając aby przyszła jej w pomoc, a zarazem odkrywając przed nią miejsce pobytu jej dziecka. Wiedziała dobrze, iż list jej doszedł swego przeznaczenia; ale nie otrzymała odpowiedzi. Napisała raz drugi, z tym samym skutkiem. Przywlekła się o kiju do mieszkania nikczemnej kobiety, ale została wypchniętą z przedpokoju przez służbę. Spotkała ją raz na chodniku ulicy; ale gdy chciała do niej przemówić, kobieta odskoczyła i pobiegła w inną stronę tak żywo, że niedołężna i osłabiona nędzą i starością dogonić jej nie mogła. Poczuła się bliską śmierci. Gorycz i boleść napełniały jej serce; odezwał się w niej głos sumienia, wyrzucający, że poniesie do grobu tajemnicę urodzenia dziecięcia, a tem samem na zawsze już uczyni je sierotą. Zapragnęła przed śmiercią wyznać przed kimś wszystko co ciążyło jej znękanej duszy, i wezwała do barłogu na którym umierała, zacną niewiastę która wychowywała dziecię porzucone w jej ogrodzie.

Taką była opowieść starej poczciwej sługi. Zacna opiekunka bezimiennej sieroty i Sinono-kami z osłupieniem dowiedzieli się ze słów jej, że płochą dziewczyną, która dała się uwieść młodemu sąsiadowi, nieuczciwą kobietą, która zapierała się własnego dziecka, nędznicą pozwalającą umierać z głodu kobiecie, której zawdzięczała sławę i spokój, była skromna, niewinna, przezroczysta, wysoko cnotliwa… pani Lu. Młodym owym sąsiadem, był światowy i goniący za rozrywkami Kyany, a mężem jej surowy i niezmiernie dbający o niepokalaną moralność swego domu pan Hu.”

Tu przerwał na chwilę opowiadanie swe pan Gaczycki. Twarz jego obojętną była, i zlekka tylko surową; nie patrzył na nikogo, bo wzrok miał utkwiony w zdjętą z ręki rękawiczkę, którą bawił się niedbale. Nie patrzył na nikogo – a jednak, niby kierowane magiczną nicią słów jego, oczy kilkudziesięciu osób zebranych w salonie, zbiegły się i utkwiły w jednym punkcie, a punktem tym była pani Teresa. Pobladła nagle, siedziała ona obok męża trzymając go za rękę. Wyrazu oczu jej nie można było dojrzeć, bo miała spuszczone powieki; ale usta blade bardzo i drżące, zagięły się w dziwny a przykry wyraz trwogi połączonej z upokorzeniem. Milczenie w salonie ogólne było i głębokie; tylko promienie wychodzące z kilkudziesięciu par oczu w jeden punkt utkwionych, niby grad pocisków utworzonych z ciekawości, złośliwego trjumfu i pogardy, przelatywały przestrzeń i spadały na głowę tulącej się do boku małżonka kobiety. Cisza zalegająca napełniony ludźmi salon, przerwaną została głosem Gaczyckiego opowiadającego dalej.