Бесплатно

Cnotliwi

Текст
Автор:
iOSAndroidWindows Phone
Куда отправить ссылку на приложение?
Не закрывайте это окно, пока не введёте код в мобильном устройстве
ПовторитьСсылка отправлена
Отметить прочитанной
Шрифт:Меньше АаБольше Аа

To rzekłszy pocałował rękę Anastazji, i opuścił pokój.

Anastazja wydała okrzyk, w którym były razem zdziwienie, radość i żal.

– Więc on dla mnie opuści! zawołała; więc wyjedziemy razem, i będę mogła jeszcze być z nim, widzieć go, słyszeć głos jego! O dobry, zacny mój August!

Egoizm i instynkt zachowawczy zwyciężyły postanowienie słabej kobiety o burzliwej duszy; opadła na poduszki zmęczona i słaba, ale znać było że radośne wzruszenie wlewało nowe życie w jej schorzałe ciało.

August wszedł do pierwszego pokoju swego mieszkania, blady i smutny ale spokojny, i skierował się ku drzwiom do wyjścia na miasto – gdy nagle zatrzymał się bo zobaczył gościa, który siedząc na kanapie, i przeglądając niedbale książkę, wyraźnie oczekiwał na niego.

Gościem tym był pan Edward Gaczycki. Odwiedział on niekiedy lubo rzadko Augusta, a kiedykolwiek się spotykali, byli z sobą w uprzejmych, niemal przyjaznych stosunkach.

Powitali się więc serdecznie. Przy powitaniu tem uwagi Augusta ujść nie mogło, że tak obojętna zwykle twarz bogatego pana, powleczona była chmurą, a w oczach jego zimnych i bladych malował się odcień niepokoju.

– Przyszedłem dziś do pana, rzekł Gaczycki, po kilku chwilach potocznej rozmowy, z interesem a raczej z propozycją…

– Słucham pana, rzekł August, i wiem z góry, że co tylko zaproponujesz mi, dobrem będzie.

– Wiesz pan o tem, mówił Gaczycki, że większą część dóbr moich posiadam w gubernji W., około miasta N. o sześćdziesiąt mil ztąd odległego; tam także mam braci, krewnych, i najwięcej stosunków tak przyjaźni jak prostej z ludźmi znajomości. Otóż przed kilku dniami pisano do mnie z N., że jest tam wakujące rządowe miejsce, które oczekuje na zdolnego człowieka mogącego kompetentnie spełnić przywiązane do niego obowiązki, i że można je z łatwością otrzymać przez wpływy moich znajomych i przyjaciół. Ponieważ miejsce to przedstawia dogodne materjalne warunki, a przytem perspektywę posuwania się wyżej na drodze urzędowych powodzeń, sądziłem że pan zechcesz je przyjąć, i przyszedłem zapytać pana o to.

Mówiąc to, Gaczycki utkwił w Augusta badawcze i niespokojne nieco spojrzenie.

– Uważaj pan, dodał po chwili, że nie nalegam, a nawet żadnej w tej mierze nie podaję panu rady. Człowiek rozumny i dojrzały jakim pan jesteś, sam najlepiej wie jak w każdym razie ma postąpić. Przychodząc do pana z tą propozycją, chciałem tylko ułatwić ci wyjazd z X. jeślibyś o tym wyjeździe już myślał…

Umilkł, i oba milczeli przez chwilę. August pierwszy odezwał się z serdeczną w głosie otwartością:

– Przyznaj pan iż wiedziałeś o tem, że wyjazd mój z X. w skutek pewnych okoliczności stanie się prędzej lub później koniecznym…

– Nie waham się szczerze odpowiedzieć panu, że tak było w istocie, odparł Gaczycki.

August wyciągnął do niego rękę.

– Dziękuję, rzekł; przyjmuję twoją propozycję, i najdalej za tydzień opuszczę X.

Gdy to mówił większa jeszcze bladość twarz mu pokryła, cierpienie malowało się w oczach.

Gaczycki ścisnął mu rękę.

– Pozwól sobie powiedzieć, wyrzekł, że postępujesz jak człowiek sumienny i szlachetny; szanuję cię Auguście!

August zamyślił się długo, boleśnie. Oczy jego mimowoli wybiegły spojrzeniem za szyby okien, i w zamyśleniu spoczęły na oknach pierwszego piętra przeciwległej kamienicy. Gaczycki wiódł okiem za kierunkiem jego wejrzenia; smutny był i wzruszony.

– Wyjadę, mówił dalej August, i jak dawniej pracować będę wedle sił i zdolności. Czuję, że uczucie głębokie a nieszczęśliwe przebudziło mego ducha, wzmogło go – wyrwało z apatji w którą był zapadł. Myśl o niej będzie mi natchnieniem… Pociechy w tęsknocie i siły w cierpieniach szukać będę w sztuce ukochanej, do której teraz czuję popęd taki jaki był ozdobą i rozkoszą najpierwszej mej młodości… Nie każdemu dano być szczęśliwym na tej biednej ziemi… Ja szczęście moje smutne ale spokojne odnajdę w myśli, że spełniłem com był powinien..

Cóś jakby łza drobna ukazała się w bladych źrenicach Gaczyckiego, i wnet zniknęła. Ręką wskazał na przeciwległe okna, i zwolna zapytał:

– A ona?

– Ona? odpowiedział August, ona zapomni!.. I niech będzie szczęśliwą – dodał, i przeciągnął rękę po czole zaszłem chmurą ciężkiej boleści.

Zrozumieli się, i w milczeniu uścisnęli sobie dłonie.

W godzinę potem, lekarze zebrani przy łożu Anastazji na naradę oświadczyli, że z chwilowego osłabienia w jakie wtrąciła się sama, wróci ona wkrótce do zwykłego sobie stanu; że zdrowie jej, lubo podkopane mnóstwem chorób, i zachwiane nazawsze, nie przedstawia żadnego natychmiastowego niebezpieczeństwa, i że pomimo wielu swych dolegliwości, chora żyć może bardzo długo.

A wieczorem dnia tego August stojąc u okna swego pokoju, oczami pełnemi smutku żegnał bladem światełkiem błyszczące okno Wandy.

I długo w noc dwa ich okna same jedne oświetlone, i czuwające śród ciemnych i uśpionych otaczających domostw, zdawały się, jak dwie gwiazdy mgłą jesienną przyćmione, drżeć, skarżyć się, i żegnać. Pośrodku ulica mroczna i cicha rozpadała się między niemi niby przepaść.

XXV

Wanda siedziała w salonie swoim sama jedna i zamyślona. Smutne musiały być myśli które napełniały głowę młodej dziewicy, bo pochyliła na dłoń białe czoło, a pierś jej częstem podnosiła się westchnieniem.

Drzwi otworzyły się zcicha, na progu błysnął kolor różowy, i do salonu weszła Stasia.

Ujrzawszy ją, Wanda wydała okrzyk radości, i z niezwykłą sobie żywością rzuciła się na szyję przyjaciołki.

– Wandziu! na Boga? co ci jest? jak ty wyglądasz? zawołała przybyła z przestrachem niemal.

W istocie Wanda w przeciągu dni ostatnich zmieniła się niezmiernie; schudła, zbladła, a w oczach jej i na czole znać było głębokie cierpienie. Nie odpowiedziała na niespokojne pytania przyjaciołki, ale całując ją ciągle i sadzając obok siebie, zawołała z tłumionemi łzami:

– Stasiu moja! przyszłaś przecie do mnie! myślałam że i ty opuścisz mię jak wszyscy, że się odemnie oddalisz, że mną pogardzisz…

– Co ty takiego mówisz Wandziu? co się z tobą dzieje, moja droga? – pytała Stanisława tuląc do siebie drżącą i rozpłakaną.

– Alboż ja sama wiem co się wkoło mnie dzieje? zawołała Wanda; spotykają mię wciąż rzeczy nadzwyczajne, bolesne, upokarzające! Posłuchaj tylko! Onegdaj matka moja, jak wiesz, zawsze prawie cierpiąca, poleciła mi bym w jej imieniu oddała pani Rokowiczowej wizytę, która się jej od nas dawno należała. Poszłam więc do niej, i powiedziano mi w przedpokoju że pani Teresy niema w domu. Wychodząc z bramy jej mieszkania mimowoli podniosłam oczy, i zobaczyłam ją stojącą w oknie, i patrzącą na mnie z dziwnym uśmiechem. Nie umiem ci określić jaki był uśmiech ten! jakiś zjadliwy, okrutny, a wyraźnie zdawał się mówić do mnie: „Widzisz, byłam w domu, ale nie przyjęłam cię, bo takich osób jak ty, nie przyjmuję i nie chcę mieć z niemi żadnych stosunków”! Zdziwiłam się, ale się nie zmartwiłam wcale; przypisałam to jakiemuś dziwactwu pani Teresy, dla której zresztą nie miałam nigdy wiele sympatji. Ale gdym szła ulicą, spotkałam jadącą koczem panię Rostowiecką. Siedziała jak zwykle rozparta dumnie w powozie i wystrojona. Jako dobrej znajomej ukłoniłam się jej, i wystaw sobie moje zdziwienie, kiedy zamiast oddać mi ukłon, pani Olimpja podniosła głowę swą jeszcze wyżej, i zmrużonemi oczami rzuciła na mnie spojrzenie… Jakież spojrzenie? takie jakim był uśmiech pani Teresy: Zdawała się mówić mi oczami: „nie znam takich jak ty osób, i nie chcę mieć z niemi żadnych stosunków”! Przyszłam do domu bardzo zdziwiona; że jednak miałam co innego na sercu i myśli, zapomniałam prędko o tych dwóch wydarzeniach. Ale odtąd ciągle spotykają mię podobne… Zawczoraj spotkałam wychodząc z kościoła córki pani R., tej co to zawsze w amarantowej sukni chodzi; spojrzały na mnie swemi przymrużonemi oczkami, i nie ukłoniwszy się, odwróciły głowy… Rokowicz przeszedł obok mnie kilka razy; patrzył na mnie i ani głową nie skinął… Nawet poczciwa Ludwinia która zawsze tak mię kochała, spotkawszy mię na chodniku uścisnęła mi rękę jakby ukradkiem i oglądając się czy ją kto nie widzi, pobiegła prędko niby uciekając odemnie… Powiedz mi Stasiu, co to wszystko ma znaczyć? bo ja daremnie zapytuję sumienia swego; nie znajduję w niem nic, coby zasługiwało na tak ogólną przyganę i pogardę? Cożem złego wyrządziła tym ludziom, że mię tak wytrącają z pośród siebie, że śmią publicznie i jawnie ubliżać mi? Wszakżem się zrodziła i zhodowała pomiędzy nimi, wiedzieli więc oddawna kim i jaką jestem; dla czegoż więc wprzódy okazywali mi przyjaźń? Czemu te same kobiety, które dziś odwracają się odemnie, całowały mię i nazywały swą przyjaciołką, niedawniej jak przed miesiącem? Gdyby o tem dowiedziała się matka moja! drżę na samą tę myśl! Ona tak dumna mną, tak ślepo mię kochająca, umarłaby chyba z rozpaczy i wstydu!…

Wanda umilkła; wyraz goryczy i cierpienia osiadł na jej twarzy. Stanisława smutnie na nią patrzyła.

– Biedne dziecię! wyrzekła po chwili, więc ani przewidywałaś, że burza oddawna już wre wkoło ciebie, że złe języki opasały cię siecią tysiącznych plotek i obmów, że te same kobiety, które okazywały ci najżywszą przyjaźń i sympatję, najzażarciej szarpały twoją dobrą sławę?

– Owszem, odpowiedziała Wanda, oddawna nie zwykłam była stosować się do drobiazgowych form i zwyczajów przyjętych przez nasze towarzystwo, i wiedziałam że mi to mają za złe… Ależ od prostej przygany do ogólnej pogardy daleko jeszcze. O cóż mię oskarżają? zkądże powstała ta burza złych języków, o której mówisz?

– Ze znajomości twej z panem Przybyckim, odparła Stanisława.

Czoło Wandy pokryło się szkarłatnym rumieńcem, a potem stało się jeszcze bledszem niż było wprzódy. Pochyliła głowę na piersi.

– Tak, szepnęła, domyślałam się tego, ale odpychałam domysł ten, jako uwłaczający ludziom i mnie. O, jakież to serca niedobre! jakie nieszlachetne dusze! mówiła dalej załamując ręce przed sobą; dla czegóż nikt z nich nie przyszedł otwarcie wypowiedzieć mi swej myśli? czemu nikt szczerze a uczciwie nie zapytał mię o istotę rzeczy? Wszak znali mię od tak dawna i taką mi okazywali przyjaźń, że niejedna osoba miała prawo to uczynić! Dla czegoż knowali przeciwko mnie niby spisek jakiś, w obłudzie i fałszu uśmiechając się do mnie i okrywając mię pocałunkami – aż póki nie zdobyli sobie pozornego prawa odtrącenia mię od siebie publicznie? Dla czegoż zresztą sądzą mię z pozorów, które same nawet nie miały w sobie nic złego? czemu dobre nawet istoty jak naprzykład Ludwika, łączą się z tą złością i obłudą innych? O świat! o ludzie!

 

Z gestem gorzkiego rozczarowania zakryła oczy dłońmi.

– Ja ci zaraz ukażę przyczynę tego co cię tak dziwi, rzekła Stanisława z powagą w głosie: oto kobiety te okazywały ci zawsze przyjaźń obłudną i fałszywą, a w gruncie zazdrościły ci, żeś młodsza i piękniejsza od nich; że sama jedna wywoływałaś w około siebie tyle pochwał i uwielbień, ile one wszystkie razem wzięte zebrać nie mogły. Rade więc, że znalazły jakikolwiek pozór do potępienia cię i obrzucenia naganą. W postępowaniu twojem dopatrują grzechu, bo same są grzeszne; pragną cię okryć cieniem, aby same światło wyglądać. Co zaś do owych dobrych, jak powiedziałaś istot, które łączą się ze złością i obłudą innych; czynią to one przez tchórzostwo i egoizm, obawiają się płynąć przeciw prądowi ogólnego zdania, aby własnej nie narazić opinji. Są to istoty dobre wprawdzie, ale dobrocią owcy lub cielęcia, pozbawioną wszelkiej odwagi i energji. Słyszą, żeś oskarżona o coś złego przez głos publiczny; przekonane w gruncie o twej niewinności, uścisną cię milczkiem i potajemnie między czterema ścianami swego lub twego pokoju – ale na ulicy, w dzień boży i widny, gotowe są razem z drugimi rzucić na ciebie garścią błota lub kamieniem, dla tego aby ktokolwiek nie powiedział broń Boże, iż mają spólnictwo z tem, co miało nieszczęście niepodobać się komuś…

– O Stasiu! ty do takich słabych i tchórzliwych istot nie należysz! zawołała Wanda obejmując szyję przyjaciołki.

– Ja? odpowiedziała Stanisława wzruszając ramionami, ja nie pojmuję podobnej dwulicowości. Dla kogo nie mam dość szacunku, aby w nim ręka w rękę iść publicznie, temu i potajemnie dłoni nie podam; ale kogo między czterema ścianami uścisnę z przyjaźnią, temu dałabym ten sam uścisk, choćby na szczycie wieży kolońskiej katedry, i chociażby u stóp tej wieży cała ludzkość była zgromadzoną i patrzyła na mnie… Z tobą Wandziu znamy się od lat dziecinnych – od lat dziecinnych wiązała nas przyjaźń i wzajemna sympatja; to też nigdy nie zaparłam się tego, że jestem twoją przyjaciołką – i nie zaparłabym się nawet, gdyby cię oskarżano o sto razy większą zbrodnię niż ta, że kochasz człowieka, którego ci wedle praw ludzkich kochać nie wolno.

– A więc tak, kocham go! wybuchnęła Wanda wpół z płaczem, wpół z energją. I cóżem temu winna? Alboż wiem jak przyszło mi to uczucie? alboż potrafiłabym sama opowiedzieć historją mego serca? Gdym pierwszy raz go ujrzała, zdało mi się że znam go dawno… dawno, że przebywaliśmy już razem kędyś w krainach duchów może… tam pod gwiazdami, w które oboje wpatrywać się lubimy – może dla tego że przeczuwamy w nich pierwotną ojczyznę naszą i miejsce, do którego dusze nasze ulecą, aby się połączyć po przebyciu tej biednej ziemskiej drogi! Nie wiedziałam o tem że go kocham, Bóg i sumienie moje świadkami memi! W myśli mej zwałam go bratem, a niekiedy mistrzem moim, bo przy nim duch mój wzrastał i wzlatywał coraz wyżej w krainy sztuki i wiedzy. Cierpiałam i nie rozumiałam mego cierpienia; tęskniłam i nie rozumiałam mych tęsknot. Doświadczałam dziwnych, nieznanych przedtem radości, i nie pojmowałam zkądby się one brały we mnie… Nie miałam u kogo zaczerpnąć rady, nie było obok mnie niczyjego oka, któreby spojrzało w głębie mego serca i rozwidniło je przedemną samą! Matka moja, droga i najlepsza moja matka, śród chorób i odosobnienia dawno zapomniała jakim torem postępują uczucia młode. Zresztą lękałam się sprawić jej zmartwienie, zwierzając przed nią niepokoje moje… I nie czułam nawet potrzeby tego, bo niepokoje te brałam za urojenia, za marzenia dziwne, którym i pierwej ulegałam nieraz. Łajałam się za nie, i nie widziałam w czembym winną była… I nagle rozdarła się przedemną zasłona… Było to w cichy pogodny wieczór. Staliśmy nad brzegiem rzeki sami jedni w obec pięknej samotnej natury, która zawsze przemawiała mi do serca i wprawiała mię w odmęt marzeń… O droga moja! jaki on piękny był wtedy! jakie blaski przechodziły mu po czole i świeciły w oczach! Widziałam dwie łodzie płynące po rzece, i pomyślałam że był to symbol mego życia i jego. Łodzie rozstały się i popłynęły w przeciwne strony – poczułam boleść nagłą, i głos jakiś krzyknął mi w sercu: kocham! Spojrzałam na niego i ten sam wyraz wyczytałam na jego twarzy! Zrozumiałam siebie i jego! Odtąd wiedziałam wszystko! Odtąd także nie widziałam go.

Zatrzymała się na chwilę owładnięta wzruszeniem; silniej przytuliła się do piersi przyjaciołki i mówiła dalej:

– Nie przyszedł do mnie więcej, bo zapewne przejrzał także i zrozumiał mnie i siebie! Widziałam jak przez tę krótką chwilę, w której przebywaliśmy jeszcze razem, walczył on aby nie wyrzec tego wyrazu, którego pełne były oba serca nasze! Nie chciał zapewne zakłócać bardziej spokoju mego! O, jakże urósł i zmężniał wtedy w oczach moich! O, kochana! jaki on szlachetny! jaki zacny!

Ukryła twarz na piersi przyjaciołki, i płakała.

– Biedna Wando! wyrzekła cicho Stasia, czeka cię wielka boleść. Dziś zrana dowiedziałam się, że on za kilka dni opuści nasze miasto!

Wanda podniosła głowę; łzy oschły na jej oczach, a na twarzy był wyraz energji i męztwa.

– Wiem o tem, odrzekła; wiem, choć mi tego nikt dotąd nie powiedział. Inaczej być nie mogło. On ma do spełnienia powinność zaciągniętą względem nieszczęśliwej kobiety, która jest jego żoną; a ja ani jednem słowem od tej powinności odwieśćbym go nie śmiała. O, Stasiu moja! gdyby on był wolnym, czuję że spełniłoby się to niewyraźne marzenie o szczęściu, jakie długo serce moje snuło w pół-śnie i cichości! Bylibyśmy szczęśliwi! Zdaje mi się, że Bóg stwarzając ludzi musi mówić niekiedy: tych dwoje stwarzam dla tego aby stanowili jedność, aby wzajemnem byli sobie dopełnieniem – bo dusze im daję podobne i myślom ich jedną zakreślam granicę – wysoko, aż pod stropem niebios uwitą. Będą się szukali po świecie marzeniem tęsknem – znajdą się i ukochają! I staje się wedle słowa Bożego. Dwoje ludzi z duchami podobnemi do siebie spotykają się i znajdują… i umiłują się wzajemnie… Ale ziemskiem życiem ziemskie rządzą prawa; one ich rozdzielają, i idą oni dalej z osobna drogami świata, jak osobno płyną dwie łódki – siostry, roztrącone po falach wiosłem rybaka. Któż odgadnie w jakich celach dzieje się tak z ludźmi na świecie? Któż poważy się sarkać na przeznaczenie, które przecie ślepym trafem nie jest, ale skutkiem przyczyn nad któremi długo myśleć trzeba aby je poznać, a czasem i nigdy poznać rozumem nie można… tylko trzeba odgadnąć sercem i zważyć sumieniem… Długo nad tem myślałam, a boleśnie i samotnie, i wstąpiła we mnie myśl światła, że ani jemu ani mnie nie wolno walczyć z losem, który nas rozdziela. Zwycięztwo w tej walce nie trudne, ale okupionemby zostało ostatecznem nieszczęściem istoty i tak nieszczęśliwej, a która jednak zawierzyła mu kiedyś życie, i dziś bez jego opieki, bez jego ramienia istnieć nie może…

Milczała Wanda przez chwilę, i zdawała się głębiej namyślać.

– Tak, rzekła jeszcze, wchodzę w samą siebie, i pytam gdzie grzech mój – i nie znajduję go. Nie znajduję go, bo czuję się czysta w poczuciach i postanowieniach moich; bo wiem że gdyby on nawet zachwiał się na drodze swojej, i przez miłość dla mnie chciał złego dopełnić czynu, ja sama pokazałbym mu cel wyższy nad wszelkie ziemskie szczęście: udoskonalenie się ducha, i niezmąconą żadną winą czystość sumienia. I powiedziałabym mu: przenieśmy mężnie cierpienie nasze, i pozostańmy zacni oboje!..

Piękną była Wanda gdy tak mówiła. Szlachetna duma i odwaga wyprostowały jej postać, a na licu rozlała się połączona z cichem cierpieniem pogoda niewinności.

Stasia objęła ją ramionami, utuliła na swej piersi, i zcicha a słodko mówić do niej zaczęła. Były to może pociechy, może rady doświadczeńszej przyjaciołki, na które Wanda odpowiadała niekiedy ściśnieniem ręki lub pocałunkiem.

XXVI

Niedalej jak o pół wiorsty od X., na niewielkiem wyniesieniu stoi dworzec kolei żelaznej. Obok murów jego kilka razy na dobę z odległych stron świata przybywająca, pędzącą jak wichru i kurzawy tuman, staje lokomotywa. Przybycia jej z niecierpliwością oczekują tłumy tych, którzy w podróż puszczać się mają, i tych co żegnać ukochanych a oddalających się przyszli, i tych co mają nadzieję powitać kogoś z drogi dalekiej, i tych jeszcze, co od lat już wielu gapią się na ów parowy i żelazny cud dziewiętnastego wieku, i nigdy dosyć nagapić się nie mogą.

Kiedy zrana w dzień pogodny parowóz odlatuje od dworca, stukając kołami po szynach, sycząc i gwiżdżąc jak wulkan przed wybuchem, a podobno i czeluście piekielne pełne dusz nieszczęśliwych smażonych w smole – wtedy w przezroczystem powietrzu rozwija się za nim długie a kręte pasmo dymu ozłoconego słońcem; sypią się iskry niby z paszczy bajecznego smoka, a smugi ich wiją się i błyszczą jak ogon komety. Jeśli zaś zjawisko to zbliża się o zmroku; wówczas zdala na tle szarem iskrzato płoną i lecą w przestrzeni latarnie czerwone, niby wytrzeszczone ślepia olbrzymiego wilka; a gdy oddala się, zamiast dwóch, ma za sobą jedno płomienne czerwone oko, które ulatując w przestrzeń, to ukazując się, to znowu znikając na załamach drogi, zdaje się wołać na pozostałych a patrzących: „w świat! lecę w świat jak meteor ziemski! komu ochota to proszę zemną – ale chyba na drugi raz, bo co teraz to się już nie zatrzymam, chyba na rozkaz bozki lub… królewski!

Któż zrachuje, ile westchnień codziennie na świecie ulatuje z piersi pozostałych za tem okiem, które błyszczy zdala, niby ostatnie pożegnanie przesłane od ukochanych a odjeżdżających!

Dzień jesienny pogodny ale mglisty i mroczny miał się ku końcowi; na dworcu kolei tłumno było i gwarno – bo przed oknami wstrzymana na chwilę w swym pochodzie, sztywna i wyniosła, stała już lokomotywa. W salach pstra i różnorodna ludność toczyła się, popychała, witała, żegnała, gotowała się do podróży.

Odosobniona nieco od tego ścisku i gwaru, w zagłębieniu jednego z okien, stała para ludzi: młody mężczyzna w podróżnem ubraniu, i młoda kobieta w ciemnem okryciu i z zasłoną na twarzy. W postawach obojga znać było wzruszenie; z poza przezroczystej zasłony kobiety dwoje wielkich oczu błyszczało łzami. Powoli, wyciągnęła drżącą rękę do stojącego naprzeciw mężczyzny, i rzekła:

– Powiedziano mi że pan dziś odjeżdżasz… przyszłam aby raz jeszcze widzieć i pożegnać pana… może nie powinnam czynić tego, ale nie mogłam inaczej…

Nie mogła mówić dalej. Mężczyzna patrzył na nią z uwielbieniem i wdzięcznością.

– W tej uroczystej chwili, wyrzekł, gdy może poraz ostatni widzimy się na tej ziemi, pozwól abym odrzucił formy światowe i raz, raz jeden w życiu powiedział do ciebie: Wando!

– Panie Auguście! jęknęła kobieta; Auguście! szepnęła tak cichutko, że jeden tylko anioł stróż jej mógłby ją dosłyszeć – a z pod zasłony spłynęła kropla przezroczysta, i zaperliła się na ciemnem okryciu.

W tej chwili tuż blizko nich zadźwięczał donośny dzwonek. Zadrżeli oboje, i pobledli.

– Myślałam, mówiła Wanda, że nie będzie źle z mej strony, jeśli przyjdę tutaj aby pożegnać pana słowem gorącego życzenia, aby uścisnąć ci rękę raz jeszcze, i powiedzieć: bądź szczęśliwy!

– Szczęśliwy! powtórzył August ze śmiertelnem zwątpieniem w głosie, i powiódł ręką po oczach przed któremi przedmioty mięszały się, ćmiły i drżały.

– Szczęśliwy! powtórzyła Wanda pewniejszym głosem, szczęśliwy – tem smutnem lecz wielkiem szczęściem, jakie daje niepokalana zacność, i spełniony obowiązek.

Drugi raz ozwał się dzwonek, a głośniej jeszcze i przeraźliwiej niż przedtem.

Wanda znowu złożyła dłoń w rękę Augusta – tonęli w sobie oczami, jak gdyby nazawsze obrazy swoje chcieli utrwalić w pamięci.

– Czy spotkamy się jeszcze kiedy na tej ziemi? szepnęła Wanda.

– Nie wiem, drżącemi usty odszepnął August. Ja pani szukać nie będę, nie powinienem… chyba… chyba będę miał prawo rozrządzać własnem życiem, i oddać je tobie.

Trzeci raz zabrzmiał dzwonek. Dźwięk jego ostrzem stali odbijał się o serca młodych ludzi.

– Jedź już, jedź pan! szybko wyrzekła Wanda; ona tam czeka na ciebie… Bądź zdrów Auguście, dodała cichutko.

W silnym uścisku objął jej obie dłonie.

– Wando! pamiętaj o mnie! wyszeptał; nie, nie, dodał prędko, zapomnij… zapomnij, i bądź szczęśliwą! Z temi słowami odbiegł od niej, i zmięszał się z różnobarwnym tłumem.

 

Rozstali się nazawsze może, i nie powiedzieli sobie nawet ni razu krótkiego słowa: kocham! August zaparł je w sercu aby na usta nie wyszło, bo lękał się bardziej jeszcze zamącić spokój i zranić serce Wandy; ona słowa tego nie wyrzekła, bo powstrzymywała ją nieśmiałość dziewicza, a w głębi jej tkwiła myśl, aby szlachetnemu człowiekowi nie utrudniać bardziej spełnienia bolesnych lecz zacnych postanowień.

Odezwało się kilkorazowe głuche stuknięcie zamykających się drzwiczek wagonów, świsnęła przeraźliwie lokomotywa, kłęb gęstego dymu wyparty z żelaznego komina uniósł się szarą mgłą w powietrze, – i po chwili na drodze wił się już pociąg w szybkim pochodzie, niby olbrzymi wąż czarny, a przyczepiona za nim latarnia jaskrawa świeciła jak wielkie czerwone oko.

Wanda stała jeszcze u okna, płonące czoło przycisnęła do szyby, i oczami ścigała ulatujący w przestrzeń punkt iskrzący.

Punkt ten oddalał się coraz bardziej, śród coraz gęściej zapadającego zmroku; błyszczał zrazu jak wielka czerwona gwiazda, potem wydawał się płonącem żarzewiem ulatującem w powietrzu – malał coraz i malał; raz jeszcze zdala błysnął niby iskra drobna i… zniknął. Zagasło czerwone oko olbrzymiego węża, świst i stuk jego zniknął w przestrzeni. Za szybami przed wzrokiem Wandy był już tylko cień nocy gdzieniegdzie rozświetlony rzadkiemi i drobnemi światełkami przydrożnych latarni; za nią rozlegał się gwar niewyraźny wylegającego z dworca na podwórze tłumu.

Odwróciła się od okna powoli, i zmięszała się z tym tłumem. Czy łzy jej wzrok zaćmiły? czy taki nawał myśli cisnął się do głowy że straciła pojęcie miejsca w jakiem była i nic nie widziała dokoła? Szła krokiem wolnym i chwiejnym, z opuszczoną głową, z obwisłemi rękami, nie patrząc na nic co ją otaczało, nie starając się torować sobie drogi śród cisnących się ku drzwiom ludzi. Tłum złożony z pospólstwa przeważnie izraelskiego otoczył ją, ogarnął i pochłonął; wkoło jej głowy rozlegał się krzyk i szwargot, grubjańskie ręce popychały ją odtrącając od wyjścia, do którego parły się same.

Ona nie zważała na nic, przystawała chwilami jak osoba zmęczona bardzo; chwilami postępowała naprzód krokiem niepewnym – aż oparła się o ścianę, a mnóstwo ludzi przeciskało się tuż koło niej.

Nagle któś rozepchnął silnie tłumy, i obok niej stanął; czyjaś ręka ujęła jej rękę, i położywszy ją na swem ramieniu, ku drzwiom ją powiodła. Po chwili poczuła na swem czole podmuch świeżego, orzeźwiającego powietrza, posłyszała głuchy turkot podjeżdżającej karety, i sama niewiedząc jak, znalazła się w głębi powozu. Ten kto ją do niego przywiódł, usiadł przy niej i zatrzasnął portjerę. Zamknięcie to i ruch karety toczącej się po bruku, obudziły Wandę z pół-omdlenia w jakiem zostawała; podniosła oczy, i zobaczyła oświetloną przez palącą się u powozu latarnię szlachetną i zamyśloną twarz Gaczyckiego.

– Przebacz pani, odezwał się po chwili pan Edward, że ośmieliłem się podać jej rękę śród tłumu, i ofiarować jej mój powóz. Późno już jest, i obawiałem się abyś pani przy wyjściu z dworca nie znalazła się w kłopocie z powrotem do domu…

Dziwnie dźwięczał głos jego gdy to mówił. Było w nim uszanowanie głębokie a zarazem wzruszenie którego widocznie utaić całkiem nie mógł.

Wanda spojrzała na niego z wdzięcznością, i podając mu rękę rzekła krótko:

– Dziękuję!

Milczeli oboje dopóki kareta nie zatrzymała się u bramy mieszkania Wandy. Gaczycki podał jej znowu ramię; powoli wstępowali po wschodach. Gdy byli już u drzwi przedpokoju, Gaczycki wyrzekł:

– Jutro odjeżdżam. Czy pozwolisz pani abym z nią kilka chwil pomówił sam na sam?

Wanda gestem zezwoliła.

– Matka moja, odrzekła, jak najczęściej, tak i dziś nie opuszcza swego pokoju, bo czuje się cierpiącą; przyjmę więc pana sama.

Po chwili siedzieli oboje w salonie oświetlonym lampą.

– Dziwnem się może pani wyda, mówił Gaczycki, że wybrałem chwilę podobną aby jej powiedzieć to o czem chcę abyś wiedziała. Ale właśnie chwila ta wydała mi się stosowną: jesteś pani smutną a ja pragnę wyrzec ci słowo pociechy; jesteś opuszczoną i samotną, pragnę ci podać dłoń przyjaciela; żebym miał prawo to uczynić, powinienem powiedzieć otwarcie co czuję i myślę…

Wanda patrzyła na niego z szacunkiem i wdzięcznością.

– Mów pan! wyrzekła.

– Pozwól pani że zacznę rzecz od początku. Przed kilku miesiącami przyjechałem do X. dla spraw majątkowych, tylko na krótko. Miałem już odjeżdżać, gdym poznał panią. Nie odjechałem – i pozostałem na dłużej, sam nie wiedząc na jak długo. Nie powiem pani, aby żywsze jakieś uczucie było od razu pobudką pozostania mego w X. Jak to pani mogłaś zauważyć, nie jestem skłonny do marzeń i zapału; niezgodneby to było wreszcie z moim wiekiem, w którym dojrzałość myśli i rozwaga właściwe są i konieczne. Pozostałem dla tego, że uderzyłaś mię pani swą indywidualnością wybitną na pstrem a pospolitem tle, śród którego cię ujrzałem; zaciekawiłaś mię, zapragnąłem cię zbadać zrazu ze stanowiska filozofa i psychologa tylko. Znajomość serc ludzkich była dla mnie zawsze najpożądańszą wiedzą. Ile razy w życiu spotykałem indywiduum odróżniające się od pospolitego tłumu, tyle razy zatrzymywałem się przy niem, aby je pojąć i zbadać; w tem przekonaniu, że znajomość serc ludzkich ułatwia poznanie samego siebie i pokazuje drogi, na których bliźnim najbardziej użytecznymi być możemy. Otóż zatrzymując się obok pani, sądziłem, że będzie to stacja umysłowa podobna wielu innym; że zaczerpię z niej nową wiedzę dla myśli, zrobię nowe studjum psychologiczne, i spokojny wrócę do moich fabryk, książek i rolnictwa. O sercu ani myślałem. Stało się inaczej. Zatrzymałaś mię pani przy sobie dłużej niźlim się spodziewał – pokochałem panią…

Wanda zbladła nieco i boleśny niemal wyraz zjawił się na jej twarzy. Spostrzegł to Gaczycki ale nie zmienił się wcale; pozostał jak wprzódy poważny i nieco wzruszony.

– Nie obawiaj się pani, zaczął po chwili milczenia, abym miał pani wiele mówić o mojem uczuciu, wtedy gdy przyjąć je najmniej usposobioną jesteś. Powiedziałem tylko fakt, który powiedzieć byłem powinien, a nie zobowiązuje to panią do wyrzeczenia ani jednego nawet wyrazu. Dla tego jednak abyś pani pojęła wszystko co powiem, muszę roztoczyć przed nią cały obraz przejść mych wewnętrznych…

Milczał znowu chwilę, potem mówił dalej.

– W młodości mojej, w bardzo wczesnej młodości, kochałem raz kobietę… miłośćto była jedna z tych, jakie zwą nieszczęśliwemi. Nie uświęcona ludzkiemi prawami, spotkała niezwyciężone zapory, rozwiała się, minęła jak sen krótki a poetyczny, i zostawiła mi tylko w sercu na zawsze wielkie współczucie dla tych, którzy kochają i cierpią… Od owego czasu praca była jedynym żywiołem śród którego żyłem. Pole dla niej znajdowałem w nauce, uprawianiu i doskonaleniu rolnictwa, w kierowaniu przemysłowemi i dobroczynnemi zakładami, jakie wzniosły się w moich posiadłościach – i to mi starczyło. Nie czułem nigdy próżni w życiu ni pustki w sercu. Dla życia miałem cele którem umiłował, i do których dążyłem; dla serca przyjaźń i miłosierdzie. Myślałem jednak niekiedy o życiu rodzinnem; ale że doszedłem do lat w których człowiek nic nie czyni bez rozwagi i namysłu, trudno mi było znaleźć kobietę odpowiadającą moim pojęciom. Znalazłbym może taką gdybym szukał, ale nie szukałem – bo zbyt byłem zajęty studjami naukowemi, sianiem pszenicy, sprowadzaniem machin i budowaniem szkół lub szpitalów. Aż stało się tak, żem nieszukając znalazł… znalazłem panią.

W kobiecie którąbym mógł wybrać, pragnąłem ujrzeć jasną intelligencję, dobroć, ciepło serdeczne i wdzięk, któryby moje serce do niej pociągnął. Przymioty te ujrzałem w pani gdym cię badać począł. Ale w tej samej porze uwaga twoja zwróciła się na innego…