Бесплатно

Cnotliwi

Текст
Автор:
iOSAndroidWindows Phone
Куда отправить ссылку на приложение?
Не закрывайте это окно, пока не введёте код в мобильном устройстве
ПовторитьСсылка отправлена
Отметить прочитанной
Шрифт:Меньше АаБольше Аа

XVIII

Pani Starowolska siedziała w swoim bawialnym pokoju, na swoim staroświeckim amarantowo obitym fotelu, obok otwartego okna, na którem zamiast okwitłych już bzów i jaśminów, rozkwitały pachnące groszki, rezeda i gwoździki. Między zielenią ogródka migotała błękitna sukienka chodzącej po ścieżce z książką w ręku Anielki; nad głową starej kobiety śród fałdów białej firanki, świegotała para kanarków, a naprzeciw niej siedział Edward Gaczycki. Na twarzy poważnej niewiasty malował się smutek; spokojne oczy bogatego pana utkwione w nią były ze zwykłym im wyrazem obojętności, z za której przeglądał odcień ironji.

– Tak, szanowna pani, mówił ciągnąc rozpoczętą rozmowę; wiem że szlachetne serce pani musi doświadczać zdziwienia dowiadując się o rzeczach tak nizkich, tak niezgodnych z naturą człowieczą. Co do mnie nie zdziwiłem się wcale usłyszawszy o tem wszystkiem od pani Rumiańskiej. Niewiedząc szczegółów domowego życia pani Kuderskiej, które zresztą umie ona przed całym światem zręczną pokrywać tajemnicą, wiedziałem z góry co o niej sądzić. Jeżeli bowiem klęczenie przed ołtarzami, i noszenie różańców na ręku łączy się w kimkolwiek ze skłonnością do szarpania sławy cudzej, i wystawianiem na pokaz własnej cnoty; to tworzy się z tego zawsze potworność moralna, której podstawą próżność i złość serca, i dla której granic w niegodnych postępkach naznaczyć niepodobna…

– Ja także, przerwała pani Starowolska, nie miałam nigdy dobrego o tej kobiecie wyobrażenia, i towarzystwo jej znosiłam dla tego tylko, że mi je sama narzucała. Ale, słusznie pan rzekłeś, że tajemnicę swego domowego życia umiała ona chronić zawsze z niezmierną zręcznością. Udając ubogą nie zapraszała nikogo do domu swego, a sama była wszędzie przyjmowana i poważana, jako osoba pełna cnót i pobożności. Tymczasem jakichże strasznych dowiaduję się rzeczy!..

– Straszne są one w istocie, mówił Gaczycki. Kiedy mi wczoraj pani Rumiańska opowiadała o smutnych swych odwiedzinach w domu Kuderskich, przypomniałem sobie nagle – jak się często przypomina o rzeczach zapomnianych bo obojętnych – że samego Kuderskiego znałem niegdyś gdy był bardzo młodym. Przypominam sobie także iż był on ogólnie uważany za człowieka uczciwego, i niemałych zdolności umysłowych, ale słabego charakteru, i lubiącego przedewszystkiem ciszę domowego życia. Dla podobnych ludzi przymioty lub wady kobiety z którą się połączą, stanowią wszystko. Podczas gdy silny i hartowny człowiek oprze się ciosom domowych nieszczęść, i mimo nich pozostanie człowiekiem; wówczas słaby i cichy da się znękać, traci wolę i poryw do dobrego, głupieje albo wpada w złe nałogi. Ani wątpić, że nieszczęśliwy Kuderski, znajdując zawsze w domu nieład i kłótnię, straciwszy szacunek i przywiązanie dla kobiety z którą się połączył, uległ losowi słabych acz często uczciwych ludzi, i zginął marnie w nałogu, i niedbałości o wszystko. Pobożna więc pani Apolonja winna jest grzechu zaguby swego męża. Ale smutny ten fakt stał się już, i poradzić mu niepodobna. Inaczej z dziećmi – te ratować należy.

– Niezawodnie, koniecznie, przerwała pani Starowolska.

– Od chwili gdy dowiedziałem się o ich materjalnej i moralnej nędzy, mówił dalej Gaczycki, nie schodzą mi one z myśli. Pochodzi to zapewne ztąd, że wzrost i wychowanie młodego pokolenia uważam za główną dźwignię naszego społeczeństwa; za pracę, która powinna być najważniejszą naszą troską – bo od jej rezultatów zależy powodzenie lub upadek spraw najdroższych naszemu sercu. Nie nad jednostkami cierpiącemi boleję, bo wiem że cierpienia i nędze niezbędnie są przywiązane do bytu ludzkości; i uważałbym za dzieciństwo lub marzycielstwo ronić łzy nad tem, że komuś bieda dokucza, skoro ta bieda musi być koniecznie czyimś na świecie udziałem. Ale żal mi zawsze skarbów duchowych które marnują się w ludziach przez brak oświaty, i błędne kierowanie. I ze smutkiem patrzę jak zaniedbanie w wychowaniu młodych pokoleń, oddala szczęśliwszą przyszłość społeczeństwu, na którą przecie wszyscy uczciwi i rozsądni ludzie pracować winni. Dla tego też rzadko rozdaję jałmużny któreby mogły doraźnie wesprzeć biednego, i na dni kilka zabezpieczyć go od głodu fizycznego – a cała usilność moja skierowana jest na wyszukiwanie tych, którymbym mógł dostarczyć dobrodziejstwa oświaty. Dla tego także w całym potwornym fakcie zdarzonym z rodziną Kuderskich, najsmutniej uderzyło mię moralne zaniedbanie ich dzieci, i bądź co bądź postanowiłem je z niego podźwignąć, a ku dopełnieniu tego przyszedłem dziś szanowna pani wezwać twej pomocy…

Pani Starowolska skupiła całą uwagę na słowa gościa swego.

– Słucham cię łaskawy panie, rzekła z powagą.

– Spółka którąśmy z panią zawarli dla korzyści bliźniego, powinna teraz działać z całą mocą, z uśmiechem zaczął Gaczycki. Idzie o to, aby dzieci Kuderskiej wyzwolić ze złej rodzicielskiej opieki jaką mają teraz, a dać im lepszą, troskliwszą o ich teraźniejsze i przyszłe dobro. Trudność cała w tem leży, aby się oni na to zgodzili…

– Co do niej, przerwała gospodyni domu, jestem pewna że zgodzi się z ochotą na oddanie z domu swych dzieci; przecie stanowią one dla niej ciężar, z którym się obejść nie umie; postępek zaś ten potrafi ona pokryć jak dotąd kryła wszystkie swe postępki, pozorem biedy, niedostatku, nieszczęśliwego nałogu męża, dbałości o zbawienie dusz swych dzieci, i t. d.

– I ja tak myślę; sądzę tylko, że nikt lepiej jak pani nie spełni posłannictwa przedstawienia tej kobiecie, aby przynajmniej w tym razie spełniła obowiązek matki, i zgodziła się na nasze żądanie.

– Uczynię to, i pewna jestem że mi się powiedzie; ale i cóż potem uczynimy z temi dziećmi?

– Dwóch starszych chłopców biorę na siebie. Oddam ich do szkół, i pokieruję każdego według zdolności jakie w nich dopatrzę; najmłodsze ofiarowali się wziąść na opiekę Rumiańscy, a dla dwóch pozostałych dziewcząt pomyślę o lokacji w której mogłyby się czegoś wyuczyć. Wyznam pani otwarcie, że podobne odbieranie rodzicom dzieci, nad któremi oni naturalną pieczę mieć winni, a zatem niby pobłażanie ich niedbalstwa, i zdejmowanie z bark ich cieżaru a wkładanie go na inne, sprzeciwia się wprost pojęciom moim o słuszności i prawidłom ekonomji społecznej. Ale niema reguły bez wyjątku, a zdaje mi się że rodzina Kuderskich do wyjątków należy. Niepodobna marzyć ani o stworzeniu w Kuderskim energji, której nigdy nie miał, a pochłonięty dziś upadlającym nałogiem mniej mieć może niż kiedy; ani o poprawieniu jego żony. Drapieżne zwierzę, otwarcie wypowiadające wojnę człowiekowi, można ułaskawić i do pewnego stopnia uszlachetnić; ale pełzająca gadzina zawsze gadziną zostanie, bo wyśliźnie się z ujęcia, i znienacka ukąsi rękę któraby ją ugłaskać chciała. Gdy więc tak jest, czyliż biedne niewinne istoty mają być oddane na zagubę dla tego, że ojciec ich jest pijakiem a matka obłudnicą, i bez serca kobietą? – zdaje mi się że tak być nie powinno, a nawet jestem tego pewny – i w imię tej pewności postaram się wszelkiemi siłami usunąć na stronę rodziców, którzy być nimi nie umieją, a ratować dla społeczności kilka zagrożonych jej członków.

– Masz pan zupełną słuszność, odparła pani Starowolska. Odrzucając, jak mówisz, prawidła ekonomji, rządzisz się pan tym razem zasadami elementarnego, niemniej jednak chrześcjańskiego miłosierdzia.

Zamyśliła się, i dodała po chwili:

– Zdaje mi się że uczynię dobrze, jeśli wezmę do siebie najstarszą córkę Kuderskich, aby z niej i moja biedna Anielka miała towarzystwo. Dawno już o tem myślę że źle jest iż to dziecię hoduje się tak samotnie, ze mną tylko starą, bez odpowiedniej wiekowi swemu towarzyszki.

Na te słowa Gaczycki dziwnie się uśmiechnął.

– Przypuszczam, rzekł, że Anielka nie długo zostanie u pani.

– Jakto! przerwała pani Starowolska, pan więc trwasz w przekonaniu że ojciec jej mógłby…

– Trwam w przekonaniu łaskawa pani, że gdy się tylko dowie o wszystkiem, wróci opuszczonemu dziecku dach ojcowski, imię, majątek, a co najważniejsze serce i opiekę ojca.

Westchnęła pani Starowolska.

– A, smutno mi będzie bez tej dzieciny, do której szczerze się przywiązałam; niemniej jednak nigdybym nie czyniła żadnej przeszkody, gdyby…

Nie skończyła, i ze zwątpieniem pokiwała głową.

– Ale zdaje mi się że to być nie może, dodała; tacy ludzie jak on nie szukają ale unikają ciężarów, któreby przeszkodziły im czynić z życia ciągłą zabawę.

– Tacy ludzie, łaskawa pani powtórzył Gaczycki, gdy dochodzą do pewnego wieku, bywają znudzeni i przesyceni zabawą, i zaczynają szukać sobie zdrowszego, jędrniejszego celu egzystencji. W takiej właśnie fazie życia jest on.

– Być może! być może! odparła pani Starowolska; bywają ludzie w których sercach leżą niezmierne skarby dobroci i uczciwości, uśpione i przysypane grubą warstwą niezdrowych naleciałości życia. Ale przychodzi pora w których okoliczności lub szczęśliwe natchnienia zmiatają ten pył naleciały w ich wnętrze, a to co leży pod spodem odzywa się, ożyje, i popycha ich do myśli i czynów, które lekceważyli wprzódy. Daj Boże aby tak było w wypadku o którym mówimy. Moją Anielkę oczekiwałaby w takim razie świetna, a przynajmniej choć nie sieroca przyszłość.

Umilkli i zamyślili się oboje. Pan Edward pierwszy przerwał po kilku chwilach milczenie:

– Dziwnem zrządzeniem trafu w jednym przeciągu czasu, i bez udziału w tem mej woli, zbiegają się w mem ręku nici kilku tajemnic, a tajemnic dziwnie zręcznie ukrywanych przez osoby których są własnością. Nikt mniej odemnie nie zajmuje się sprawami swych bliźnich, a mimo to los zda się obrał mię za narzędzie, abym jeśli uznam to za potrzebne, mógł odkryć trzy obłudy, trzy cnoty zrzucić z piedestału, i pokazać ich nicość a kłamstwo. I czy uwierzy pani, że klejnoty któreś mi pani przed kilku tygodniami powierzyć raczyła, stanowią jednę z tych tajemniczych nici, na których drga wielka nędza moralna, przykrywająca się płaszczykiem dumnej i wyniosłej cnoty!

 

– Czy być może? zawołała pani Starowolska; mówiłeś mi pan żeś je sprzedał jednemu z bogatych tutejszych jubilerów.

– Tak, odpowiedział Gaczycki, i przypadkiem dowiedziałem się kto je od jubilera tego nabył, a potem zobaczyłem je na kimś, kto się bardzo rumienił, i mięszał i kłamał zapytany o nie przezemnie. A to wszystko połączone z innemi pobocznemi okolicznościami, stworzyło w oczach moich szereg faktów niemiłosiernej jasności, z której znowu występek wypełzał przedemną, i okrążył pewne bardzo dumne czoło, i w całej nagości ukazał mi serce, które świat za pełne szlachetnej dumy i cnoty uważa.

Pani Starowolska z zajęciem lubo bez zbytniej ciekawości słuchała słów Gaczyckiego, który mówił dalej.

– Wiem, że tajemnica przypadkiem odkryta przez człowieka honoru, powinna być przez niego uszanowaną święcie. Ale w tym jak i w innych razach, bywają wyjątki. Jednym z takich wyjątków może być wypadek w którym te cnoty udane, te gadziny występków pełzające w cieniach, szarpią, obalają na ziemię i kamienują prawdziwą niewinność, i prawdziwą cnotę. Wtedy pozwolono jest każdemu rzucić straszliwą prawdę w oczy obłudników i fałszerzy; wstydem oblać ich czoło, i obronić od zjadliwych ich żądeł tych, którzy powinniby właściwie stać na ukradzionym obłudą tamtych piedestale. Nie mam bynajmniej pretensji do grania w świecie Donkiszotowskiej roli obrońcy uciśnionej niewinności, i nigdy się w to nie wdawałem. Przecież wiem o pewnej ślicznej istocie, czystej jak kryształ, zacnej, prawej grzeszącej tylko zbytniem może rozmarzeniem, mającem źródło w młodem i gorącem sercu, – a którą ci właśnie, których tajemnicę trzymam dziś w ręku, pragną oblać cieniami jakie w piersiach swych noszą, rozszarpać, zhańbić w oczach świata, gubiąc przez to całą jej przyszłość może. Podoba mi się więc myśl, że w danej chwili będę mógł jak Nemezis stanąć przed tymi świętymi, którzy z błota świętość swą czerpią, i strącając ich z wysokości wynieść na nią tę, którąby oni w otchłań hańby zrzucić pragnęli.

Gdy Gaczycki wymawiał kilka ostatnich frazesów, czoło jego oblekło się chmurami, a w oczach tak obojętnych i poważnych zwykle, zapaliły się dwie żywe iskry uczucia. Przytem cóś naksztalt smutku, nakształt żalu przemknęło po jego twarzy. Powstał nagle jakby się obawiał powiedzieć więcej, ujął kapelusz, i żegnał gospodynię domu.

– Żegnam cię, i do widzenia łaskawy panie, mówiła powstając pani Starowolska; jutro więc mówić będę z Kuderską w interesie jej dzieci. Odwiedźże mię kiedy zacny mój spólniku, choćby dla interesu naszej spółki, dodała z uśmiechem.

XIX

Do niezbyt wielkiego ale ładnego salonu pani Rodowskiej, wszedł pan Edward Gaczycki. Nikogo w salonie tym nie było. Fortepjan stał otwarty z mnóstwem rozrzuconych nut na pulpicie; po stołach leżały książki i dzienniki w nieładzie świadczącym, że się niemi zajmowano. Pod oknem stał rejzbret z rozpoczętym rysunkiem i wszystkiemi doń przyrządami a na etażerkach i konsolach barwiły się i woniały wielkie bukiety astrów, georginij, lewkonij, a gdzieniegdzie i skromnych a wonnych polnych kwiatów.

Pan Gaczycki obejrzał się po tym cichym pokoju, w którym na każdym kroku znać było zamieszkujący go umysł światły, rękę czynną, i po którym zdawało się rozlewać tchnienie poetycznego jakiegoś serca, co sobie w tych czterech ścianach założyło siedlisko pracy i marzeń.

Obejrzał się dokoła, z kapeluszem w ręku stanął na środku pokoju, pochylił nieco głowę i wpadł w zamyślenie. W zamyśleniu tem wyniosłe czoło jego zasunęło się chmurą, usta straciły zwykły im wyraz zimnej powagi i delikatnego sarkazmu, a okrążył je smutek graniczący prawie z męzką a trzymaną na wodzy boleścią.

Szmer który go doszedł obudził go z zamyślenia. Spojrzał i zobaczył drzwi wpółotwarte od przyległego pokoju. Szmer który usłyszał z pokoju tego wychodził, i zdawał się być sprawionym szelestem stłumionego stąpania i powiewem lekkiej sukni muskającej posadzkę.

W mgnieniu oka twarz Gaczyckiego przybrała właściwy mu obojętny a nieco dumny wyraz; postąpił kilka kroków ku drzwiom wpółotwartym, a dość głośno, aby dać wiedzieć o swem przybyciu miejscowym paniom, których obecność tam przypuszczał.

Wszakże nikt nie wyszedł na jego spotkanie – wyraźnie nie posłyszano go. Zdawał się być nieco zakłopotanym, i już postąpił parę kroków ku drzwiom przyległego przedpokoju, zapewne aby przez służącego dowiedzieć się czy może widzieć panie domu, gdy w głębi pokoju o drzwiach wpółotwartych mignęła biała suknia, a zarazem odezwał się cichy i łagodny głos dziecięcy.

– Pani moja śliczna! aniele mój! chodź do mnie!

Gaczycki zatrzymał się na miejscu jak przykuty i spojrzenie jego przez drzwi półotwarte pobiegło do przyległego pokoju.

W głębi, pod ścianą, stało tam małe łóżeczko dziecinne, a na niem śród śnieżnej pościeli leżała blada i złotowłosa pięcioletnia dziewczynka. Leżała, ale nie zupełnie, bo podniosła się nieco na poduszkach i wspierając głowę na wychudłej małej rączynie, błękitnemi jak niebo, ale zapadłemi nieco i zwiększonemi wychudzeniem twarzy oczami, spoglądała w górę, na pochyloną nad nią twarz stojącej obok młodej panny. Była to Wanda, która stała nad chorem dziecięciem, w białą ubrana suknię; warkocze niedbale splecione opadały na jej ramiona, głowę pochyliła nizko, a dłoń złożyła na bladem czole uśmiechającej się do niej dziewczynki.

Zielona firanka przykrywała do połowy szerokie a jedyne okno pokoju, napełniając go półzmrokiem; przez nieosłonięte szyby wdzierało się słabe światło, i różowy promień zachodzącego słońca wciskając się przez nie, ślizgał się wązką nicią po białej sukni i płowych warkoczach Wandy.

Gaczycki stał i patrzył. W wązkich ramach drzwi półotwartych, wyraźnie widział złotowłosą głowę małej dziewczynki o smutnem, cierpiącem licu; a obok niej smukłą postać Wandy i biały profil jej twarzy, o ustach okrążonych łagodnym uśmiechem, i spojrzeniu spuszczającem się ku chorej dziecinie.

W tem z innego jeszcze pokoju łączącego się z tym, który przytykał do salonu, ozwał się głos pani Rodowskiej:

– Wando! czy to Andzia się obudziła? zdaje mi się żem jej głos posłyszała?

– Tak, mamo, odpowiedziała Wanda, zbudziła się biedna dziecina; zdaje mi się że jest zdrowsza – czoło ma mniej gorące.

I niżej jeszcze pochylając się nad dzieckiem, spytała dziwnie łagodnie i miękko.

– Jakże się czujesz Andziu? czy główka nie tak boli?

– O, lepiej mi, lepiej! odrzekło słabym głosem dziecię, zupełnie nawet dobrze mi jest, i główka wcale już nie boli, i oddychać tak miło, tak lekko, jak gdyby mię już Bozia do siebie zabrała… do tego raju o którym mi opowiadała Michasia, w którym aniołki Boże w białych sukienkach noszą na ręku, całują i pieszczą biedne chore i płaczące dzieci…

Po pięknym profilu Wandy przemknął wyraz rozrzewnienia.

– Cicho Andziu, rzekła, dłoń przesuwając po włosach dzieciny – nie mów tak wiele; doktór zabronił ci wiele mówić…

Ale dziecko nie zważało na tę słodką przestrogę, i mówiło dalej:

– Kiedy pierwszy raz obudziłam się tutaj, a spałam chyba długo… długo…

– Nie spałaś, moje dziecię, aleś była w gorączce, przerwała jej Wanda.

– Nie wiem pani; ale zdawało mi się żem spała i gdym się obudziła, a zobaczyła ten śliczny pokój, kwiatki przy mojem łóżeczku, i poczuła że koło mnie tak cicho, spokojnie, byłam pewna że mię już Bozia do siebie zabrała, i że jestem w niebie… I tak mi było dobrze, – tak dobrze… żałowałam tylko mego biednego ojca, który na świecie został… Michasi i braciszków… ale… ale…

Uśmiechnęła się do Wandy uśmiechem pełnym promieni i dokończyła:

– Ale gdym ciebie pani zobaczyła w tej białej sukience, zdało mi się, że twoje włosy to promienie, i że ty sama jesteś jednym z tych aniołów Bożych, które w niebie noszą, całują i pocieszają biedne, chore jak ja dzieci… A kiedyś mię wzięła na ręce i pocałowała w czoło, to już nie żałowałam ani ojca, ani Michasi, ani braciszków, i pokochałam cię – tak pokochałam… bardzo…

Poniosła rękę Wandy do ust bladych, i okrywała ją, pocałunkami.

– Wando! ozwał się znowu głos pani Rodowskiej, nie pozwalaj Andzi tak wiele mówić, bo może znowu dostać gorączki.

Wanda odstąpiła parę kroków od łóżka ku stolikowi na którym stał wielki bukiet różowych astrów, wyjęła parę kwiatów z bukietu i podała je Andzi.

– Baw się dziecię kwiatkami, rzekła, a nie mów więcej, bo ci to zaszkodzi!

Potem nalała do szklanki trochę jakiegoś ochładzającego płynu i przyłożyła brzeg naczynia do ust chorej.

Andzia wypiła kilka kropel, potem opuściła główkę na poduszki, a wychudłe rączki jej zaczęły obrywać zwolna listki astrów. Uśmiech słodki, łagodny, igrał po jej bladych usteczkach; aż gdy przymknęła oczy, astry z palców jej wypadły – i zasnęła.

Wanda patrzyła na nią ciągle spojrzeniem, w którem troskliwość łączyła się z czułością, potem odeszła do okna i zamyśliła się.

Zamyśliła się, a w oczach jej zagrał smutek niewypowiedziany. Podniosła rękę do czoła i westchnęła z głębi piersi.

Przez cały ten czas Gaczycki stał nieruchomo o kilka kroków od drzwi wpółotwartych, i nie spuszczał z oka sceny odbywającej się przed nim w głębi ocienionego pokoju.

Teraz dopiero przypatrując się jej zdaleka i niewidzialny mógł on dostrzedz zmianę jaka od pewnego czasu zaszła w twarzy Wandy. Cera jej przejrzysta zawsze i biała, przybrała żywszy koloryt, słabe rumieńce przebijały się z pod delikatnej tkanki, błękitne żyłki na skroniach pulsowały żywiej. Mimoto jednak policzki jej schudły nieco, i wielkie oczy zapadły trochę, a długie rzęsy spuszczających się co chwilę powiek, rzucały na jej lice nieokreślony cień smętnej rzewności i zadumy. Cała postać jej zresztą miała tę samę co i dawniej wiotkość i powagę ruchów; tylko, że ruchy te powolniejszemi jeszcze się stały. Patrząc na nie możnaby rzec, że piękna dziewica owiana była na jawie urokiem jakiegoś snu. Sen ten musiał być spokojny, ale zarazem smutny i tajemniczy, bo dziewica spokojna była i smutna nieco, i wiała od niej nieokreślona tajemniczość.

Dla czego oczy Gaczyckiego oderwać się nie mogły od lica i postaci Wandy? czemu obojętne zwykle, strzeliły teraz one błyskawicą wzruszenia, a na ustach jego zamiast dumy i sarkazmu, osiadł łagodny, rzewny uśmiech, niby odpowiadający łagodnej rzewności rozlanej na twarzy młodej panny?

Ktoby go widział w owej chwili, byłby bardzo zdumiony. Czy blada a obojętna twarz dumnego pana była maską, pod którą krył gorące acz hartowne serce? – czy Wanda posiadała niewidzialną moc wzbudzania w nim marzeń dawno zapomnianych, i uczuć od których na pozór wydawał się dalekim?

Stała przed oknem wpół przysłoniętem firanką, zamyślona, nieruchoma, z czołem opartem na dłoni; a promyk słońca różowy wnikał ciągle przez szyby, ślizgał się po sukni, i zdawał się całować jej warkocze.

Nagle drgnęła i odwróciła się, bo posłyszała za sobą głos męzki.

Pan Gaczycki stał w salonie o parę kroków od progu pokoju w którym była, z kapeluszem w ręku, zimny i obojętny już jak zwykle.

– Dobry wieczór pani, mówił do niej z lekkim uśmiechem; przebacz pani, że przerywam jej zamyślenie, ale stoję już od kilku minut około progu tego, i czekam, aż będę mógł zostać przyjętym przez panie domu.

Wanda uprzejmie postąpiła ku niemu, i wszedłszy do salonu podała mu rękę.

– Przebacz pan, żeś czekał, wyrzekła z serdecznym uśmiechem; spodziewałyśmy się nawet z mamą widzieć pana, bo przecie same prosiłyśmy go wczoraj, abyś nas odwiedził. Ale służba nie oznajmiła nam pana przybycia sądząc zapewne, że się znajdujemy w salonie. Tymczasem mama dziś trochę cierpiąca i nie opuszcza od rana swego pokoju, a ja byłam w tej chwili zajęta naszą biedną Andzią.

Pan Gaczycki nie spuszczał wzroku z Wandy. Czy nie miał siły oderwać oczu od jej twarzy? czy pragnął coś na niej wyczytać? Po chwili odezwał się:

– Ja także proszę panie o przebaczenie, i to za winę mocno wykraczającą przeciw przyjętym towarzyskim formom. Od kwadransa może lub więcej stałem tu sam jeden, i przez drzwi półotwarte przypatrywałem się staraniom jakiemi pani otaczasz to biedne chore dziecię.

Lekki rumieniec zabarwił policzki Wandy.

– Starania te są dla mnie bardzo miłe, odrzekła; dziecię to, które mając rodziców może się zwać sierotą, wzbudza we mnie niezmierne współczucie. Odkąd je mam u siebie ciągle o niem myślę; mam cel każdego dnia i zajęcie każdej godziny. i szczerze wdzięczną panu jestem, żeś je powierzył naszej opiece. Matka moja także się bardzo zajmuje chorą dzieciną.

– O tem że matka pani zajmie się losem biednego dziecka, znając oddawna wielką dobroć jej serca, nie wątpiłem ani na chwilę, przerwał Gaczycki; ale wyznam pani otwarcie, że nie przypuszczałem abyś pani tak młoda mogła żywo zainteresować się staraniami, któreby wiele osób w jej wieku za uciążliwe uważało…

 

Wanda podniosła na niego zdziwione oczy.

– Dla czegóżby mię to dziecię i starania około niego żywo zająć nie miały? odrzekła z prostotą. Wszakże nie ma na świecie większego zadowolenia, a nawet szczęścia, jak uczynić komuś dobrze, ulżyć czyjemuś cierpieniu, sprawić komuś przyjemność, tembardziej jeśli ten któś potrzebujący naszej pomocy jest biednem, niewinnem dzieckiem, które nic jeszcze nie uczyniło złego a już cierpi.

– Poczucia te pani wzbudzają we mnie uwielbienie, wyrzekł Gaczycki.

Słowa te wydawały się w jego ustach zwyczajną tylko, a przez światowego człowieka wygłoszoną grzecznością. Ukłon, który im towarzyszył był sztywny, a twarz została przy nich obojętną. Tylko w oczach, w dalekiej głębi blado-błękitnych źrenic zapłonęły mu żywo dwie srebrne iskierki, zamigotały i znikły prędko. Iskierek tych nie dojrzała Wanda, bo pan Edward siedział plecami zwrócony do okien; uśmiechnęła się więc tylko i odrzekła:

– Uwielbienie! to za wielki i zbyt brzmiący doprawdy wyraz, dla tak prostego faktu, jak przyjęcie w domu i otoczenie opieką nieszczęśliwego dziecka.

Gaczycki nic nie odpowiedział, ale dwie iskierki w głębi oczów zapłonęły żywiej jeszcze jak wprzódy, i zwrócone ku twarzy Wandy długo nie gasły. Nie chciał może by je ona ujrzała, bo powstał i zbliżył się do rysunku rozpiętego na rejsbrecie pod oknem.

Przedstawiał on krajobraz narysowany z natury wprawną i umiejętną ręką Wandy. Był zupełnie prawie ukończony, i potrzebował tylko ostatecznych wycieniowań; a Gaczycki poznał w nim owo miejsce w zamiejskim borze, w którem nad brzegiem parowu po raz pierwszy Wanda w obec niego spotkała Augusta. Na rysunku była właśnie ta część przepaści nad którą wtedy stali wszyscy troje; wysokie sosny powiewały wokoło, a na przeciwległej stromej ścianie parowu, śród gruppy drzew i krzewów, widniał krzyżyk.

Niewiadomo dla czego, ale rysunek przypominający miejsce poznania się Wandy z Augustem, widocznie przykro uderzył oczy pana Edwarda; bo odwrócił się i ujął książkę, która otwarta leżała na pobliskim stole. Spojrzał na tytuł i rzekł.

– Jak widzę pani się trudni poważną literaturą.

– Tak, odpowiedziała Wanda; długo bardzo zajmowałam się samą pobieżną i lekką, ale od czasu gdy poznałam pana Przybyckiego, zaczęłam więcej pracować myślą. Przynosi mi książki, które sam czytuje, a niekiedy czytamy z nim razem.

Mówiła to z zupełnym spokojem, a jednak twarz jej powlekła się nagłym, ledwie dostrzegalnym rumieńcem, i różane wargi przy wymawianiu imienia Augusta zadrżały lekko.

Gaczycki nie spuszczał z niej badawczego wzroku, ale ona tego nie widziała, bo spuściła oczy.

– Grywamy też razem z panem Przybyckim, mówiła cichszym nieco głosem jak ten, którym rozmawiała wprzódy; daje mi on nawet lekcje muzyki, i śmiało mogę powiedzieć, że zaczęłam dopiero pojmować sztukę w całej piękności jej i głębi, odkąd on mi w poznawaniu jej przewodniczy. Przytem uczy mię pan August czytać i mówić po włosku. Prześlicznyto język, pełen słodyczy i śpiewnej harmonji.

Milczała chwilę, potem dodała:

– Jużto w ogóle od pewnego czasu czuję, że życie moje daleko więcej zapełnione jest niż dawniej; czas mi schodzi mniej bezużytecznie, mniej próżniaczo, a przez to czuję się daleko, daleko szczęśliwszą.

Niepodobna było z większą prawdą i dziecięcą niemal naiwnością słów tych wymówić; a jednak obok uśmiechu jaki im towarzyszył, nieokreślony, ale wyraźny smutek wybił się na twarz Wandy, niby kłam zadając jej słowom. Może byłto cień padający od rzęs spuszczonych oczów, albo od warkoczy, które się osuwały na czoło; ale dojrzały go badawcze oczy Gaczyckiego – po spokojnem jego czole przemknęła chmura. Milczał chwilę; zdawało się, że się zawahał z wyrzeczeniem jakiegoś słowa, które mu ta chmura przebiegająca po czole do myśli niosła. Ale trwało to krótko, i patrząc ciągle na Wandę, wyrzekł:

– Towarzystwo pana Augusta jest rzeczywiście bardzo miłem, i sądzę, że pani brak jego poczujesz, gdy pan Przybycki opuści X.

Słowa te wywarły na Wandę piorunujące wrażenie. Poprzedni leciuchny rumieniec zniknął nagle z jej twarzy – zbladła, i widać było że zadrżała.

Gaczycki nie spuszczał z niej wzroku, i gdyby nie firanka okna, która mu cień na twarz rzucała, możnaby było dojrzeć, jak nagła bladość Wandy odźwierciadliła się w nagle też pobladłem jego czole.

– Pan Przybycki opuści X.! wyrzekła po chwili panna – i można było dostrzedz jak przy tych wyrazach przezroczysta suknia jej podnosiła się od drżących a śpiesznych serca uderzeń. Czy pan Przybycki zamierza opuścić nasze miasto? powtórzyła wlepiając spojrzenie w przykrytą cieniem firanki twarz Gaczyckiego.

– Powinien to uczynić, odparł pan Edward; a w głosie jego zabrzmiała pewna surowość.

– Powinien! dla czego powinien? zawołała Wanda blednąc bardziej jeszcze – a we wzroku jej było zdumienie z przerażeniem graniczące.

Gaczycki milczał parę minut. Potem z właściwem sobie, obojętnem lubo pełnem wytworności zaniedbaniem ruchów, oparł się o poręcz fotelu, na którym siedział i rzekł:

– Pozwoli pani, abym zamiast bezpośredniej na jej pytanie odpowiedzi, powtórzył przed nią pewną powieść wschodnią, którą wyczytałem gdzieś, kiedyś, a która teraz dziwnym trafem na pamięć mi przyszła.

Wanda milczała zdziwiona, wzruszona, blada – Gaczycki mówił dalej:

– W Indjach Wschodnich, nad brzegami błękitnego Gangesu był las ogromny, gęsty, dziewiczy, pełen bogactw podzwrotnikowej natury, kwiecia, drzew wyniosłych, tęczowobarwnych motyli, zjadliwych wężów, śpiewających ptaków; wichrów, które szumiały w gęstwinach, bagnisk pokrytych pleśnią, i wód przezroczystych szerokiemi szybami błyszczących śród ciemnych głębi. W tym lesie rosła malwa żółta, pochylona, półzwiędła, a złośliwi bogowie leśni ożenili z nią złoty słońca promień, który światły, gorący i wesoły tylko co spłynął z niebios, i igrał swobodnie śród puszcz zieleni. Promień smutny był przy ślubowinach, a po ślubowinach smutniejszy jeszcze: potem malwa zaczęła coraz bardziej więdnąć i usychać, a promień któremu leśni bogowie kazali nieustannie wić się i świecić koło niej, blednął też, tracił swe iskry złote, i zamiast jak dawniej igrać swobodnie w powietrzu i pod niebem, schylił się ku ziemi, i smutny pełzać po niskich trawach począł.

W tym samym lesie, niedaleko kwitła na zielonej zwieszona gałęzi wspaniała a śnieżna i wonna magnolja. I ona także smutna była choć sama nie wiedziała dla czego; może dla tego, że nad nią zwieszały się szerokie liście palm, zakrywając jej niebo, a wkoło niej rosły same powoje drobne i słabe, albo nizkie, bezbarwne kwiecie pełzało po ziemi, nie mogąc dosięgnąć wysokości na której kielich jej biały drżał, wyglądając nieznanego światła, za którem tęskno mu było.

Raz, ożeniony z żółtą malwą promień słoneczny blady i smutny, przesuwał się przez lasu gęstwinę i ujrzał białą magnolję. Prześliznął się koło niej i nagle odzyskał dawną światłość swoją, sypnął wkoło rojem iskier złotych, i rozpalił się szeroko niby płomień. Magnolja ujrzawszy światło za którem tęskniła, podniosła smutnie wprzód pochylony swój kielich, rozlała wkoło potok zdwojonej woni, a białość jej rozpromieniła się także rojem iskier srebrnych.

Odtąd promień spływał często na listki magnolji, ale zawsze na krótko, bo wracać musiał do żółtej zwiędłej malwy, nad którą nieustannie od rana do zmroku świecić mu kazali bogowie leśni.

Magnolji smutno było, że promień ciągle opuszczać ją musiał. Tęskniła i cierpiała zrazu trochę, i sama niewiedząc o tem że cierpi; potem więcej, potem jeszcze więcej, i bardzo i niezmiernie – aż od rdzy zgryzoty pociemniały jej listki srebrzyste. Zaczęła więdnąć, przestała woń wydawać, i wspaniały kielich swój pochyliła nizko.

Gdy raz stęskniona i rozbolała, kroplami rosy płakała śród nocy, skarżąc się na dolę swą gwiazdom, które przeglądały przez liście palmowe, zobaczył ją w przelocie dobry genjusz lasu; a gdy ranek nastał, przywołał do siebie promień ożeniony z malwą, i rozkazał mu aby więcej nigdy nie dotykał listków magnolji, ani się ukazywał w jej pobliżu.