Kostenlos

Cham

Text
Als gelesen kennzeichnen
Schriftart:Kleiner AaGrößer Aa

III

Dzień jesienny zbliżał się do końca, powietrze chłodne i nieruchome napełniał zmrok przedwczesny, zaprawiony sinawą barwą, od ciężkich, ciemnych, niskich kłębów chmur spływającą. Kłęby te, ogromne i mniejsze, jakby roztopionym ołowiem nalane, ciężko, leniwie, bardzo powoli przewalały się po gdzie niegdzie bardziej widzialnej białości obłoków, a u zachodniej strony widnokręgu stawały jedną grubą, wysoką ścianą, po której mętnych, sinawych szarzyznach płynęły fale i plamy brudnego granatu i smołowej prawie czarności.

W tym przedwczesnym, smutnym, sinawym zmroku, w powietrzu chłodnem, nieruchomem, jakby zamarłem, bo dźwięków, woni, nawet oddechów wiatru pozbawionem, szereg niskich domostw, u szczytu nadrzecznej góry wyciągnięty, stał cicho, nieruchomie, jakby sennie.

Kędyś tam na szerokich polach, gnijącem ścierniskiem usłanych i uschłemi łodygami roślin nastrzępionych, ostatni w roku i dniu oracze zatapiali jeszcze lemiesze w pociemniałej od deszczów ziemi i przewlekłemi wołaniami zachęcali zmęczone zwierzęta do przeciągnięcia pługów po ostatniej, jeszcze nie zoranej, bróździe. Ale na ulicy i podwórkach wsi ludzi widać nie było.

Wszystkie nazewnątrz chat roboty pokończone zostały, ogrody stały pustką, żadna gałąź nie poruszała się na żadnem z drzew, ogołoconych z liści i na granatowoczarnem tle nieba rysujących ciemne, koronkowe wzory. Tu i owdzie nisko nad ziemią okna zapalały się, jak złotawe lub czerwonawe ogniki, a wyżej z kominów wypływały dymy, lecz zamiast wstęgami rozwijać się ku górze – smutno i ciężko takiemiż kłębami, jak te, które wisiały pod niebem, staczały się ku ziemi.

Wśród tego zmroku i tej nieruchomości rzeczy i ludzi Paweł stał tak przede drzwiami swojej chaty w postawie słupa, wkopanego w ziemię. W ręku trzymał krótką fajkę i bezwiednie podnosił ją czasem do ust, ale za każdym razem ręka jego ciężko wdół opadała, a z fajki nie wydobywało się ani trochę dymu, bo oddawna już ona zagasła.

Z pod daszka czapki, nisko na czole zsuniętej, wyrazu i kierunku jego spojrzenia dostrzec nie było można, ale po ustach i dolnej części ściągłych policzków przebiegały wciąż krótkie drgania, jakby od wewnętrznych łkań czy bólów pochodzące. Czasem drgania te wykrzywiały mu usta tak, jak, to bywa u dzieci, które wzbierający w nich płacz powstrzymują, lub wyrywają z nich ciche, przeciągłe okrzyki bezgranicznego zdziwienia.

Osłupiały, jak w ziemię wkopany, wszelkiego ruchu pozbawiony, Paweł wymawiał czasem:

– Aaaaa!

I znowu milcząc, z pod daszka czapki kędyś daleko na pola, za ostatniemi płotami wsi leżące, czy na wijącą się wśród nich i daleko uciekającą drogę spoglądał.

Za Niemnem ozwało się i w głębokiej ciszy przeciągle, posępnie popłynęło wołanie:

– Proooom! Proooom!

Drzwi Koźlukowej chaty ze stukiem otworzyły się i zamknęły, dwóch ludzi przebiegło wąskie podwórko, i dwie pary męskich stóp zatętniły na stoku góry.

Za Niemnem parę razy ozwało się jeszcze wołanie:

– Proom! Proom!

I umilkło, bo pokład z desek, do dwóch dużych łodzi przytwierdzony, szybko już mknąć zaczynał ku piaszczystemu brzegowi, na którym mętnie ciemniały zarysy parokonnej bryczki. Pod ciemnemi, niskiemi chmurami, na ciemnej wodzie, toczącej się zwolna i ciężko, prom i prowadzący go ludzie wyglądali jak widma.

Rytmicznie, cicho – bez najlżejszego plusku i szelestu, Filip i Daniłko odginali wtył wysokie swe postacie i znowu je prostowali. Rysy i odzież ich zmrok zacierał tak, że wydawali się czarnemi, z czarnym promem zrośniętemi linjami, a długie szosty od rąk ich ku wodzie rysowały suche, czarne, ukośne linje. Wtedy dopiero, kiedy prom całą szerokość rzeki przepłynął, na przeciwległym brzegu ozwały się niewyraźne, bo przestrzenią zgłuszone, rozmowy.

Wtedy też Paweł, przede drzwiami swojej chaty stojący, przeciągle i cicho przemówił:

– Jezuż mój! Jezu! Jezu!

Niewiadomo było, czy wołanie o prom słyszał, lub czy dźwięk jakikolwiek mógłby mu w tej chwili przedrzeć się do świadomości i na świat zewnętrzny wydobyć duszę, pogrążoną w jakiejś głębokiej topieli.

Tylko powolnym ruchem ręki wyżej nieco na czole czapkę podniósł, i wtedy dopiero dojrzeć było można, że patrzał na drogę, po polu wijącą się i aż pod daleki ciemny skłon chmur uciekającą.

Od rzeki na górę powoli i z przytłumionym przez wilgoć turkotem wjeżdżała parokonna bryczka; w tej samej chwili z za węgła Koźlukowej chaty wyszedł Filip. Dla pośpiechu widać naokoło płotka, rozdzielającego ogród, nie obszedł, lecz, przestąpiwszy go z łatwością, puste zagony kilku szerokiemi krokami przebył i przed Pawłem stanął.

– Dziewier! – przemówił – nie gniewaj się na nas, bądź łaskaw, ale my teraz uradnika przez rzekę przewozili i wszystko jemu powiedzieli.

Z trudnością widoczną głos z piersi dobywając, Paweł zapytał:

– A cóż wy takiego jemu powiedzieli?

Filip głowę trochę pochylił i rękę do włosów podniósł.

– A że Franka gdzieściś podziała się, i już tydzień, jak jej w chacie niema… – zcicha powiedział.

Paweł głowę podniósł, i z pod daszka czapki oczy mu błysnęły ostro, popędliwie.

– Czort was za język ciągnął! – ze śpiesznym oddechem przemówił.

– Jaby to może i nie gadał… co mnie do tego? – usprawiedliwiał się Filip – ale Daniłko zaczął: tak i tak, panie uradniku, tak i tak… jak ten mówił… uciekła!

Teraz parokonna bryczka z za Koźlukowej chaty wyjechała i przed zamkniętemi wrotami podwórka stanęła.

Na bryczce siedzący człowiek, w płaszczu, z mętnie połyskującemi guzikami, głosem, w którym czuć było drwiący uśmiech, zawołał:

– A co, Kobycki? żonka tobie, słyszę, przepadła… Uciekła, czy co? A może ją rozbójniki gdzie zabili? albo utopiła się? ha? Czemuż policji znać nie dał? Możeby, dobrze poszukawszy, i znaleźli. Czy tobie jej nie szkoda? ha? taka ładna kobietka przepadła, a on nic. Wstydziłby się… cha, cha, cha!

Śmiał się, a trzy osoby, przed chatą stojące, z widocznem wytężeniem ciekawości odpowiedzi Pawła oczekiwały. Może spodziewały się, że przekleństwem na tą zginioną on wybuchnie, albo policjanta błagać zacznie, aby wyszukano ją, choćby z pod ziemi wykopano, a do niego na karę i pomstę przyprowadzono.

Ale Paweł, u bryczki stojąc, milczał dopóty, dopóki uradnik śmiać się nie przestał; potem zaś poważnie, spokojnie przemówił:

– Ona nie uciekła, nie utopiła się, i nijakie rozbójniki jej nie zabili. Do familji swojej poszła…

– Ehe! – cienkim i przekornym głosem zagadał we wrotach Daniłko – do familji poszła… niewiadomo tylko, kiedy powróci!

Filip syknął na brata, aby milczał, Paweł zaś, na policjanta patrząc, mówił dalej:

– Policji ja nie oznajmiał i oznajmiać nie będę, bo tu nijakiej policji nie potrzeba… ja dla niej policja…

Podniósł trochę głowę, w głosie jego zabrzmiał gniew.

– Ot, jaki hardy! pchi! – drwiąco syknął urzędnik i z niezadowoleniem zapytał:

– To ty jej, znaczy, pozwolenie dał? ha?

– Dałem! – bez chwili wahania odrzekł Paweł.

Daniłko w obie garście śmiechem parsknął.

– No, kiedy tak, to i ja tu nie mam nic do roboty! Wio! ruszaj!

Bryczka potoczyła się i po ulicy wsi głucho dudniała; Paweł ku trojgu ludziom, za nim stojącym, zwrócił się; oczy mu z pod czapki jak świece gorzały.

– A wy języki mocno w gębach trzymajcie! – z gwałtownym ruchem ramienia zawołał – bo i ja, choć spokojny, gniew swój pokazać mogę… Co wam do tego, że ona poszła, i co was obchodzi, kiedy powróci: prędko czy nie prędko? Jeżeli ona co złego zrobiła, to mnie zrobiła, nie wam. Ot! Ale ona nic złego nie zrobiła… Do familji poszła, z mojem pozwoleniem poszła! Ot, wam wiadomość. Stulcie gęby, i żeby ja nigdy waszego gadania o niej nie słyszał…

– Oj, Pauluczku! – żałośnie zajęczała Ulana – musi ty już nas ze wszystkiem nie lubisz, kiedy nami tak poniewierasz… a wszystko – ciszej dodała – przez tę szelmę, łajdaczkę…

Żałosny głos siostry, którą na rękach swych wyhodował i jak ojciec z rodzonej chaty wyprawił, trochę go ułagodził.

– Nie poniewieram ja wami – spokojnie odpowiedział – a tylko proszę i każę, abyście nie robili tego, co mnie niemiłe… Ja wam nigdy tego nie robił, nie róbcież i mnie… A ona do familji poszła, z mojem pozwoleniem poszła, i czy prędko wróci, czy nieprędko, to już mnie bardzo dobrze wiadomo. Ot, wam wiadomość, pamiętajcież!

Odszedł, płot w najbliższem miejscu przestąpił i znowu przed swoją chatą stanął, plecami o ścianę oparł się i ciężko, śpiesznie, jak człowiek bardzo zmęczony, dyszał. Czapkę aż do połowy czoła podniósł i na drogę, zaledwie już dostrzegalnym białawym szlakiem ciemne pola przerzynającą, patrzał.

Koźlukowie zniknęli we wnętrzu swojej chaty, której dwa małe okna pozłacał blask płomienia.

Chata Pawła stała za jego plecami, ciemna, zamknięta, milcząca; milczenie razem ze zwiększającym się coraz zmrokiem zapanowało znowu od nieba do ziemi, a przerwał je dopiero powiew wiatru, który przed samem zapadnięciem nocnej ciemności nie wiedzieć skąd się zerwał, po badylach ogrodu zaszeleścił i w borek sosnowy, krzyżami i mogiłami napełniony, poleciał. Sosny zatrzęsły gałęźmi i przeciągle zaszumiały; drobna, deszczowa mgła spuściła się od chmur, które, coraz bardziej ciemniejąc, zlewały się w jedną czarną, nisko wiszącą oponę.

Dla mieszkańców wsi zaczęła się noc jesienna, ciemna, długa, nierozweselona jeszcze wieczornicami, które w późniejszej dopiero porze roku rozpocząć się miały. To też oprócz psów, których drobne postacie pod ścianami i płotkami czasem przebiegały, żywa dusza nie ukazywała się nazewnątrz chat, wewnątrz przecież blaskami ognisk i rodzinnym gwarem napełnionych.

W borku nad mogiłkami zakwiliła sowa, i jednocześnie wrota podwórka zcicha skrzypnęły: jakaś niewielka, w grubym zmroku ciemna postać szybko podwórko przeszła i przed Pawłem stanęła.

– Pauluk! – zaszeptała.

– A czego? Kto to taki? – głosem budzącego się ze snu człowieka zapytał Paweł.

 

Ale kobieta bezpośredniej odpowiedzi mu nie dała. Niskiego wzrostu była, więc, aby mu w twarz móc patrzeć, wysoko głowę podnosić musiała.

Z podniesioną głową zaszeptała znowu:

– Czego ty, Pauluk, sterczysz przed chatą, jak ten wartownik? Czego ty tu, jak ten słup, stanął i po nocy na pole oczy wytrzeszczasz? Toż to nic. Idzi do chaty! czujesz? (słyszysz). Nu, idziże, a to ludzie pomyślą, że sfiksował, albo złe jakie do ciebie przystąpiło.

Niewiedzieć dlaczego mówiła to wszystko szeptem, bo słowa jej nic tajemniczego w sobie nie zawierały, i dokoła nikogo nie było, ktoby je mógł usłyszeć. Ale był to szept taki, jakim zazwyczaj przemawiają ludzie, krzątający się około ciężko chorych albo umarłych – czuć w nim było gderliwą troskliwość i trochę przerażonego lęku, przez tajemnicze i groźne zjawisko choroby lub śmierci obudzonego.

– Czujesz, Pauluk? – coraz więcej naglącym szeptem powtarzała. – Idzi do chaty! Co ty tu wystoisz? Ot, i deszcz padać już zaczął. Nu, idziże, idzi, idzi!

Obydwiema rękoma i całem swojem szczupłem ciałem ku drzwiom chaty popychać go zaczęła. Ale jego natarczywość ta oburzyła.

– Czego ty ode mnie chcesz, Awdocia? Czego ty do mnie przyczepiła się, jak ta smoła? – gwałtownie zaszeptał. – No, odczep się! kiedy zechcę, to i całą noc tak przestoję, a tobie nic do tego!

– Otóż i nie przestoisz! Otóż ja ciebie na marne zginienie nie dam! Co to? Mało ja chorych widziała i od śmierci ratowała? I ciebie wyratuję.

Widocznie stan, w jakim znajdował się teraz Paweł, jednoznacznym był dla niej z chorobą.

Już zrana dnia tego, spotkawszy się z nim na brzegu rzeki i bystre swe oczki w niego wlepiwszy, pokiwała głową i zcicha przemówiła:

– Cościś ty, Pauluk, kiepsko wyglądasz. Tak wyglądasz, jakby tobie tydzień do śmierci było.

I, wiadro, pełne wody, rzeźwo na górę dla synowej niosąc, postanowiła wtedy, że wieczorem pójdzie do niego dowiedzieć się…

Teraz znów szeptała:

– Chadzi do chaty, to cościś o France powiem. Maksym z miasta dziś przyjechał i ją w mieście widział. Kiedy pójdziesz do chaty, to powiem, a kiedy nie pójdziesz, to tak i zostawaj, jak bydlę nieme i rozumu nijakiego nie mające… albo jak ta dziecina głupia, ratunku swego nie rozumiejąca…

Niedarmo dziecina w tej chwili na myśl jej przyszła. Wiele, wiele razy, gdy syn jej, Maksym, i dwaj inni jej synowie i córki, i potem młodziutka synowa w gorączce i różnych bólach na tapczanie leżeli, stała ona nad nimi, z garnkiem gorzkiego stanouniku albo poruszeniku w jednej ręce, a w drugiej z trochą miodu na drewnianej łyżce, i mówiła:

– Kiedy napijesz się ziela, to miodu dam, a kiedy nie napijesz się, to tak i zostawaj, jak to bydlę nieme i rozumu nijakiego nie mające…

Teraz mówiła do Pawła:

– Kiedy pójdziesz do chaty cościś o France powiem, a kiedy nie pójdziesz, to tak i zostawaj… Czy ja z tobą całą noc tu przestoję? Czy ja dla ciebie, jak ten pies, na deszczu moknąć będę?

Paweł czapkę na czoło nasunął.

– Mnie nijakiej wiadomości o niej nie potrzeba… – sarknął – ja sam o niej wszystko wiem… do swojej familji poszła…

Jak wprzódy do uradnika, siostry i szwagra, tak teraz do Awdoci przemawiał w sposób dawniej u niego niebywały: szorstki i zniecierpliwiony. Jednak zwrócił się ku drzwiom chaty i z głośnem stuknięciem je otworzył; zanim jednak do ciemnej sionki wszedł, raz jeszcze ku czarnym polem, ku całkiem już w ciemnościach utopionej i niewidzialnej drodze twarz obrócił.

W ciemnej izbie, głośniej niż przedtem, choć zawsze stłumionym głosem, Awdocia przemówiła:

– Aaaa! toż u ciebie zimno w izbie! hm! Musi dni ze trzy w piecu nie palono. Czy ty dziś jadł co, czy nie jadł? Musi nie jadł, bo w piecu ognia nie było. Nu, daj siarczyki (zapałki)! ogień rozniecę i wieczerzę tobie zgotuję! Oj, ty stary, a durny! Dawaj siarczyki, gdzie siarczyki?

– Albo ja wiem? poszukajcie sami, bądźcie łaskawi!

Słowa te wymówił ochrypłym głosem i na ławie pod oknem usiadł.

Kobieta, jak cicha mysz, zwijała się w ciemnej izbie, dłonie po piecu, piecyku, stole i ławach przesuwając. Przytem szeptała:

– Kab ich paralusz kinuł! Kab oni skrucilisia! Kab ich chwaroba!

Tak złorzeczyła zapałkom, których znaleźć nie mogła. Nakoniec znalazła, i zaraz w ręku jej błysnął drobny, siny ognik, a potem długim, płomiennym językiem zapaliła się sucha drzazga, którą Awdocia także omackiem znalazła, z ziemi podniosła i zapaloną w podniesionej nieco ręce trzymała, czekając, aż cała ogniem się zajmie.

Przed głębokim, pustym, wystygłym otworem pieca, w świetle płonącej nakształt pochodni drzazgi ukazała się i uwypukliła głowa jej czerwoną chustką owinięta, i twarz w ramach czerwonej chustki, na czole, policzkach, dokoła ust i oczu w mnóstwo drobnych zmarszczek pomarszczona, ale okrągła, pełna, rumiana, jak zdrowe i tylko nieco przymarzłe jabłko jesienne.

W czarnych, żywych, bystrych oczach, oprawą mnóstwa zmarszczek otoczonych, blask ognia zapalał złote świeczki. Rozweseliła się też i rozgadała:

– Ot, zaraz tobie i ogień będzie, i wieczerza, i ciepło zrobi się w chacie. A jest u ciebie słonina? Zacierki ze słoniną zgotuję, czy co? bo jak bulbę obierać zacznę, to i do północka głodny zostaniesz. A z zacierką krótka robota. Potem posiedzim sobie, pogadamy, a kiedy chcesz, to i przenocuję sobie tutaj… Zawszeż nie taki sam będziesz, jak ten wilk… choć dawniej i przyzwyczajony był do tego, ale już odwykł… Oho! czy ja takich rzeczy nie wiem i nie znam? Ja wszystko wiem i znam. Kiedy mój umarł, to takie mnie bóle pod sercem zdejmowały, że gdybym na minutkę sama została, to tak ot, zdaje się, że już skonam, że już i po mnie będzie. Ale nie było kiedy samej zostawać… dzieci skonać nie dały… dzieci pilnowałam i podhrudnik piłam. Ja i tobie podhrudniku przyniosę, bo w zgryzocie, wiadomo, okrutne bóle pod serce przystępują, a jak tego ziela napijesz się, zaraz opadną, i lżej stanie… Jutro jak świt, znów tobie ogień rozniecę i duchem do swoich polecę… Oho! jeszcze ja, chwała Bogu, dwom chatom i dwom gospodarstwom dam rady. Siła je i ochota je… Czemu nie? Dobremu człowiekowi w zgryzocie pomocą stanąć – czy to mała rzecz? Pan Bóg za to grzechy odpuści, a ty, Pauluczku, kiedy odwdzięczyć się zechcesz, to czasem troszkę ryb nam przyniesiesz… Tadeusz i Hanula za rybką przepadają, strach, jak szelmeczki maleńkie za nią przepadają, więcej jeszcze, niż za cukrem, albo obarzankami; a jeżeli nie zechcesz przynosić, to z Bogiem i nie przynoś sobie… Wszystko jedno… bylebym ja ciebie od tej paskudnej choroby wyleczyła! Ej, wyleczę! czemu nie wyleczę? Nie takie ja choroby widziała i leczyła…

Widocznie pomiędzy zgryzotą a chorobą wyraźnej granicy nie dostrzegała, i pierwsza lżejszą się jej wydawała od drugiej, bo nietylko coraz głośniej i coraz prędzej mówić zaczęła, ale przy wspomnieniu o maleńkich szelmeczkach, Tadeuszu i Hanulce, wesoło sobie zachichotała.

Przytem do płonącej trzaski przytknąwszy drugą, trzecią i czwartą, cały pęk płomiennych języków w pusty otwór pieca rzucić już miała, gdy nagle uczuła się silnie za rękę pochwyconą.

– Nie zapalajcie ognia! Jeżeli Boga kochacie, nie zapalajcie! – nad głową jej przemówił głos, tak dojmującem cierpieniem zdjęty, jaki nieraz, nieraz w długiem swem życiu słyszała u tych, którzy zaraz umierać mieli.

Strach ją zdjął, obejrzała się szybko.

– Czemu? – zapytała i z otwartemi usty, z pękiem palących się trzasek w ręku, w pochyloną nad nią twarz Pawła oczy wlepiła.

– Aaaa! – zadziwiła się. – Schfichsował! dalibóg, schfichsował! do czego ty teraz podobny? żeby sam siebie zobaczył, toby przeląkł się!

Cała rzecz w tem jednak była, że czoło Pawła zbiegło się w dwie grube fałdy, usta jego były wykrzywione, a pod wzniesionemi brwiami oczy bez blasku i bez ruchu spoglądały gdzieś daleko za te ściany w daleki świat.

– Nie zapalajcie ognia, – powtórzył – zmiłujcie się, nie zapalajcie!…

Wpół z przestrachem, wpół z gniewem zapytała znowu:

– Czemu?

– Już nie pytajcie się, bądźcie łaskawi, tylko nie zapalajcie…

A potem z ciężkim nad sobą samym przymusem dodał:

– Mnież wydało się, że to ona przed piecem stoi i ogień roznieca.

Zapalone trzaski z rąk Awdoci wyrwał, na glinianą podłogę rzucił, stopami zagasił.

Ciemność znowu izbę zaległa, a wśród niej przez długą chwilę rysowała się ciemniejsza od niej postać stojącej przed piecem Awdoci. Długo, milcząc i nieruchomie, zapewne z palcami do policzków przyłożonemi, stała. Zawsze palce do policzków przykładała, gdy namyślała się lub dziwiła. Widać choroba Pawła cięższą była, niż przypuszczała wtedy, gdy głośno sobie, jakgdyby nic ważnego nie stało się, gadać i nawet chichotać zaczęła. Widać, że jemu stało się coś ważnego. Widać, że to jemu zrobione, i trzeba będzie jutro kopytniku mu zgotować, bo kopytnik od zrobionego najlepszy.

Ale tymczasem żal nad kumem i ciekawość, jak też to wszystko stało się, i co on teraz w głowie ma, tak ją paliły, że ledwie język utrzymać w sobie mogła, tyle na nim i zapytań, i pocieszenia, i wszelkiego innego gadania miała. Do siedzącego na ławie podeszła.

Cicho, powoli podeszła, i cicho też, tak jak przy chorym, zaszeptała:

– A Maksym o niej wiadomość z miasta przywiózł.

Pawła, pod ścianą siedzącego, wcale w ciemności widać nie było.

Z ciemności tej, niewidzialny, tonem niezłomnego oporu odpowiedział:

– Mnie nijakiej wiadomości o niej nie trzeba. Do swojej familji poszła, z mojem pozwoleniem poszła…

Wtedy Awdocia usiadła na drugiej ławie, naprzeciw okna stojącej, i powoli, tym razem rozważnie, szeptać zaczęła:

– Czy ty, Pauluk, sam siebie durzysz, czy ludzi okpiwać chcesz? Na co takie gadanie przydało się, kiedy wszyscy wiedzą, że ona do nijakiej familji nie poszła, ale od ciebie w świat uciekła? Z lokajem tych panów, co latem w pałacu mieszkali, uciekła. Jaż sama nie raz i nie dwa razy widziała, jak ona do pałacu biegała, a kiedy pobiec nie mogła, to tę szelmę Marcelę z różnem gadaniem posyłała. Ja i tego lokaja nie raz, nie dwa widziałam, kiedy sobie nad rzeką chodził, a tego wypatrywał, żeby ona z góry zbiegła! Z bliskości nawet jego widziałam. W czarnym surducie, z kręconemi włosami chodził, i czemściś takiem od niego śmierdziało, że ni to jełkie sadło, ni to bahun w lesie rosnący, ni to błoszczytnik, wszędzie plugastwo trujący – zanic nie poznasz – ale cościś bardzo śmierdziało. Marcela gadała, że to parfumy i pamady… czort jeho znaje!… A ta, ot, i zaczęła przepadać za nim. Paniczem go przed Marcelą nazywała. Dość już, mówi, ja na chamów napatrzyła się; panicza chcę. Nadto jej, słyszę, te parfumy podobały się.

Raz w pałacu, wiadomo, w kuchni, tańce sobie zrobili, i ona na te tańce poleciała. A ty wtedy cały tydzień na rzece był, ryby łapał i do miasta woził. Z tych tańców, jak schfichsowana przyleciała i jeszcze sama jedna po chacie tańczyła. – Oj, Marcelka – mówi – jaki on śliczny, jak on ślicznie tańczy, i jakie u niego słodkie mówienie! – A potem, kiedy te panowie nazad do miasta wybierali się, cościś pierwej posmutniała, a potem znów poweselała i Marceli powiedziała, że on ją namawia, żeby do miasta wróciła się i znów tam w służbę poszła, a on będzie do niej codzień przychodził i, jak tylko można, to na spacer i na tańce ją poprowadzi. – Polecę – mówi – dalibóg, polecę! Czy to ja w niewolę zaprzedała się? Czy za życia w mogiłkę mnie pogrzebali? Czy mnie świat niemiły? Polecę! – I poleciała! Kab jej dobra nie było, łajdaczce takiej! a ty familję wymyślił! Do familji i do familji poszła! Myślisz, że ludzi zdurzysz, a sam durny! Tut i dziecko wszelakie wie, jaka to familja…

Umilkła i zapewne z chciwością oczekiwała, co też on teraz jej powie, kiedy już przekonał się, że ona o wszystkiem wie, i wszyscy wiedzą.

Pewnie Frankę przeklinać zacznie i na swoją własną głupotę narzekać, że z taką ożenił się, a byleby tylko przeklinać i narzekać zaczął, to i zgryzota prędzej z niego wyjdzie.

Czekała jednak długo; Paweł nie odpowiadał i po kilku dopiero minutach w grubej ciemności głos przyciszony, ochrypły, wymówił:

– A przysięgała!

W dwóch tych wyrazach zabrzmiało niezmierne, bezdenne zdziwienie.

Awdocia z równym prawie zdziwieniem aż krzyknęła:

– Czyż ty, doprawdy, teraz ode mnie dowiedział się?

Daremnie jednak tym razem na odpowiedź czekała; Paweł milczał.

Więc znowu mówić zaczęła.

Opowiedziała, że wczoraj syn jej, Maksym, na targ niedzielny szesnastkę owsa i pół kopy jaj woził, a pod wieczór, z rynku zjechawszy, na ulicy Frankę spotkał. Z kawalerem jakimś, pewnie z tym samym lokajem, pod rękę szła, a czerwone stużki aż biły od niej, tyle ich na siebie nakładła. Maksyma zobaczyła i głową jemu na powitanie kiwnęła.

 

– Jak się masz, Maksymku? – mówi – kłaniaj się tam wszystkim ode mnie i powiedz, żeby do mnie na Berdyczów drobnemi literami pisali – mówi.

Zęby wyszczerzyła i, podskakując, poszła sobie ze swoim kawalerem razem. Maksym, obejrzawszy się za nią, tylko plunął.

– Oj, mameczko – mówi – taka mnie ochota brała batem po plecach ją ściągnąć, że ledwie garść przy sobie utrzymałem… ale bałem się – mówi – boby do policji zaprowadzili…

Znowu przestała mówić, do najwyższego stopnia ciekawa, jakie wrażenie sprawi na Pawle wiadomość Maksyma. Teraz, to już pewnie przeklinać i ostatniemi słowami łajać ją zacznie. Ale Paweł milczał długo, aż znowu głosem człowieka, z bezdennej topieli zdziwienia odzywającego się, przemówił:

– A przysięgała!

– Baba swoje, a czort swoje! – wykrzyknęła. – Co chcesz jemu gadaj, człowieku, a on tylko dziwuje się i dziwuje. Czegóż ciebie taki dziw bierze?

Na zapytanie to odpowiedzi nie doczekawszy się, dalej prawiła:

– Ty, Pauluk, wielkim krzyżem przeżegnaj się, na tę szelmę pluń i po dawnemu sobie cicheńko, spokojnieńko żyć zaczynaj. Czego tobie braknie? Chatę swoją masz, rzemiosło, i dobre, w ręku masz, grosz siaki taki, i przyjaźń ludzką, i łaskę a miłosierdzie Pana Boga wszechmogącego nad sobą masz… Czego tobie smucić się i w zgryzocie żyć? Oj, oj! żeby tak wszystkim dobrym ludziom na świecie było, jak tobie dobrze być może, jeśli głupim nie będziesz. Pana Boga słuchaj, z dobrymi ludźmi żyj, jedz, pij i na tę biedę, co cię spotkała, pluj!

– Żaden człowiek – mówiła – bez biedy na świecie nie przeżyje, ale bywają daleko od tej gorsze; ot, naprzykład Karasiowi dwie krowy na wiosnę zdechły, a teraz wszystkie świnie chorować zaczęły i pewno też wyzdychają… Albo u Szymona Mikuły… to już bieda! syn jego Jasiuk, rozbójnikiem zrobił się, i już go raz na Sybir byli wysłali, a teraz drugi raz za to, że stamtąd uciekł, na Sybir i na pletnie sądzić będą. Ot, prawdziwa bieda! Gdyby ona, broń Boże, syna rozbójnika miała, to już chyba nie wytrzymałaby i, Pana Boga przeprosiwszy, powiesiłaby się, albo do Niemnaby się rzuciła, i z żalu nad dzieckiem rodzonem, i z samego wstydu…

– A twojać jaka bieda? Nieznajomą, niewiadomą z łuży (kałuży) wyciągnąłeś i, kab dobra była, chciałeś! Głupi ty! Ja odrazu wiedziała, co z tego będzie. Czortouska córka, do swego baćka czorta powróciła. Wiadomo, czort swoje dzieci lubi i nigdy ich zupełnie od siebie nie puszcza. Choć i puści kiedy, to na krótko, a potem znów pazurami za duszę zaczepi i do siebie ciągnie, aż póki ze wszystkiem do piekła nie zaciągnie. Tak już musi być; tak już widać Pan Bóg najwyższy chce, żeby jedne ludzie Jemu, a drugie czortu służyli. Ty, Pauluk, Bogu służ, a o czortouską córkę nie dbaj. Cudza ona tobie była i cudza znów zrobiła się. Niechaj sobie marnie ginie i przepada…

I sama już nie wiedziała, co dalej mówić i czem więcej go pocieszać. Całą już swoją filozofję wyczerpała, wszystkich sposobów wyzwania go na gadanie i wyrzekanie użyła.

– Nu – po krótkiem milczeniu rzekła – jakżeż heto było? jakżeż heto stałosia? Każy! Jak opowiesz, lżej stanie.

Nie wiedziała Awdocia o tem, że są na świecie natury ludzkie, od wszelkiej studni głębsze, w które, gdy raz kwiat ukochania wpadnie, już go żadne fale precz nie wyrzucą, i żadne żale głośno wymówioną skargą nie splamią. Serce nóż zatopiony w sobie czuć może, ale usta nie otworzą się dla wydania słowa oskarżenia, bo nad wszystkie bóle większy żal zdejmuje nad tym, na kogo paść ma to słowo. Choćby im od tego oskarżenia włos nie spadł z głowy, oni go nie wymówią; choćby im ono wysunęło z tego serca połowę tego noża, który w niem zatopiony, oni go nie wymówią i jeszcze wszelkiemi sposoby, choćby kłamstwem, z ust innych wyjmować je będą. Jakto! tę pierś oskarżać, u której głowa nasza prześniła swój złoty sen życia? Tej duszy złorzeczyć, dla której z ognia, z wody, przez drogi kamieniste, przez czyściec gorejący pragnęlibyśmy dostać i przynieść wszystkie błogosławieństwa! Na te dni i godziny wyrzekać, w których nam drzewa śpiewały, ptaki gadały, ze wszystkich zdrojów życia wody słodkie i gorące biły! Wszystko to mogło być snem, złudzeniem, marą rozwiewną, lotną błyskawicą, po której same ciemności zostały, ale winy w tem niczyjej niema, a jeśli jest czyja, to nasza raczej, stokroć raczej nasza, lecz nie tej istoty, której oskarżyć za żadną cenę przed nikim w świecie usta nasze nie chcą i nie mogą.

Są na świecie takie natury ludzkie, ale Awdocia, pomimo wielkiego doświadczenia, nie wiedziała o nich wcale. Nie wiedział o nich i Paweł, nie myślał o tem, jaką wogole posiada naturę, a tem mniej, że właśnie taką posiada; czuł tylko, że, gdyby go na krzyżu rozpinano, gdyby sami święci pańscy zstąpili z nieba i do mówienia go skłaniali, nic złego nie powiedziałby o France, o żadnąby winę jej nie oskarżył i o żadną pomstę nad nią nie prosił.

– A wiecie, kumo – po długiem milczeniu z grubych ciemności ozwał się Paweł – że to wszystko, co stało się, moja wina! niczyja, tylko moja… Pierwsze: że za mało ja od niej przez modlitwę i napomnienia czorta odpędzał; a drugie: że kiedy już jej pustotę zobaczył i tego lokaja domyślał się, z chaty wychodzić nie przestał. Trzeba było więcej ją upominać i lepiej pilnować… z oczu nie spuszczać… toby i nie przepadła, a tak przeze mnie ona przepadła… i siebie ja zgubił, i ją… ona jeszcze narzekać na mnie może, nie to, żebym ja na nią narzekał…

Awdocia, gdy tylko Paweł odezwał się, chciwie słuchać zaczęła, ale im więcej mówił, tem większe zdziwienie ją ogarniało, aż oddech w niej zaparło i na chwilę mowę odjęło. Osłupiałym też głosem wymówiła tylko:

– Zdureł! ze wszystkiem taki zdureł!

Z ławki wstała i wpół ze śmiechem, wpół z gniewem zagadała:

– Nu, już ja dziś z tobą do nijakiego ładu nie dojdę, już z tobą dziś i gadania szkoda. Kładnij się spać. Może jak prześpisz się, Pan Bóg wszechmogący rozum tobie przywróci. A ja tu przenocuję, bo choć ty zdurniał, zawsze mnie ciebie szkoda. Jeszcze, żeby sam został, toby, nie daj Boże, co złego z sobą zrobił… do reszty schfichsowawszy.

Przeżegnała się, krótki pacierz półgłosem wymruczała i, watowy kaftan pod głowę wsunąwszy, a trzewiki zdjąwszy, jak żyła, w spódnicy i ciepłej chustce, na ławie pod ścianą zasnęła.

Do izby, nieprzeniknioną czarnością i ciszą bezdenną napełnionej, wyraźnie dochodziły kwilenia i szlochania sów i puszczyków. Kwiliły one i szlochały w sosnach nad mogiłami, tuż za małem oknem deszcz po pustym ogrodzie z pluskiem i szeptem chodził; tak zupełnie wydawało się, jakby chodził, bo to bliżej, to dalej odzywały się jego pluskania, to pod samą ścianą, to kędyś około płotków z suchym chrzęstem gałęzie i badyle uginał i łamał.

W te słabe, lecz ciągłe odgłosy wmieszał się jeszcze jeden:

– W imię Ojca, i Syna, i Ducha świętego. Amen. Ojcze nasz, któryś jest w niebiesiech…

Był to szept, wychodzący z pod ściany, ale tak głośny, taką namiętną żarliwością zdjęty, że od końca do końca i od góry do dołu całą otaczającą czarność napełnił. Trwał niedługo, bo tyle tylko czasu, ile go trzeba na odmówienie jednego pacierza, ale wkońcu wzmógł się jeszcze w żarliwość, w błaganie, i towarzyszyć mu zaczęły odgłosy pięści, w twardą i silną pierś uderzającej.

– Boże, bądź miłościw jej grzesznej! Boże, bądź miłościw jej grzesznej!

Zazwyczaj codzienny pacierz swój Paweł kończył trzykrotnem uderzeniem się w pierś i wyrazami:

– Boże, bądź miłościw mnie grzesznemu!

Teraz mówił:

– Boże, bądź miłościw jej grzesznej!

I powtórzył to wiele razy coraz głośniejszym, żarliwym szeptem i coraz silniej pięścią o pierś uderzając.

Potem umilkł i tak ucichł, jakby go wcale w chacie nie było.

Nazajutrz o świcie, Awdocia, obudziwszy się, zobaczyła przez drzwi otwarte Pawła, zajętego w sieni pilną jakąś robotą. Ku glinianej podłodze nachylony, z silnem poruszeniem ramion coś lepił, czy miesił.

Zerwawszy się z ławki, pobiegła i zobaczyła, że istotnie mieszał on mokrą glinę z mnóstwem nałowionych w lesie nadrzecznych motylków, jacicą zwanych, i lepił z niej wielkie żółte kule. Wiedziała dobrze, do czego kule te służyć mają. Rzucone w wodę rozsypują po niej roje motylich trupów, ku którym zbiegają się gromady ryb.