Kostenlos

Cham

Text
Als gelesen kennzeichnen
Schriftart:Kleiner AaGrößer Aa

On ręką po oczach powiódł i, mokrą dłoń od nich odjąwszy, ciężką głowę na niej wsparł. Tak kilka minut przesiedział; Franka z sieni nie powracała. Wstał, drzwi otworzył i w ciemnym kącie ujrzał ją, z czołem do ściany przyciśniętem stojącą.

– Chodź! – rzekł znowu.

Posłuszna, weszła i przed piecem, twarzą do izby zwrócona, stanęła.

Paweł, na ławie usiadłszy, powoli, słabym głosem mówić zaczął:

– Jeszcze i ten raz wyratowałem ja ciebie, choć ty wielkiego grzechu dopuściłaś się… ale żebyś tam została, tobyś już na wieki zginęła, a tutaj może jeszcze i upamiętasz się, może choć teraz złości swojej przelękniesz się i do upamiętania przyjdziesz… Pożałowałem ciebie, oj, jak pożałowałem! a do tego i przysięgałem, że do śmierci ciebie nie opuszczę. Przysięga nie żart. Kiedy przysiągłem, że nie opuszczę, to nie opuściłem… i do śmierci tak, jak przysiągłem, nie opuszczę…

Trudno mu było mówić; jednak widząc, że nieruchoma, osłupiała stoi, dodał jeszcze:

– Nu, czego tak stoisz?… ogień rozpal, bo w chacie zimno i harbaty zgotuj dla siebie samej i dla mnie… Rób, co chcesz, i co potrzeba. Taka sama ty tu gospodyni, jak i wprzódy była.

Jakiej natury siłę zawierały w sobie ostatnie słowa jego, że niby kula ognista, niby pocisk potężny, w samą zda się pierś tej kobiety ugodziły? Zachwiała się na nogach, kolana ugięły się pod nią i czerwonym rumieńcem naprzód, a potem łzami oblana, na ziemię upadła.

Nie krzyczała, nie łkała, nie jęczała; przeciwnie, z czołem do ziemi przyciśniętem, przez minut kilka leżała, jak grób cicha, i to, że żyła, zdradzały tylko rytmiczne ruchy jej pleców, wysoko podnoszących się i opadających w płaczu rzęsistym, ale tak cichym, że najlżejszego szmeru nawet z niej nie wydobywał.

Po kilku minutach zerwała się i ogień rozpalać zaczęła. Czyniła to cicho, szybko, gorliwie. Paweł na pościeli z zamkniętemi oczyma leżał, na ławie zaś, niczem nie przykryty, w grubej koszuli, która mu pierś i nagie nogi osłaniała, spał mały Chtawjan. We wczorajszej zawierusze, snem znużony, wlazł tu, zasnął i spał dotąd, od chłodu skurczony. Przechodząc, Franka go spostrzegła i chustką, którą przedtem na głowie miała, okryła. W kwadrans potem, zielonawą szklankę z herbatą ku Pawłowi niosła, ale zanim mu ją podała, dziwnem wahaniem zdjęta, na środku izby stanęła. Myślała, że będzie lękał się pić to, co mu ona podawała. Ale on nie lękał się; rękę wyciągnął, szklankę wziął i z pożądliwością nawet, przez osłabienie i zmęczenie wywołaną, herbatę tę pić zaczął.

Franka zdala na pijącego patrzała, patrzała, aż nagłym ruchem obie dłonie do twarzy przycisnęła tak mocno, jakby pragnęła, aby do niej przyrosły i na wieki już przed nim zasłoniły.

– Napij się herbaty, poduszkę weź i zaśnij – odezwał się Paweł, i oczyma na jedną z dwu leżących na łóżku poduszek wskazywał.

– Nie trzeba, i algierkę pod głowę podłożywszy, wyśpię się – cicho odpowiedziała.

Paweł oczy zamknął. Śmiertelne znużenie malowało się na jego twarzy. Wkrótce głęboko zasnął.

Koźlukowie o powrocie Franki dowiedzieli się wtedy, gdy Ulana, zaraz po obudzeniu się, przypomniawszy sobie chorobę brata i chcąc dowiedzieć się, co się z nim dzieje, przez okno naprzód do izby jego zajrzała. Zajrzała, rękoma plasnęła i jak strzała puściła się do swojej chaty.

Na posłaniu zobaczyła głęboko uśpionego brata, a na ławie, z głową na zwiniętej algierce złożoną, z oczyma szeroko otwartemi, leżącą Frankę. Czary, czartowskie sprawy i różne inne straszne rzeczy do głowy jej przyszły. Z krzykiem śpiącego jeszcze męża obudziwszy, o widocznym cudzie mu opowiadała. Ale Filip, chwilkę tylko pomilczawszy, domyślił się wybornie, jakie w tym niespodziewanym powrocie Franki do domu męża czary i cuda działały.

– Twój brat sfichsował! – z gniewem zawołał, a gdy Ulanie domysł swój powtórzył, ona, płaczem wybuchając, powtarzała także:

– Sfichsował! ze wszystkiem taki sfichsował! Czy ja kiedy spodziewała się, żeby on takim durniem i takim chfiksatem był?

Innych nazw dla postępku Pawła nie mieli; gniewali się na niego, sarkali, jak struci chodzili; Filip nawet układał projekt jechania do miasta i oskarżenia przed wyższym urzędem tak Franki, jak uradnika, który ją z aresztu wypuścił; chodził nawet do starszych gospodarzy i rady ich w tym celu zasięgał; ale gdy to jakoś zwlekało się dni dwa, trzy, ostygał zwolna, i Ulana też zastanawiać się nad tem zaczęła, że Pauluk ją, kiedy baćki zmarli, na ręku swoich wyhodował, pół ogrodu swego w posagu jej dał, to i to dla niej zawsze robił, pożyczał, pomagał, radził… Nadal też nieraz potrzebnym być mógł, oj, i jak potrzebnym przy tylu dzieciach, a ziemi kawałku niewielkim! Nad tem wszystkiem medytując, płakała i mężowi mówiła:

– A może już, Pilip, wszystkiemu pokój dać! Może niech już i po jego woli będzie! Na co nam ją prześladować? Niech już ją sam Pan Bóg karze! Chaty i dzieci pilnować będziem… a Paulukowi już lepiej nie sprzeciwiajmy się…

Filip sarkał, nie zgadzał się, codzień pojechaniem do miasta wygrażał, ale nie jechał i żadnych innych kroków nie robił; wahał się także i namyślał. Dobroć szwagra pamiętał i zgody z nim żałował. W gniewie, przeciw France, w nienawiści dla niej, Koźlukowie ostygli tem łatwiej, że nie widywali jej zupełnie. Awdocia, pomimo oburzenia, w niej przez postępek Pawła wznieconego, nie wytrzymała i poszła raz dowiedzieć się, co z nim biednieńkim dzieje się. Opowiadała, że zdrów on jest, tylko jeszcze bardzo słaby, ciągle leży i z chaty nie wychodzi. Franka przed nią tak w kącie sieni schowała się, że jej wcale widzieć nie mogła; ale Paweł zdrów i nawet wesoły. Powiedział jej, że jeszcze dni dwa, trzy odpocznie sobie, a potem na rzekę pójdzie. W okno też spoglądając, mówił, że piękna pogoda niedługo potrwa i prędko, prędko już zaczną się wielkie wiatry i deszcze. Kiedy zaś mu o France wspomniała, głową pokiwał i rzekł:

– Już ona teraz nie taka, jak była! już upamiętała się i dobra będzie… jak Bóg jest na niebie… teraz już dobra będzie!

Tak myślał istotnie, takie stopniowo powstawało w nim przekonanie, gdy, na posłaniu wyciągnięty, po wielkich jakby trudach odpoczywając, wzrokiem ścigał jej ciche teraz, nieśmiałe, prawie pokorne ruchy. Nigdy nie zbliżała się do niego, nawet ilekroć mu co podawała, aby nie zbliżyć się, ramię w całej długości wyciągała. Nigdy też pierwsza do niego nie przemówiła, a gdy on na rozmowę ją wyzywał, odpowiadała cicho, grzecznie, ale urywanemi słowy i ze spuszczonemi powiekami.

Pierwszego zaraz wieczora, po powrocie swym od uradnika, grube radno na ławie zasłała, algierkę swą pod głowę sobie położyła i, wpół tylko rozebrana, kawałkiem starego kilimka okryta, do snu się ułożyła. Daremnie kilka razy jej powtórzył, aby jedną z poduszek pod głowę wzięła, albo i na łóżko położyła się, a on będzie na ławie spał.

Na pierwszą propozycję krótko, ale stanowczo odpowiedziała:

– Nie chcę, nie trzeba!

Na drugą ze słabym odgłosem dawnej swej niecierpliwości sarknęła:

– Jeszcze czego!

Kiedy Chtawjan naparł się raz, aby spać przy niej, naprzód perswadowała mu, aby na łóżko wlazł i przy „tatce” spał, a potem Pawła poprosiła, aby dziecko do siebie wziął. W prośbie tej dźwięczało wyraźnie coś nakształt przerażenia.

Zdawać się mogło, że myśl o przytuleniu się do niej dziecięcego ciałka obawę w niej budziła.

Obawa też, przestrach nawet, ze zgrozą graniczący, malowały się często na jej twarzy, bez żadnego bezpośredniego powodu, pod wpływem jakby myśli, powstających w jej głowie, czy widm, przed oczyma majaczących. Robiła wszystko, co tylko w chacie do zrobienia było: zamiatała, gotowała, o świcie albo o zmroku, dlatego pewno, aby nie spotykać się z ludźmi, po wodę z dzbankiem chodziła – z dzbankiem, bo wiadra udźwignąćby nie mogła. Raz nawet chleb upiekła; niekiedy też do szycia się brała. Wszystko to spełniała prędko, cicho, gorliwie; ale często wśród pracy ustawała nagle, jakby zniemożona, albo strasznemi myślami opanowana i przed ogniem, albo pośrodku izby, z garnkiem czy miotłą w ręku nieruchoma stawała, w przestrzeń wlepiając czasem ponure i rozżalone, częściej daleko przerażone oczy. Raz nawet wydała krzyk przestrachu.

– A co? – twarz od ściany odwracając, zapytał Paweł.

Opamiętała się, jakby oprzytomniała, i niechętnie odrzekła:

– Nic. Bardzo przelękłam się…

– Czego? – zapytał jeszcze.

Nie odpowiedziała i dalej izbę zamiatać zaczęła.

Jemu od tej pokory jej i cichości serce w piersi tajało.

Nakoniec poprawiła się! Nakoniec przezwyciężył on tego djabła, który w niej siedział! Ale tem większy zdejmował go żal nad nią.

– Franka – odezwał się raz – czego ty, jak ten zbity pies, uszy tulisz i w oczy mnie nie patrzysz? Ja nie gniewam się na ciebie i bardzo kontent, że ty już zrobiłaś się dobra. Gadaj sobie jak dawniej, śmiej się, choć i dokazuj. Wesołość nie grzech!

Ona słuchała, zrazu z niepokojem, potem ze zdziwieniem, aż odwróciwszy się prędko, wierzchnią stroną ręki oczy sobie zakryła i krótko, głęboko załkała.

Innym razem, leżąc, zawołał ją do siebie, a gdy, jak zwykle, o dwa kroki od niego stanęła, przemówił:

– Czego ty boisz się, Franka? Czego ty czasem taka przestraszona, jakby umarłego przed sobą widziała? Może ty kary boskiej za wszystko, co złego zrobiłaś, boisz się? Nie bój się! Już ja tobie mówię, nie bój się! Wyspowiadasz się! Pana Boga przeprosisz, to i daruje.

– Głupstwo Pan Bóg! – zcicha sarknęła; on zaś, sprzeciwiać się jej w tej chwili nie chcąc, mówił dalej:

– Nie stara jeszcze jesteś, dobrem życiem złe odpokutujesz i wynagrodzisz. Ot, i ja zaraz zupełnie już wyzdrowieję, Koźluków za ciebie przeproszę… będziem sobie wszyscy żyli w zdrowiu, zgodzie i dobrem powodzeniu… a potem Chtawjan podrośnie… ryby ze mną łapać zacznie.

Przy ostatnich wyrazach uśmiech rozszerzył mu usta, rozpłynął się po całej bladej i chudej twarzy i znowu oblał czoło blaskiem, do księżycowego światła podobnym.

 

Ona słuchała; czerwone, jak krew, rumieńce występowały na jej policzki; aż nagle, wtedy właśnie, gdy, chcąc ją do siebie przycisnąć, rękę ku niej wyciągał, ku drzwiom rzuciła się, do sieni wypadła i przez parę godzin stamtąd nie wracała.

W sieni jednak nie siedziała, z chaty się wyślizgnęła, boczną ścianę jej okrążyła i na skraju góry, pomiędzy uschłemi łodygami łopuchów i ostów usiadła. Siedziała tam od kwadransa może, kiedy usłyszała za sobą kroki, z szelestem suche łodygi i trawy łamiące.

Z za jednej ze stodółek wyszła Marcela.

– Franka! – odezwała się zdaleka i nieśmiało.

Odwróciła głowę.

– Chodź! – odpowiedziała.

Żebraczka zbliżała się powoli. Nie była pewną, czy Franka wie o tem, że ona ją przed Filipem wydała. Trochę lękała się jej gniewu, ale bardzo też pragnęła dowiedzieć się od niej o wszystkiem, co zaszło, i stosunki swe z nią korzystne znowu zawiązać.

– Jakżeż ty, koteczko, masz się? – zaczęła – chwała Bogu, że tu siedzisz… a ludzie już Bóg wie, co gadali…

– Ludzie nic nie wiedzą – porywczo sarknęła Franka – ja jedna wszystko wiem… ludzie głupi, źli, niegodziwi… on jeden dobry…

– Kto, serdeńko, kto taki dobry? – zapytywała, do najwyższego stopnia rozciekawiona, Marcela.

– Siadaj, to wszystko opowiem.

Uszczęśliwiona zaproszeniem, kupa łachmanów wnet obok niej w ostach usiadła; Franka zaś, jakby jej to, co w sobie miała, strasznie ciężyło, jakby ten ciężar wyrzucić z siebie pragnęła, dawną swą mową, prędką, ognistą, niepowstrzymaną, mówić zaczęła.

Opowiadała o tem, jak uradnik ją, do swego mieszkania przywiózłszy, w zimnej śpiżarni zamknął, i jakie ona tam męki przechodziła, strasznie, okrutnie, niewymownie bojąc się tego, o czem wiedziała, że spotkać ją teraz musi. Do turmy ją teraz zamkną, przed sądem postawią, na Sybir, do katorgi wyślą… Męża przecież truła, a za to kara jest wielka, długa, wiedziała o tem dobrze. W śpiżarni było ciemno, ale omackiem szukała na podłodze i ścianach jakiego sznurka i gwoździa; wszystko, zdaje się, oddałaby za kawałek sznurka i gwóźdź, na którym powiesićby się mogła i od wszystkich, od wszystkiego uciec… na tamten świat, gdzie jej już nikt dopędzić nie może, uciec. Wtem, kiedy tak męczyła się, w zimnie i ciemności tarzała się po ziemi i o ścianę głową tłukła, głos Pawła posłyszała. Uszom swoim wierzyć nie chciała, a jednak był to głos jego. Do okna uradnika stukał i prosił, aby mu drzwi otworzył. Uradnik wstał, Pawła wpuścił, świecę zapalił; ona zaś, przez szczelinę drzwi światło zobaczywszy, do tej szczeliny skoczyła i wszystko widziała, wszystko słyszała…

– Coś ty widziała, moja mileńka? co ty słyszała? gadaj! – od ciekawości, a może i od wzruszenia trzęsąc się, zapytała Marcela.

Widziała ona i słyszała, jak naprzód Paweł uradnikowi mówić i przekładać zaczął, że ona, Franka, jest niewinna, że to tylko takie plotki i ludzkie gadania na nią padły, że on przecież nie otruty, żyje i nijakiej pretensji do niej nie ma.

– Wypuśćcie ją, panie, i mnie oddajcie – prosił.

Aż uradnik, trochę może i z ukontentowania, że ktoś mu kłania się i prawie do nóg pada, nie wytrzymał dłużej i zgodził się ją wypuścić. Śmiał się przytem tak, że aż za boki brał się.

– Ot, dureń – mówił – takiego durnia jeszcze chyba na świecie nie było!

A Paweł, na śmiech jego wcale nie zważając, o nią tylko się dopominał.

– To i gdzież ona, panie? – zapytywał. – Wypuśćcie ją i mnie oddajcie.

Uradnik śpiżarnię otworzył i ze świecą musiał jej szukać, bo ona, Pawła, idącego ku drzwiom zobaczywszy, za beczkę jakąś schowała się i tego tylko pragnęła, aby pod ziemię zapaść się i zniknąć. Ale Paweł ją z ziemi podniósł, za rękę wziął i do czółna swego poprowadził. Ot, jak to było! Ot, co ona widziała i słyszała.

Umilkła nakoniec, a Marcela zrazu oniemiała, później szeptać zaczęła:

– Oj, dobryż on, dobry! Jak Pan Jezus dobry! A ty, Franka, szczęśliwa…

– Niech takie szczęście djabli wezmą! – sarknęła.

– Nie znasz ty swego szczęścia i nie rozumiesz… głupia… – zaczęła Marcela, ale Franka gwałtownie jej przerwała:

– Zabił on mnie tą swoją dobrocią, zamordował tak, że już żyć na świecie nie mogę… z samego strachu żyć nie mogę…

Wstrzęsła się całem ciałem i zaszeptała:

– Jezus Marja! Jezus Marja! Jezus Marja! Żebym mogła, to, zdaje się, zabiłabym ją, jak tę wściekłą sukę!

– Kogo? – zapytała przestraszona żebraczka.

Franka szeptała dalej:

– Stoi mnie przed oczyma i stoi… gdzie obrócę się, wszędzie ją widzę… a taka straszna!

– Któż to taki? mojaż ty mileńka! Któż to tak ciągle przed oczyma tobie stoi?

Franka spojrzała na nią zdziwionym wzrokiem.

– A jaż sama! – odpowiedziała.

– W imię Ojca, i Syna, i Ducha… – zaczęła Marcela.

Franka za ramię ją pociągnęła.

– Nic ty nie wiesz i nic nie rozumiesz – zaszeptała – samej siebie ja boję się… tego, co zrobiłam, boję się… od tego momentu, kiedy przez szczelinę widziałam i słyszałam, jak on za mnie uradnika prosił, cościś mnie takiego zrobiło się, że już żyć nie mogę… Gryzie mnie tak we środku, spać nie daje… straszy… Siebie samej ja boję się i jego boję się… gorzej teraz jego boję się, niż wtedy, kiedy bił… oczu na niego podnieść nie mogę… wstyd taki!

– Porzuć! uspokój się! – perswadowała żebraczka – szanuj jego teraz, miłuj, jak u Pana Boga za piecem w chacie sobie siedź… i wszystko będzie dobrze.

Franka przecząco wstrząsnęła głową.

– Już ja ją znam… ona jak ta pijaczka… kiedy trzeźwa, to i dobrze, a jak kiedy upije się, to znów jemu co takiego zrobi…

– Kto? co ty wygadujesz, Franka? Kto taki?

– A jaż! – ze zdziwieniem znów odpowiedziała i po cichu, takim głosem, jakim bardzo słabi ludzie przemawiają, skarżyć się zaczęła:

– Nie dobrze mnie… oj, moja Marcelko, tak mnie nie dobrze, że już i żyć nie mogę… Jakie już moje życie na świecie! Ręce i nogi mam związane, boję się znowu licha jakiego narobić i tego życia boję się, co mnie przy nim czeka, i wszystkiego boję się… Nic mnie już niemiłe, niczego już nie chcę… Jak w grobie zakopana…

A po chwili milczenia poskarżyła się jeszcze:

– Tak mnie nie dobrze, moja Marcelko, tak mnie źle… tak mnie we środku coś je… smokcze… ssie…

Z trudnością z ziemi wstała… Wiatr chłodny od rzeki powiał, wstrząsnęła się.

– Zimno!

– Ale – potwierdziła Marcela – jesień już… a ty, moja koteczko, moje złotko, kawałek słoninki mnie daj, bo nie mam czem ciepłej strawy okrasić…

– Ludzie gadają – gdzieś daleko za rzekę patrząc, zaczęła Franka – że kiedy człowiek jaki wiesza się, wtedy zawsze wielki wiatr powstaje…

– A gadają! – potwierdziła Marcela i mówiła dalej: – może jutro Paweł na rzekę już pójdzie, to ja do ciebie, moja mileńka, przyjdę…

– Aha! jutro!

– A słoninki dasz?

– Jutro! – powtórzyła Franka i, nic już nie mówiąc, z rękoma u piersi zaciśniętemi, skurczona, przez gęstwinę uschłego zielska do chaty odeszła.

Gdy do izby weszła, Paweł przy stole na ławie siedział, a mały Chtawjan, u kolan jego zwieszony, opowiadaniem jakiemś, z głośnym śmiechem zmieszanem, na całą izbę dzwonił.

– A gdzie byłaś? – zapytał wchodzącą Paweł.

Powiedziała, że za chatą siedziała, i że na dworze zrywa się wiatr.

– Jesień – odpowiedział – ale to nic. Jutro na rzekę pójdę… choćby i fala była duża, teraz miętusów przepaść nałowić można.

Wieczerzę przy zapalonej lampce zjedli. Franka jadła także i dziecku jeść dawała.

Gdyby biegły jaki psychjatra w tej chwili na nią patrzał i widział ten nieruchomy, przepaścisty, czarny smutek, który napełniał jej zapadłe oczy, zrozumiałby może, iż psyche jej, jak motyl z pokaleczonemi skrzydłami, trzepotała znowu nad samą wąską linją, przytomność z obłędem, rozum z szałem rozgraniczającą. Ale Paweł widział tylko, że kobieta, naprzeciw niego z dzieckiem na kolanach siedząca, spokojną była, łagodną, zawstydzoną, i myślał, że nazajutrz, przed wypłynięciem na rzekę, z Koźlukami pogodzić się i o niej pomówić musi.

Wkrótce po wieczerzy Franka nad skrzynką swoją pochyliła się, i twardą, kolorową taśmę, dziaha zwaną, z niej wyjęła. Ubrana była w samodziałową spódnicę, różowy fartuch i miejski swój podarty kaftan. Teraz go wyjętą ze skrzynki taśmą przepasała.

Paweł na to żadnej uwagi nie zwrócił. Na posłaniu siedząc, do snu rozbierać się zaczynał i właśnie buty zdejmował, kiedy Franka ze śpiącym Chtawjanem na ręku do niego się zbliżyła.

Głośno i krótko w policzek dziecko pocałowała i położyła je na łóżku, tuż przy nim.

– Bądź dla niego łaskaw, tak jak dla mnie byłeś… on niczemu nie winien! – szepnęła.

Paweł zdziwił się.

– Czy ty zdureła, Franka? Alboż ja jego nie lubię i nie żałuję?

Ale ona, o parę kroków przed nim stojąc, pochyliła się aż prawie ku ziemi, tym samym, co wówczas, gdy ją z aresztu uwolnił, szybkim, niskim, chłopskim ukłonem. Tak zupełnie kłaniał się Paweł uradnikowi, gdy go naprzód o jej wolność prosił, a potem mu za nią dziękował. Możnaby mniemać, że te jego pokłony naśladowała.

Paweł jednak nic już nie powiedział. Głowę na poduszkę kładąc, myślał:

– Wstydzi się jeszcze! Jeszcze zapomnieć o tem, co zrobiła, nie może! To i chwała Bogu! Widać, że upamiętała się już zupełnie.

Tak myśląc, usnął. Spał i nie słyszał wzmagających się na dworze szumów jesiennego wiatru. Nie usłyszał też, że wśród nocy drzwi izby lekko skrzypnęły.

Zrana, bardzo wcześnie obudził go rozlegający się w pobliżu chaty gwar ludzkich głosów, wśród którego powtarzano wciąż imiona jego i Franki. Zerwał się i w płóciennej tylko odzieży, bosy, przed chatę wybiegł. Tam, gdzie kończyła się zagroda Koźluków, piaszczystą drogą z cmentarnym borkiem rozdzielona, stała gromadka mężczyzn i kobiet, rozgadana, rozkrzyczana, przerażona, ze wskazującemi palcami, wyciągniętemi ku temu punktowi borku, w którym z pomiędzy dwu starych sosen wystrzeliwał cienki, bardzo wysoki krzyż. Paweł z głośnych rozmów i krzyków kilka wyrazów dosłyszał i ku rozgadanej, rozkrzyczanej, przerażonej gromadce ludzi jak szalony biegł. Zanim jednak do niej dobiegł, wiatr silnie powiał, a z pomiędzy sosen wyfrunął i o parę stóp nad ziemią gwałtownie zaszamotał się różowy fartuch Franki. Oprócz tego różowego łachmanka, w bladem świetle wychodzącego z za chmur słońca rozmiotanego, Paweł nie zobaczył nic, ale odgadł wszystko. Teraz już i on jej nie wyratuje. Ręką chwycił się płotu, a biegnące naprzeciw niego Awdocia i Ulana coś strasznego na twarzy jego spostrzec musiały, bo, rozłożywszy ramiona, krzyknęły obie:

– Ratujcie, ludzie! trzymajcie! ratujcie! umrze! Padnie i umrze.

*

Nie umarł. Nieprawdą jest, że ludzie zdrowi, silni, z natury nie ułomni, umierają z cierpień moralnych. Silny, zdrowy, chłopski organizm Pawła Kobyckiego nie rozłożył się i nawet nie osłabł w tym kilkoletnim epizodzie życia, który ognistą błyskawicą, czy burzliwą nawałnicą przerznął jego niską, równą, cichą drogę.

Od nagłego zakończenia tego epizodu sporo lat już minęło, a dziś jeszcze widzieć można tego nadniemeńskiego rybaka, rankiem po srebrnej rzece mknącego naprzeciw różanej jutrzence, lub wieczorami płynącego pod chmury i zmroki zachodu. Gdy pod sosnowym borem na piaszczysty brzeg z czółna wychodzi, albo przybija do wyspy, śnieżystą bielą goździków usłanej i lasem wysokiej dziewanny zarosłej, towarzyszy mu często dziecko, chłopak dziesięcioletni, o włosach, jak len jasnych, i wielkich, czarnych, długą rzęsą ocienionych oczach. Stary rybak trzyma się nieco pochyło, osiwiały jest, zamyślony, milczący; dziecko żywe, śmiałe, policzki ma rumiane i nieustannie szczebiocze; ale odrazu poznać można, że zgoda pomiędzy nimi panuje zupełna, i że im z sobą dobrze. Czasem, gdy dziecko na długo przepadnie w dziewannach, po rzece rozlega się męskie wołanie:

– Chtawjan! a! Chtawjan!

A z gęstwiny łodyg, wielkiemi, kosmatemi liśćmi zawieszonych, głos dziecinny, jak donośny dzwonek, odpowiada:

– Ku-ku, tatku! a kuku!

Wtedy po surowych ustach rybaka przesuwa się uśmiech, i woła on na dziecko, aby mu garnek, w który złowione ryby wrzuca, wodą napełniło. Chtawjan z pękiem białych goździków w rękach z gęstwiny dziewanny wybiega, u brzegu wyspy siada i na wodę do garnka napływającą patrząc, dzwoni znowu:

– Gul, gul, gul, gul!

Widocznie dziecko to jest szczęśliwem.

Co zaś czuje, co w nieskończonych swych po wodzie wędrówkach myśli opiekujący się niem człowiek? Nikt nie wie, bo przed nikim nie zwierza się on ze swych uczuć i myśli. Ludzie opowiadają, że o swojej żonce, wisielicy, od dnia jej pogrzebu ani razu przed nikim nie wspomniał, że towarzystwa ludzkiego, tak jak i dawniej, nie szuka, że, tak jak i dawniej, przez wiosnę, lato i jesień niebo mu chatą, a rzeka żonką.

 

Ale w zimowe wieczory przez długie godziny okno nadniemeńskiego rybaka błyszczy bladem światełkiem lampy, a parobcy i dziewczęta, którzy tamtędy na wieczornicę do Koźluków chodzą, słyszą za tem okienkiem monotonne, nieustanne, wpółgłośne bąkanie. «Służba Boża» rozłożona na stole leży, a nad nią pochylony, wysoki i silny człowiek, z pomarszczonem czołem i siwym dokoła ściągłych policzków zarostem, niektóre z wyrazów sylabizując z trudnością, powoli czyta zawarte w tej książce modlitwy. Innej książki, niż ta, Paweł Kobycki dotąd nie zna i zapewne nie pozna nigdy, bo w miasteczku, do którego uczęszcza, żadnych książek nie sprzedają, a u ludzi ich dostać, albo wiadomości o nich zasięgnąć, bardzo mu trudno. Tę zato od pierwszej stronicy do ostatniej przeczytał już trzy razy, a teraz zaczął czytać po raz czwarty.

Zresztą, od lat dwu na czytanie «Służby Bożej» mniej już ma czasu, bo obok niej leży często rozwarty elementarz, bardzo stary, zżółkły, podarły, a nad nim na wysokim stołku siedzi Chtawjan i, z rękoma utopionemi w lnianej kądzieli włosów, bąka:

– B-a – ba, b-e – be.

Zeszłej zimy doszedł już był do kombinacji z różnemi samogłoskami litery k, ale że przez lato wiele z tego, czego nauczył się, zapomniał, Paweł do B powrócić mu kazał. Bąkanie Chtawjana trwa zwykle dość długo, potem dziecko usypia, a Paweł półgłosem «Służbę Bożą» czyta.

Potem okno rybaka zalega ciemność, i cały ten szereg chat, na skraju nadrzecznej góry rozciągnięty, pod grubemi kołdrami śniegu usypia głęboko i spokojnie. Oprócz rzadkiego poszczekiwania psów, lub stłumionego przez ściany piania kogutów, żaden głos z żyjących stworzeń nie mąci wtedy bezdennej ciszy wiejskiej, zimowej nocy; ale wzamian wyraźniej dają się słyszeć głosy natury.

Czasem lodowy olbrzym mrozu tuła się po wsi, gniewnie i z wielkim stukiem uderza to w jedną chatę, to w drugą, to daleko, to bliżej cichem łuskaniem odzywa się dokoła okien, po płotach z suchem trzeszczeniem chodzi. W inne znowu noce odwilże piersią wiatru wzdychają, roztapiającemi się u okapów soplami lodu cicho i monotonnie pluskają i płaczą, szeleszczą w drzewach i tajemniczemi szepty rozbiegają się szeroko po suchych badylach ogrodów.

Ale niekiedy bywa tam daleko huczniej i groźniej. W ciemnych przestworach zrywają się szalone orgje wichrów; powietrze nabrzmiewa kotłowaniem i wrzaskiem wszystkich głosów świata; są to uganiające się z sobą olbrzymie kule czyli kłęby, trzaski piorunów, huki armatnich wystrzałów, grzmoty, z nieustannym turkotem od krańca do krańca ziemi lecące, wycia smaganych psiarni, krzyki mordowanych, płacze zrozpaczonych, przeciągłe biadania… Wszystko to piekielnym hałasem i szałem napełnia ciemne przestworza, lecz ludzi, usypiających pod niskim szeregiem dachów, śniegowemi kołdrami okrytych, nie budzi wcale.

I tylko, kiedy mróz stuka, łuska i trzeszczy, odwilże wzdychają, szlochają i szepczą, wichry zaciekle w przestworzu szaleją, pod jednym z tych dachów jeden człowiek nie usypia długo.

Tuż przy nim, na posłaniu, szemrze oddech uśpionego i do boku jego przytulonego dziecka, a on bezsennie patrzy w nieprzeniknioną ciemność i wsłuchuje się w głosy natury. Podówczas często w nieprzeniknionej ciemności i bezdennej ciszy, głosami natury napełnionej, dają się słyszeć głośne, wielokrotnie powtarzane uderzenia pięści o pierś twardą i silną, i głośny, błagalny, żarliwy szept, wielokrotnie powtarzający:

– Boże, bądź miłościw jej grzesznej! Boże, bądź miłościw jej grzesznej i nieszczęśliwej!