Kostenlos

Australczyk

Text
Als gelesen kennzeichnen
Schriftart:Kleiner AaGrößer Aa

III

Kiedy obudził się, zobaczył falę światła złotego, zalewającą pokój i stryja, który, siedząc przy łóżku, patrzył na niego we właściwy sobie sposób, dobroduszny i zarazem przenikliwy. W szarem odzieniu, barczysty i wysoki, z prawie jowjalną dobrodusznością w spojrzeniu i uśmiechu, na pierwszy rzut oka mógł być wzięty za upostaciowanie siły fizycznej zdrowej, tęgiej, nie mąconej żadnemi kaprysami, ani subtelnościami ducha. Jednak obfite światło godziny przedpołudniowej uwydatniało snop zmarszczek, który, poczynając się pomiędzy brwiami, przerzynał mu czoło w kierunku pionowym i rozstrzelał się nakształt promieni ukośnych u początku łysiny, okrywającej środek czaszki. Te zmarszczki, oraz pewne wklęśnięcia na policzkach podłużnych i kościstych mąciły harmonję tej powierzchowności na pierwszy rzut oka tylko silnej i wesołej, wlewając w nią nutę cierpienia. Było to jednak niestałe i do pochwycenia trudne; błyskało z głębin ukrytych i znikało, pozostawiąjac tej postaci, prawie potężnej, i tej twarzy dużej, grubej, czerstwej, cechy jej stałe: siłę i dobroduszność żartobliwą, czasem tajemnie drwiącą.

– Dzień dobry, śpiochu! Już może od kwadransa siedzę tu i rozmyślam: obudzić, czy nie obudzić? Obudziłeś się sam, co tu robić, to i dobrze! Pożegnać cię muszę na kilka godzin i przeprosić, co tu robić, że pozostaniesz na łasce bab, bo i Stefka w domu niema. Rozpoczęliśmy interes ważny i, co tu robić, dopilnować go musimy. Podzieliliśmy Darnówkę na kilka części i zabudowujemy każdą…

Roman, ubierając się spiesznie, z ręcznikiem w ręku, stanął jak wryty.

– Parcelujesz Darnówkę, stryju, więc ją sprzedajesz?

– Sprzedaję! ja, Darnówkę! – z głośnym śmiechem zawołał stary. Co ci też, kotku, do głowy przyszło? Cha, cha, cha, cha! A cóżby na świecie robił taki jak ja parobek, gdyby kawałka ziemi nie miał! Cha, cha, cha, cha! Dobrze to ludziom wyższym bujać po świecie i złote motyle łapać, ale ja, co tu robić, tylko na swojej grudzie ziemi czemś jestem, coś mogę… a Stefek po mnie poszedł. Obaj my, co tu robić, parobcy boscy, wolę Bożą pełnim, jak możem… do niczego wielkiego ani sławnego nie zdatni… Dzielimy Darnówkę na części, aby je poosobno wydzierżawiać.

– A ty, stryju, i Stefan, z waszem zamiłowaniem do gospodarstwa?

– My, z naszem zamiłowaniem, pozostaniemy, co tu robić, na jednej z tych części… Nie bój się, lwią część pozostawiliśmy dla siebie; bo każdy sobie rad… co tu robić? Druga będzie dla Leosia, gdy szkoły skończy… na dwóch innych niech tam, co tu robić, uczciwi ludzie siedzą, kawałek chleba jedzą i prawom boskim parobkują… co tu robić…

Ogniste oczy jego z chwilowem zamyśleniem skierowały się kędyś za otwarte okno.

– Czy to jest dobry interes, stryju? – zapytał Roman.

Stary popatrzył na niego śmiejącemi się znowu oczyma, ale z powagą w głosie odpowiedział:

– Mogę ci, kotku, sumiennie powiedzieć, że interes ten jest dobrym. Jabym go nawet sam nie wymyślił. To pomysł Stefka. Gdybym miał długi, nie mógłbym go wykonać. Miałem je, ale z pomocą boską spłaciłem, więc, co tu robić, robię, co mogę. Interes jest dobry.

Roman nie odpowiedział. Szczotką, w srebro oprawną, czesząc swoje bujne włosy, myślał, że, jeżeli ten interes jest równie dobrym, jak tamten, dla którego Romuald Darnowski zaciągnął był długi, to przyszłość majątkowa jego synów wyjdzie na nim nie najlepiej. Jednak to dawne zadłużenie Darnówki nie byłoż w znaczeniu pewnem interesem dobrym? Do tego wyrazu, jak do każdego innego, przywiązywać można znaczenia różne. Gdyby ten człowiek nie zrobił był podówczas tego interesu, dla siebie wielce nieosobliwego, co stałoby się z Romanem, czem byłby teraz i nadewszystko, jak zhańbione i przekleństwami ludzkiemi obarczone nosiłby imię! Pod wpływem tych myśli rzucił srebrną szczotkę na stół, haftowany ręcznik na ziemię i pochyliwszy się złożył na ręku stryja pocałunek mocny i długi. Kiedy przyciskał usta do grubej i ciemnej skóry tej ręki, uczuł dokoła szyi szorstki rękaw surduta, a na czole dotknięcie twardych wąsów. Jednocześnie wyprostowali się obaj i prosto, długo popatrzyli sobie w oczy. Stary Darnowski pierwszy przemówił:

– Podobnyś do ojca swego, bardzo podobny…

Spostrzegłszy na twarzy synowca wyraz zmieszania, spiesznie dodał:

– Z powierzchowności i obejścia się. Wzrost, uśmiech, ruchy te same, co tu robić, serdeczność taka, dla której trzeba mu było wszystko przebaczać… co tu robić… ale mniejsza o to! Kiedy patrzę na ciebie, staje mi jak żywa przed oczyma młodość moja… młodość jego i moja… piękna, raźna, czysta młodość nasza, dopóki… dopóki… co tu robić…

Zmieszał się, umilkł, snop zmarszczek na czole i wklęśnięcia policzków pogłębiły się i uwydatniły na twarzy wyraz cierpienia, zazwyczaj prawie niedostrzegalny. Spoglądał na rozłożone i rozstawione po stołach graciki połyskujące i eleganckie, aż zwykły uśmiech począł mu występować na usta i do oczu. Po chwili, cały już w tym uśmiechu, z dłońmi złożonemi na kolanach, zawołał:

– Nietylko z powierzchowności, co tu robić, nietylko z powierzchowności…

– Z czegoż jeszcze, stryju? – odwracając się od szafy, z której wyjmował odzież, zapytał Roman.

Ale stary na to pytanie uwagi nie zwrócił. Gestem szerokim wskazał na toaletowe przybory synowca.

– Śliczne rzeczy… prawdziwe cacka… cały kram galanteryjny… Jakie to wszystko ładne, zgrabne, gładkie, oko i rękę pieści… Co to się teraz dzieje na świecie, co się dzieje! Wszystko, czego się ludzie dotykają, na co patrzą, czem się posługują – czyste złoto! Bajka Midasowa, co tu robić, Midasy! I dobrze! Są trzy przykazania najważniejsze, któremi człowiek wyższy rządzić się powinien; pierwsze: dbaj o siebie samego; drugie: wiedz, co się tobie od świata należy; trzecie: egzekwuj swoją należność od świata bezwzględnie, co tu robić, bezwzględnie…

Roman stał przed mówiącym z twarzą trochę wzburzoną.

– Mój stryju – przerwał – zmieniłeś niby przedmiot rozmowy, jednak myślisz o tem samem i ja to rozumiem bardzo dobrze. Ale mylisz się, mój stryju. Zamiłowania mego ojca miały koniec bardzo smutny dla niego i dla ciebie. Stracić nietylko swoje mienie, ale tyle cudzego, to nieoględność i niepraktyczność wielka. Ja zaś, mój stryju, poczytywany jestem przez wszystkich znajomych moich za człowieka praktycznego. Na to, co tu widzisz, starczyło mi środków bez uszczerbku dla własnej przyszłości mojej, lub kogokolwiek innego. Mam też nadzieję, że gdy poznasz mię bliżej…

– Ależ wierzę, kotku, bez bliższego poznania wierzę i nawet wiem o tem – z twarzą w uśmiechu i ramionami do protestu podniesionemi przerwał Darnowski – wiem, wiem… co tu robić, praktyczny jesteś, nad możność nie wydajesz, przyszłości swojej na szwank nie wystawiasz… wiem i pochwalam, co tu robić, bardzo pochwalam, bardzo mię to cieszy… tylko, że, kotku, gruntu rzeczy to wcale nie zmienia…

– Jakto: gruntu rzeczy?

– A pewnie; bo budżet swój urządzać praktycznie lub niepraktycznie, oględnie lub nieoględnie, to, kotku, proceder… Różni różnie go wykonywują. Zależy to od temperamentu i okoliczności. Ale gruntem rzeczy jest przedmiot procederu. Zaś przedmiotem procederu, prowadzonego przez ojca twego niepraktycznie, przez ciebie praktycznie, jest, jakby to powiedzieć… Co tu robić… jakby to powiedzieć… jest…

Jąkał się, ogniste oczy jego, wlepione w twarz Romana migotały, snop zmarszczek na czole stał nieruchomo jak znak zapytania. Roman, z rumieńcem, wytryskującym mu na twarz, dokończył:

– Pasztet!

Stary wybuchnął wesołością nadzwyczajną.

– Tak, tak, tak, kotku! tak, tak! trafnie, jak Boga kocham tak trafnie powiedziałeś, jakbyś, co tu robić, w myśli mojej czytał! cha, cha, cha! akurat tak samo myślałem! Pasztet. Tak, pasztet. Czy zaś kupiony odrazu za całe mienie i przyszłość, czy kupowany potrochu, rozsądnie, przez całe życie, to różnica procederu. Jeden jest gorszy, drugi lepszy – w skutkach, ale przedmiot obu, przedmiot obu, kotku, jednostajny. I w tem podobieństwo, cha, cha, cha, kotku, co tu robić, w tem podobieństwo!

Przestał śmiać się, wstał i poważnie, nawet ostro powtórzył jeszcze:

– W tem podobieństwo.

Poczem, synowca na kilka godzin pożegnawszy, odchodził, ale ode drzwi jeszcze przemówił:

– Jeżeli znudzisz się z kobietami, w pokoju Stefka znajdziesz książki; drzwi naprzeciw twoich zawsze otwarte. A gazety u dziewcząt w schowaniu. Niech ci je Irusia albo Bronka ze swojej spiżarni wydadzą.

Odszedł, a Roman stał jeszcze chwilę pośrodku pokoju trochę rozśmieszony, trochę niezadowolony i niespokojny. „Grunt rzeczy ten sam; u twego ojca i u ciebie proceder inny, ale grunt rzeczy ten sam. Pasztet!” Może to i prawda. Mądry stary!

Wtem, z za okna, z dołu doszedł go głosik młodziutki i donośny, wołający:

– Proszę na śniadanie! proszę na śniadanie!

Roman skoczył ku oknu i, wychylony przez nie, zobaczył u stóp wielkiej lipy klomby pełne kwiatów, które iskrzyły się barwami rozmaitemi i rosą, niedobrze jeszcze oschłą. Pomiędzy klombami stała Bronia, trzymając w obu rękach grabie, oparte o ziemię, z twarzą ku jego oknu podniesioną. Tylko co znać oczyszczała z trawy ścieżki pomiędzy klombami, bo u samych jej stóp słońce krzesało iskry stalowe w żelazie rzuconego na ziemię rydla. Roman, przez okno wychylony, odpowiedział:

– Wypowiadam wojnę Broni. Jestem bratem stryjeczno-rodzonym i żądam, aby Bronia nazywała mię po imieniu.

Zmieszana trochę, głowę spuściła, a po chwili cienki głosik z obłoku złotych kędziorków odpowiedział.

– Kiedy jeszcze nieznajomy…

– To nic nie szkodzi. Niech Bronia zawoła: Romku, chodź na śniadanie! bo inaczej nie pójdę!

W tej chwili z za węgła domu, inny głos kobiecy, czysty i bardzo przyjemny, ozwał się niezbyt głośno, ale wyraźnie:

– Kuzyn ma słuszność. Powinnaś, Broniu, nazywać go po imieniu, ponieważ jest twoim bratem.

Na dźwięk tego głosu, Roman uczuł słodycz, zmięszaną ze smutkiem. Wspomnienie wiosny życia nadleciało i zatrzepotało mu w sercu, jak motyl mdlejący. A głosik dziecinny, z pomiędzy kwiatów, po chwili milczenia ozwał się znowu:

 

– Niech już sobie… Proszę Romka na śniadanie…

Z wązkich schodów wchodząc do przedpokoju, Roman spotkał się z wchodzącą innemi drzwiami dziewczyną wysmukłą, z czarnym warkoczem, zwiniętym z tyłu małej głowy, z dzbanem szklannym pełnym mleka w obu rękach. Miała na sobie suknię w kratki szare i niebieskie i duży fartuch biały, okrywający ją od szyi aż prawie do stóp. Zobaczywszy go, przyjaźnie skinęła głową.

– Dzień dobry, kuzynie.

– Dzień dobry – odpowiedział – ale byłby lepszym dla mnie, gdybyś, kuzynko, tego dzbana nie miała w obu rękach…

– Czy tak nie lubisz mleka, kuzynie?…

– Wcale nie; ale mogłabyś mi na dzień dobry rękę podać.

Zaśmiała się.

– Zaraz to uczynię. Proszę za mną.

Zrobiło się mu wesoło. Wszedł za nią do jadalni i po chwili, siedząc przy stole obok pijącej kawę stryjenki, ścigał wzrokiem jej spokojne ruchy, gdy krzątała się dokoła stołu, nalewając, krając, przynosząc, podając. Główną cechą jej powierzchowności był spokój. Miała ruchy i rysy spokojne, a uśmiech nie częsty i krótki, ale bardzo świeży i zawsze odbijający się w oczach, które wnet potem odzyskiwały wyraz zamyślenia. Sprawiało to zawsze wrażenie niespodzianki, bo zrazu nie można było przypuszczać, aby istota tak spokojna umiała uśmiechać się tak promiennie, ani też, aby ten uśmiech mógł znikać tak rychło.

Stryjenka, pijąc kawę, powoli, trochę przez nos i zęby, lecz prawie nieustannie opowiadała synowcowi, który niegdyś był jej ulubieńcem, o tem, jak przez ten czas dziesięcioletni do ostatka straciła zdrowie, jakie ją dręczą migreny i bezsenności, jak niezdolną się stała do wszelkich zajęć gospodarskich i domowych. We wszystko to łatwo było uwierzyć, patrząc na twarz jej żółtą i kibić chudą, chociaż dotąd jeszcze zgrabną. Ale Irena, stawiając przed nią talerz z sucharkami, przemówiła:

– Wujeneczka ogaduje się trochę. Kiedy trzy lata temu Stefek był ciężko chory, cudów wytrwałości dokazywała. Nikt z nas nie był tak czujny, tak żwawy, i tylu nocy bezsennych nie mógł spędzać, ile wujenka…

Uczucie błogości napełniło blade oczy p. Pauliny, które wzniosła ku wysokiej dziewczynie, stojącej przy niej z dłonią pieszczotliwie opartą na jej ramieniu.

– Ach, ach, ach! co tam… co tam! że raz się zdarzyło… ale ty, Iruś, ty zawsze chcesz mię pocieszać!

– Pamiętam także – ozwał się Roman – jaką dobrą i miłą dozorczynią chorych bywasz stryjenko…

Rozpromieniła się jeszcze więcej.

– Pamiętasz? doprawdy? Bardzo, bardzo chorym byłeś podówczas… ach, ach, ach… jakie to dawne czasy!… tak, tak! Nie byłam przecie zawsze taką, jak dziś jestem. Romuald pamięta dobrze, jakeśmy niegdyś razem pracowali… ale teraz…

Nastąpiło znowu długie uskarżanie się na to, co było z nią teraz, poczem jednak, splatając chude ręce, z rozpromienioną od uciechy twarzą, westchnęła.

– Ale to wszystko nic… kiedy się ma taką rodzinę… Romuald jest zawsze najlepszym i najzacniejszym mężem… a Irusia… ach, ach, ach, to moja lekarka, wyręczycielka, pocieszycielka… chociaż chora jestem i brakuje mi wielu rzeczy… ach, ach, ach! wielu rzeczy, to jednak Bogu dziękuję, tak mój Romku, rano i wieczór Panu Bogu dziękuję za swoje szczęście!…

Roman trochę słuchał, a trochę udawał, że słucha. Myślał, że chciałby bardzo poznać zblizka tę skromną, czynną, zamyśloną dziewczynę, którą znał i kochał, gdy była dzieckiem swobodnem i wesołem. Nie, nie była już i wówczas zupełnie swobodną ani wesołą. Coś poważnego i smętnego kiełkowało w jej dziecinnej główce. Ciekawość, w co właściwie urosło!

– Kuzynko Ireno – przemówił – czy pamiętasz jakeśmy przed dziesięciu, czy jedenastu laty czytali wspólnie pod lipą żywoty wielkich mężów Plutarcha i jakie one na ciebie czyniły wrażenie?

Blady rumieniec oblał jej policzki, ale wnet zniknął.

– Przed dwoma laty – odpowiedziała – po raz drugi czytałam tę książkę wujowi.

– Bo Irusia jest lektorką tatki – zaszczebiotała Bronia – mego czytania tatko nie lubi, mówi, że pędzę, jak sztafeta.

– Wyobrażam to sobie – uśmiechnął się Roman.

– Niech Romek nic sobie nie wyobraża! – zawołała – mamie czytuję, mama takie prędkie czytanie lubi…

– Obraziłaś się i w uniesieniu zaczęłaś mię nareszcie nazywać Romkiem. To bardzo dobrze.

– Cóż w tem dobrego, że troszeczkę ponazywam Romka po imieniu? Przecież za parę dni pojedzie sobie na koniec świata i będzie po całej znajomości naszej.

– Dlaczegoż za parę dni? – drażnił się jeszcze Roman – może za parę tygodni…

– To wszystko jedno – odpowiedziała.

– Jakto: parę dni i parę tygodni, to wszystko jedno?

– Naturalnie…

Chciała jeszcze coś powiedzieć, ale zawahała się; nie wytrzymała jednak i z ukośnem spojrzeniem na brata, zachichotała zcicha.

– Australczyk i za parę tygodni będzie australczykiem!

– Masz słuszność – potwierdził i nagle zachmurzony spojrzał na Irenę, która ze szklanką mleka w ręku stała przy stole. Powieki jej były spuszczone, a po ustach przewijał się uśmiech, który jednak znikł zaraz. Postąpiwszy ku szafie kredensowej, coś z niej dobywać zaczęła. Z podniesionemi w górę ramionami i spokojną kibicią wydawała się bardzo zgrabną; w profilu jej, nieco w tył odgiętym, była wielka czystość linji i wyrazu. Nie odwracając głowy, rzekła żartobliwie:

– Przestań kłócić się z bratem, Broniu, i idź do naszego pokoju, gdzie i ja zaraz przyjdę, aby ci lekcję zadać…

Pani Paulina szepnęła do Romana.

– Irusia uczy Bronię. Ja i Romuald chcieliśmy wziąć dla niej nauczycielkę, bo przecież… przecież, niech nas Bóg broni, abyśmy mieli obarczać ją nad siły. Ale sama nie zgodziła się na to za nic. Ciągle powtarzała: „a cóż ja robić będę?”

Roman myślał teraz, że chciałby bardzo wiedzieć, czy spokój jej jest rzeczywistym, lub tylko udanym. Ochmistrzyni, lektorka, guwernantka, wiecznie tylko w tym kącie zapadłym! Co za los dla kobiety młodej i ładnej! Czy ona nie wie o tem, że jest powabną i że życie ma powaby? Śniadanie trwało krótko, dziewczęta opuściły jadalnię, Roman czuł także wielką ochotę wybiedz z domu i pójść drogą, która od wrót dziedzińca biegła białym szlakiem przez pole pod las sosnowy. Ta droga, której szlak przepadający za drzewami i znowu się ukazujący widział przez otwarte okno, wabiła go, poprostu wołała ku sobie, a nietyle jeszcze ku sobie, ile kędyś, kędyś, gdzie biegła sama; ale p. Paulina zaprosiła synowca, aby usiadł przy niej. Sama siedziała u jednego z okien jadalni i zabierała się do tkania koronki.

Przed nią na stoliku leżała poduszka, stercząca mnóstwem wetkniętych w nią szpilek i okryta nićmi, rozsnutemi pomiędzy szpilkami. Ręce p. Pauliny, chude i żółte, bardzo starannie utrzymywane, z wielką zręcznością i wprawą przerzucały pomiędzy osnową klocki również nićmi owinięte.

– Widzisz, Romku… ach, ach, ach! do niczego już więcej zdatną nie jestem, oprócz do tej robótki, którą zresztą bardzo lubię. Chodzić i krzątać się nie mogę; Irusia za mnie wszystko robi… Jużbym nieraz i umrzeć chciała, takem marna i nieużyteczna… ale znowu… ach, ach, ach… oni wszyscy są tacy dobrzy dla mnie, pobłażliwi, tak ich kocham, że rozstać się z niemi nie chcę… a śmierć to rozstanie…

– Pocóż myśleć o takich ponurych rzeczach! – pocieszał Roman.

Zauważył, że suknia jej z bardzo taniego materjału była suto przybraną takiemi koronkami, jak te, które w tej chwili robiła, co właśnie nadawało jej pozór nastrzępiony i trochę zabawny. W tem ubraniu, ze starannie ułożonemi włosami, do których jasnej płowości gęsto mieszała się siwizna, z kibicią drobną, chudą, jeszcze zgrabną, miała pewien wdzięk delikatny, chorobliwy i trochę zabawny. Było w niej szczególniejsze zmieszanie pretensjonalności i słodyczy, wiecznego lamentowania i jednoczesnego cieszenia się swoim losem, coś niezgodnego, nie zharmonizowanego, jakby dwie razem istoty, dwa serca, czy dwa momenty czasu. Mówiła powoli, jak leniwie ciekąca woda. Opowiadała Romanowi, jaki to kąt pusty i senny zrobił się z okolicy, w której znajduje się Darnówka. Sąsiedztwa stopniały; domy, chociaż niezupełnie opuszczone przez właścicieli swoich, stoją prawie pustkami. Mieszkają w nich tylko ludzie starzy, zrzadka chyba jakiś jeden właściciel młody lub w średnim wieku.

– Pamiętasz pewno sąsiadów Darnówki, a jeżeli nie pamiętasz, to sobie przypomnisz. Drzewieccy, naprzykład, mniej więcej rówieśnicy twoi i Stefana. Trzech braci… Lucjan do Azji wyjechał i świetną karjerę robi; Aureli, naturalista, gdzieś w Niemczech siedzi; Feliks urzędnikiem jest, nie pamiętam gdzie, czy tylko nie w Kurlandji. Rodzice w domu, staruszkowie, we dwoje tylko, jakby dzieci nie mieli wcale. Majątek, po śmierci rodziców, synowie pewno sprzedadzą, albo może dostanie się temu z nich, który najwięcej pieniędzy uzbiera i braci spłaci. To tak, jak z Domuntami. Marceli już braci spłacił i jest jedynym właścicielem Kaniówki, ale buja po świecie i podobno miljony kuje…

– Do Kaniówki obiecuje sobie wrócić na starość – wtrącił Roman.

– Ach, ach, ach! któż to może być pewnym, że dożyje starości – westchnęła pani Paulina. O braciach Marcelego wiesz już podobno.

– Jaka to katastrofa stała się z Kaziem?

Machnęła ręką, zasępiła się.

– Niechaj ci to już on sam opowie, albo Stefan… bo ja nie mogę… Jest to okropna historja… ach, ach, ach! co się to czasem dzieje na świecie… co się dzieje! Dwóm braciom młodszym dobrze podobno…

– Dość dobrze – potwierdził Roman.

– A widzisz! Wszystkim, którzy starają się, szukają – dobrze, chociaż czasem tak, jak z Kaziem Domuntem, zdarzają się i okropności… Niecińscy też niebardzo są zadowoleni… Pamiętasz ich?

– Wyśmienicie. Gdzież są Niecińscy?

– Mój drogi, czyż ja to wszystko spamiętać mogę? Ach, ach, ach, nie pamiętam… ale gdzieś daleko… Niebardzo się im powodzi… Narzekają w listach do brata…

– Więc jeden z trzech w domu?

– Dotąd, dotąd, ale już nie będzie, już na wylocie… Zdarza się mu jakieś miejsce doskonałe z wielką pensją, rządcy dóbr jakichś ogromnych, nad morzem Białem.. Zalesie w dzierżawę wypuszcza i wyjeżdża…

– Pocóż? skoro dotąd…

Pani Paulina żółty palec podniosła w górę.

– Pensja duża, mój drogi, pensja duża, większa, niż dochód z całego Zalesia, które przecież pomiędzy trzech się dzieli. Teraz takie czasy, taki świat, że pieniądze – to grunt…

– To prawda – zgodził się Roman i zaraz zapytał:

– A Rosnowscy? Bohdan bawi teraz w Zawrociu. Jakże się powodzi jemu i Zygmuntowi?

– Tym się powodzi, o, tym to świetnie się powodzi! – z przejęciem się objaśniła pani Paulina. Bohdan karjerę robi, już zrobił… Bardzo rozumny, bardzo miły człowiek… nawet Romuald i Stefek dość go lubią i daleko lepiej uważają, niż innych…

– Niż kogo, naprzykład?

– Niż, naprzykład, Marcelego Domunta, albo tego Niecińskiego, który za miesiąc wyjedzie nad morze Białe… Oni, mój drogi, to jest Romuald i Stefek, mają swoje wyobrażenia i przekonania… oni są bardzo uczciwi, szlachetni, ach, ach, ach! jacy szlachetni!

– Wiem o tem. Ale dlaczegóż stawią wyżej Rosnowskiego nad Marcelego Domunta…

– Bo widzisz, mój drogi, oni mówią, że Marceli żyje tylko dla pieniędzy, a Bohdan więcej dla nauki, daleko więcej dla nauki, niż dla pieniędzy…

– Prawda, że jest w tem różnica gruba – zgodził się Roman i zaraz dodał:

– Muszę koniecznie zobaczyć się z Bohdanem.

– Ach, ach, ach! jaki miły, jaki rozumny! – zachwycała się pani Paulina. Tylko… tylko… wiesz? dziwna rzecz! dostał małego, maleńkiego, malenieczkiego bzika…

– Bzika? Bohdan? taka, o ile pamiętam, głowa tęga i pozytywna…

– Ach, ach, ach! doskonała głowa… to samo mówią Romuald i Stefek… ale dostał maleńkiego bzika…

– Ależ jakiego?…

– Na punkcie psa…

– Co stryjenka mówi…

– A tak, ma takiego psa… Swoja… Swój się nazywa… ale sam to zobaczysz, bo pewno lada dzień przyjedzie do Darnówki… teraz jeszcze skończę o sąsiadach…

Dość długo jeszcze mówiła o sąsiadach. Ten tam, tamten owdzie. Temu na szerokim świecie powodzi się doskonale, tamtemu tylko nieźle, owemu wcale nieosobliwie, ale wszyscy mają nadzieję szukają, zabiegają, starają się o życie lepsze. Tak, o życie lepsze…

– Bo widzisz, Romku, gdyby dzielili się majątkami, na każdego przypadłaby taka mała cząstka, że nie mogliby z niej żyć dobrze… Romuald i Stefek powiadają, że to nieprawda. Ja tam nie rozstrzygam. Ach, ach, ach! gdzie mnie tam do rozstrzygania! Tylko też i nie dziwię się. Cóż robić! Chcą żyć dobrze… Na to przecież uczyli się, aby do czegoś dojść… I Stefek doszedłby, gdyby chciał. Ale nie chce. W myśli mu to nawet nie postało. Czasem serce mi się kraje, kiedy patrzę, że on się tak marnuje… ach, ach, ach! bo jakie to życie? w samotności, w kłopotach, w pracy chłopskiej i… prawdę powiedziawszy, tylko w chłopskiem towarzystwie, bo innego tu niema… nie, niema… kropli rozrywki i zabawy niema. Co to dziwnego, że tamci szukają lepszego życia? Starą jestem i chorą, a jeszcze, zdaje się, że szukałabym sama, gdybym tylko mogła. Stefek zaś nie chce…

 

Rozlamentowała się na dobre i trwało to przez kilka minut, po których jednak inne wcale myśli i uczucia strzeliły jej do głowy i do serca.

– Chociaż z drugiej strony, wiesz Romku, jakie to szczęście dla matki mieć przy sobie syna dorosłego, patrzeć na jego pracę, rozum, szlachetność… Ach, ach, ach! Biedna Domuntowa! Ileż to razy zalewa się ona rzewnemi łzami, mówiąc, że jest wdową po swoich synach! Sama to nieraz widziałam i słyszałam. Trzy córki ma wprawdzie, ale cóż z tego? Więdną, starzeją się, o zamążpójściu nawet myśleć nie mogą… bo za kogoż? chyba, jak Romuald mówi, za kogutów? Matce żal patrzeć na nie… Ze starą Drzewiecką to samo… Albo i siostra Rosnowskich, wdowa, Zawróć od braci w dzierżawie trzyma i coraz to popłakuje. A ja wtedy tryumfuję… Mój przy mnie, ja szczęśliwa matka i moja Bronia hoduje się w domu, dzięki Bogu, nie opuszczonam…

Teraz znowu uradowanie od niej biło, jak blady blask od słońca jesiennego. Po minucie milczenia jednak westchnęła.

– Ach, ach, ach! ale jemu źle jest żyć, Stefkowi źle… choć nie mówi tego nigdy, ale czyż może być inaczej? Szukać jednak dobrego życia nie chce… nie chce…

Umilkła nareszcie; ręce z klockami bezczynnie złożyła na poduszce, szpilkami najeżonej, zamyśliła się, z wyrazem zadziwienia na twarzy. Roman, z głową pochyloną, wpatrzony w deski podłogi, milczał także. Rozmowę, która zrazu nudziła go i trochę niecierpliwiła, prowadził potem z coraz większem zajęciem. Ludzie, których nazwiska obijały się mu o uszy, byli mu dobrze znani, pamiętał ich wszystkich wybornie. Tego Kazia Domunta, którego spotkała jakaś historja okropna, niegdyś bardzo lubił; ten Rosnowski, który dostał bzika, starszy od niego, był mu zawsze bardzo sympatycznym, a parę razy, w czasie wakacji, przyjacielsko i skutecznie dopomagał mu w uczeniu się łaciny. I ci, i tamci, i owi, należeli do tego samego kółka rezonerów, Donkiszotów, małych obrońców niewinności, w którem on i Stefan rej wodzili. Sympatyczne ich twarze przesunęły mu się teraz przed wyobraźnią wieńcem widm rozwiewnych. Ale były to widma braterskie, budzące żal. Gdzież teraz oni wszyscy i gdzie wszystko, co ich było? Donkiszoci i donkiszotyzm, bracia i braterstwo – bańka mydlana! Gdzie podziały się jej tęcze? Pyłki samotne, błądzące po przestrzeniach niezmierzonych; liście, lecące z wiatrami. Wszystko razem: jakieś unicestwienie wielkie, jakaś klęska, podobna do trąby powietrznej, rozbijającej w perzynę wszystko, co znajduje się na jej drodze. Żyją dobrze. Tak, tak. Alboż nie widział Marcelego Domunta? alboż sam nie żył dobrze? Śmiać mu się chciało. Miał ochotę wyskoczyć przez okno i pójść drogą, wijącą się po polach, gdzie oczy poniosą, aby w ciszy pól, bez przeszkody myśleć, myśleć, myśleć o czemś niesłychanie zawikłanem, bardzo ważnem, bardzo smutnem.

Ale stryjenka wymówiła kilka słów, które go z zamyślenia obudziły.

– Czy Irusia wyjdzie za Bohdana Rosnowskiego, czy nie wyjdzie? Jak myślisz, Romku!

Zkądże on mógłby wiedzieć o tem cokolwiek. Kuzynka Irena jest mu już teraz prawie zupełnie obcą i nieznajomą. Ale czy to rzecz pewna, że Bohdan stara się o jej rękę? O, najpewniejsza! Zanim przyjechał, już siostra jego mówiła, że przyjedzie po żonę. Po żonę, to jedna przyczyna, a druga – ażeby tu febrę zgubić. Bo w jakiejś błotnistej części puszczy, której jest dozorcą głównym, na febrę zachorował. Lekarze doradzili mu zmianę klimatu na czas pewien. Dlatego wziął urlop i na parę miesięcy do Zawrocia przyjechał. Zaraz po przyjeździe, Kazia Domunta zobaczywszy, powiedział mu: „przyjechałem dlatego, aby febrę tu zostawić i żonę ztąd zabrać”. Kiedy Kazio w Darnówce słowa te powtarzał, Irena zaśmiała się i powiedziała: „Pan Rosnowski zna się na handlu. Chce stronom naszym dać febrę, a wziąć wzamian żywą duszę! ” Niewiadomo, co ona przez to chciała powiedzieć, ale on spotkał się z nią u Domuntów i od tego czasu wiele razy już był w Darnówce. Naturalnie, że przyjeżdża dla niej, wszyscy to widzą…

– A ona? – zapytał Roman.

– Ona! grzeczną jest dla Rosnowskiego tak, jak dla każdego… ale co czuje i myśli, o tem nikt nie wie, bo do zwierzeń skłonną nie jest. Może i pójdzie za niego… ach, ach, ach, pewno pójdzie. Dlaczegożby pójść nie miała? Rosnowski jest przystojny, miły, przytem świetna partja… Gdyby za niego poszła, byłaby pewno szczęśliwą i żyłaby dobrze. Ale może i nie pójdzie, tak samo, jak nie chciała jechać z baronową. Romuald i Stefan nie wpływali na nią wcale, nie namawiali do niczego, ja trochę doradzałam, trochę odradzałam, bo i sama nie wiedziałam doprawdy, jak lepiej… okropnie trudno mnie byłoby z nią się rozstać… Ale kiedy już tak postanowiła, Romuald tak ją całował w rękę, aż mu się łysina zaczerwieniła, a ja rozpłakałam się z radości, że ona od nas nie odjedzie…

Baronowa była obrażoną i powiedziała do mnie: „wiesz co, chérie, ta wasza Irena to gęś, która nie rozumie, co to jest dobre życie!” Może to trochę i prawda, ale też i nieprawda, bo Irusia wcale, wcale głupią nie jest.. Ta baronowa to bardzo miła kobieta… a jak żyje! Ach, ach, ach, takie życie jak jej, to prawdziwe tysiąc nocy i jedna. Starsza odemnie, a jak jeszcze ładnie wygląda! jak stroi się i bawi! Jeszcze nawet kochają się w niej ludzie. Ach, ach, ach! szczęśliwa! Jakże różne są losy ludzkie na ziemi! Ale z drugiej strony nie chciałabym być na jej miejscu. Podobno męża nie lubi i dzieci ma niedobre. Powiedziała raz, że najwięcej na świecie kocha jakąś papugę…

– Która już nie żyje – wtrącił, śmiejąc się Roman.

– Nie żyje! kakadu baronowej nie żyje! Ach, ach, ach, nieszczęśliwa kobieta! bardzo nieszczęśliwa! Nie chciałabym być na jej miejscu. Chociaż z innej znowu strony takie życie, jak jej, takie apartamenty, zabawy, przyjemności różnego rodzaju, to raj ziemski! to ach, ach, ach, coś tak ponętnego, czarodziejskiego, że ztąd, z tego kąta zapadłego, wygląda, jak bajka. Jednak Darnówka, pomimo, że jest kątem zapadłym, posiada wiele uroku. Nieprawdaż? Jakie tu są drzewa stare…

Długo jeszcze mówiła, Roman patrzał w otwarte okno. Za nizkim płotkiem, rozdzielającym dziedziniec od ogrodu, za drzewami, rozproszonemi po trawniku, daleko, kilka kobiet wiejskich coś pełło, czy zbierało, bo chustki ich czerwone i żółte świeciły nizko nad ziemią, jak piwonje i słoneczniki. Pomiędzy temi formami przysadzistemi i jaskrawemi ukazał się ktoś wysmukły, w ubraniu jasnem, przez blask słońca pobielonem. Ta jasna postać przesunęła się kilka razy pośród robotnic, zniknęła za krzewami, po chwili, bliżej już ukazała się znowu i wnet drzwiami, wychodzącemi na ogród, weszła do oficynki. Nad tą budową, niedużą i pobieloną, wznosiła się z komina wstęga dymu, na ciemnem tle lipy blado-złota.

Roman wstał.

– Pójdę przypomnieć sobie różne kąty Darnówki.

– Idź, mój Romku, idź! po wielkim świecie, ach, ach, ach, nasza Darnówka wyda ci się bardzo maleńką… chociaż z innej strony, to kącik miły… ach, ach, ach, jaki miły i kochany!

Jak to poczciwy stryj ma zwyczaj mówić o tem? „Za kogóżby wyszła? chyba za koguta!” Naturalnie; teraz Roman rozumie, co te słowa znaczą. Jednak, znalazł się przecie konkurent… Wprawdzie „Australczyk”. No, skoro jednak innych niema!

Po świeżo skoszonej trawie dziedzińca, w której więdnące girlandy powojów wydawały woń migdałową, szedł szybko, ale ze spuszczoną głową i zsuniętemi brwiami. Niebo stało całe w błękicie i złocie, powoje pachniały, w szemrzących liściach drzew ptaki szczebiotały, jednak dla niego, w błękicie, złocie, woniach i szmerach pogody najpiękniejszej było w tej chwili coś, co kark zginało i czoło marszczyło. Temi samemi drzwiami, co Irena, wszedł do oficyny.