Kostenlos

Australczyk

Text
Als gelesen kennzeichnen
Schriftart:Kleiner AaGrößer Aa

Była, naprawdę, tak wzruszoną i rozżaloną, że o wzdychaniu i o „drugiej stronie” zapomniała; łzy cisnęły się jej do bladych oczu:

– Bo widzisz, Romku, wszakże ja ją od małego dziecka wychowałam. Sześć lat miała, kiedy ojciec jej, taki sobie mały urzędniczek, umarł i ją na bruku sierotą kompletną pozostawił, bo matki także już nie miała. Pokrewieństwo z Romualdem było dalekie, ale zawsze było. Romuald zaraz zrobił projekt wziąć ją do Darnówki. Przeciwną temu nie byłam, owszem. Córki nie miałam jeszcze wtedy, hodowałam ją, jak córkę… Odwdzięczyła się! Ach, ach, ach, jakże się odwdzięczyła! Tylko teraz takie zmartwienie… Kiedy pomyślę, że ona może nigdy nie znajdzie sobie ani towarzysza życia, ani pozycji, ani przyszłości pewnej…

Zaczynała płakać na dobre i już z chustką przy twarzy mówiła:

– Ale jakże ma znaleźć, kiedy starający się w domu, a ona milczy, jak ryba i ni z tego, ni z owego z kurami spać idzie… Ten Rosnowski, taki porządny i miły człowiek, choć z drugiej strony, kiedy sobie pomyślę, że powiózłby ją na koniec świata… Ach, ach, ach, i tak źle i tak nie dobrze! Ale niechby już nam źle było bez niej, byleby ona nie została kiedy, sierotą, bez dachu i chleba…

W tej chwili tuż za plecami kobiety lamentującej, w drzwiach, otwierających się cichutko, stanęło zjawisko, zdające się być żywem przeciwieństwem lamentów wszelkich. Cichutko, i tylko do połowy drzwi otwierając, Irena, trochę naprzód pochylona, zajrzała do bawialni z takim wyrazem twarzy, jaki mają dzieci, kiedy po urządzeniu figla zabawnego, wysuwają się z ukrycia, wołając: „Oto jestem!” Oczy jej promieniały, usta drgały uśmiechem filuternym, kibić osłonięta, od szyi aż prawie do stóp, różowym fartuszkiem w paski, miała w elastycznem przegięciu się taki wyraz, że bez słów, można było odgadnąć wykrzyk: „Oto jestem! Może myśleliście, że na prawdę spać poszłam! Ani myślałam o tem! Jak się macie!” Z temi słowami w wyrazie całej postaci, oczyma promieniejącemi spotkała się ze spojrzeniem Romana i przez kilka sekund nie spuszczała ich, ani odwracała. Owszem, oczy jej wyraźnie zdawały się mówić: „Moje dobre serce nie zlitowało się nad samotnikiem, bo do niego nie należy!” Roman uczuł w piersi błyskawicę szczęścia, ale przelotną, bo Irena, z za pleców pani Pauliny spostrzegłszy chustkę u jej twarzy, w mgnieniu oka znalazła się przed nią na klęczkach.

– Wujenka płacze i pewno przezemnie, naturalnie, że przezemnie… ale cóż ja zrobię? Inaczej nie mogę… nie mogę.

Całowała ją w ręce i kolana, pani Paulina, obejmując ją, zaraz się rozpogodziła.

– Moje ty dziecko dobre… rób, jak chcesz… jak uważasz… bo choć ja mam doświadczenie i wiem, co to znaczy… ach, ach, ach, co dla kobiety znaczy wyjść dobrze za mąż, ale z drugiej strony… z drugiej strony ty masz sto razy więcej rozumu odemnie i wiesz, co robisz…

Tu, z impetem ogromnym, wpadła do pokoju Bronia.

– A co! – splaskując rękoma, zawołała – Iruś spać nie poszła! Ach, jakżeś ty mię oszukała, Iruś! Ja naprawdę, naprawdę myślałam, że ty już śpisz… Wzięła i zamknęła się na klucz w naszym pokoju. Stukam, stukam, nic! Myślę sobie: już śpi! Kiedy i mnie będzie pora, zastukam mocniej, to obudzi się i otworzy. Aż teraz przychodzę, patrzę: jej ani śladu i nawet łóżko jeszcze nie posłane! No i pocóżeś ty mię oszukiwała? Aha! już wiem! już wiem!

Zaczęła w ręce klaskać i okręcać się na jednej nodze.

– Iruś nie pojedzie! – przyśpiewywała – Iruś z panem Rosnowskim od nas nie pojedzie!

Porwała Romana za obie ręce i zaczęła okręcać go razem z sobą. On pozwalał na to i nawet chętnie się kręcił, mając przytem wielką ochotę razem z nią przyśpiewywać: Iruś z panem Rosnowskim nie pojedzie!

Ale gdzieżby mógł zrobić coś podobnego! Śmiał się tylko z pustego dziecka, które nagle stanęło i zawołało:

– A gdzie Romek orzechy podział, te, co zebraliśmy dla Irusi?

Wtedy i on przypomniał sobie depozyt Broni, którego miał pełne kieszenie i jeszcze chustkę, gdzieś w przedpokoju pozostawioną.

– Masz tobie! – desperowała Bronia – zostawił orzechy w przedpokoju i pewno już je dotąd Antoś zjadł.

Antoś, był to mały posługacz domowy i jednocześnie uczeń Ireny, wielki, podobno, amator łakoci wszelkich. Pokazało się jednak, że cudem jakimś, orzechów, pozostawionych w przedpokoju, nie zjadł. Roman przyniósł chusteczkę niemi napełnioną i stanął przed Ireną, która nadstawiła po nie fartuszek perkalowy, w różowe paski. Oddawanie depozytu trwało dość długo. Roman wysypywał go z chustki, a potem garściami wydobywał z kieszeni surduta.

– To cud – mówił – przez jaką godzinę tyle orzechów zebrać! Dokonaliśmy go z Bronią!

– Co to dla niej znaczy, kotku, ta twoja garść orzechów! – ozwał się basowy głos pana Romualda, który przed minutą wszedł ze Stefanem do bawialni. Ona, co tu robić, jest w stanie zjeść w kwadrans to, co wyście we dwoje zbierali przez godzinę!

– Nie może być! – zadziwił się Roman. A Bronia zaczęła prosić i poprostu napierać się.

– Iruś, pokaż Romkowi, jak jesz orzeszki.

– Cha, cha, cha – zaśmiał się pan Romuald – pokaż kuzynowi swoją sztukę! co tu robić!

Oprócz pani Pauliny, siedzącej w fotelu, wszyscy stali dokoła stołu czeczotkowego, znajdującego się przed kanapą, także czeczotkową, ogromnie staroświecką, rozłożystą i nad której wysokim poręczem wisiało na ścianie kilka starych sztychów w ramkach drewnianych. Paląca się na stole lampa obficie oświetlała kanapę, sztychy i stojącą przy stole grupę osób, pośród których Irusia ze śmiejącemi się usty i oczyma prędko, prędko wyswobodziła trochę orzechów z ich szorstkich obsłon, poczem traf, traf! chrumst, chrumst! w jedną minutę kilka ich rozgryzła i schrumstała z szybkością nadzwyczajną. Robiła to, naprawdę, w sposób zabawny, ze zwinnością, przypominającą wiewiórkę, kiedy, przebierając łapkami, prędko, prędko gryzie orzeszki lub ziarna. Traf, traf! łupina pęka w zębach białych i mocnych jak młodość i zdrowie; chrumst, chrumst, orzech zjedzony, potem natychmiast drugi, trzeci, czwarty…

– To wyobrażenie przechodzi, kotku, ile ta dziewczyna orzechów zjadać może! – opowiadał stary Darnowski. W zimowe wieczory we wszystkich stronach słychać, to tu, to tam, traf, traf! traf, traf! To Irusia, co tu robić, po domu krząta się i orzechy gryzie.

Śmieli się wszyscy oprócz Romana, który z uśmiechem, ale innej wcale natury, ogarniał spojrzeniem głowę dziewczyny, nieco pochyloną nad rozsypanymi po stole orzechami, okrytą czarnemi włosy, w których więdła blada lewkonja. Czoło jej, które w pełni padającego na nie światła miało wielką słodycz i czystość zarysu, jak magnes przyciągało ku sobie jego oczy. Pani Paulina to spostrzegła i żywo zaruszała się w swoim głębokim fotelu. Nagły domysł, czy pomysł, czy nadzieja, zaświtały w jej głowie. Rozweselona i śmiejąca się zaczęła jednak wzdychać.

– Ach, ach, ach, czy pamiętasz Romku, jakeście niegdyś z Irusią tańczyli w tym pokoju? Ja grałam, a wyście kręcili się, jak dzieci… bo i, naprawdę, dzieci z was jeszcze były… ach, ach, ach, jakie to dawne czasy! ale teraz powrócić mogą… chcecie? zaraz wam zagram…

Wstała żywiej, niż kiedykolwiek, poszła do fortepianu i wnet z pod jej żółtych palców słabymi tonami rozpłynął się po pokoju walczyk staroświecki, lecz melodyjny, może Straussa, czy Lannera, jeden z tych, które grywano wszędzie za czasów jej młodości. Nie była silną: ledwie dotykała klawiszów, więc tony walczyka dzwoniły i śpiewały cichutko, jak oddalone przypomnienie rzeczy dawnych. Grając, obracała głowę ku osobom, pozostawionym przy kanapie, i zapytywała:

– Czemuż nie tańczycie? potańczcie znowu tak, jak dawniej!

Ale z tymi, do których przemawiała, było teraz zupełnie inaczej, niż dawniej. Roman stał, jak przykuty do miejsca, zdala od Ireny, która, wychylona nieco przez okno otwarte, zdawała się czegoś upatrywać w zmroku nocnym. Wspomnienie wiosenne, razem z nutą walczyka, uderzyło mu do głowy falą tęsknoty i rzewności niewymownej. Tyle lat, tyle hałasu i tłumu, tyle żądz zadowolonych i nadewszystko, tyle, ach, tyle zmaz i skaz na myśli, sercu, życiu dzieliło go z owem wspomnieniem czystem i świętem, że teraz dotknąć go nie śmiał. Poprostu nie śmiał podejść do Ireny i poprosić ją, aby wraz z nim wskrzesiła to wspomnienie, przytłoczone ciężarem lat, które spędzili w rozłączeniu i każde inaczej, tak, zupełnie inaczej! Ona także była wzruszoną i, aby tego nie okazać, odwracała twarz ku ciemności, rozpościerającej się za oknem. Nad nią także przez lata przepłynęła fala, w której nie było pewnie skaz ani zmaz, ale, czy nie istniały smutki i żale, kto wie? Nawet istniały niezawodnie, może też była kropelka żalu do tego, dla którego dziecinne jeszcze jej serce biło mocno przy dźwiękach tego samego walczyka.

Ale w skromnej bawialni Darnowskiej znajdowała się istotka, na którą czas nie spuścił jeszcze żadnego cieniu, ani żadnej kropli gorzkiej. Ją, już rozbawioną gryzieniem orzeszków przez Irusię, muzyka matczyna porywała w siódme niebo. Stanęła przed Romanem i, łapki, ciemne od ogorzelizny, ku jego ramionom podnosząc, poprosiła:

– Potańcz ze mną, Romku… mój drogi, potańcz ze mną…

– Alboż muszka umie tańczyć walca?

– Umiem, Irusia nauczyła…

– A kiedy ja nie mam ochoty…

– Proszę, proszę, mój braciszku…

W nagrodę za tę nazwę, pochwycił ją wpół i kilka razy obiegli dokoła pokój, ku wielkiej uciesze starych sztychów nad kanapą, które w świetle lampy zdawały się nabierać barw i ruchu; ku uciesze też wielkich zmarszczek na czole starego Darnowskiego, które, rozsypując się w promienie ukośne, zdawały się wołać ze śmiechem: „Jak się te dzieci zaprzyjaźniły. Co tu robić! My także mamy swoje pasztety!”

Stefan i Kazimierz rozmawiali z cicha w kącie pokoju, w progu zaś stanął ulubieniec Broni, podwórzowy pies, Czuwaj, wielki i kudłaty, czarny i biały, a, widząc swoją małą opiekunkę, z rozwianymi kędziorkami złotymi latającą, jak motyl po pokoju, parę razy wesoło zaszczekał. Zdyszana, rozbawiona, z oczyma rozbłysłemi, Bronia, po ukończonym walcu, oba ramiona zarzuciła na szyję swego tancerza i, wyciskając na jego policzku pocałunek, prawie tak głośny, jak wystrzał małego pistoletu, oświadczyła:

 

– Dobry, kochany Romek. Dziękuję, że potańczył ze mną. Kocham Romka – choć jest australczykiem…

On, mocno ściskając jej obie łapki, odpowiedział:

– Moja ty złota myszko!

I czuł, że to dziecko było mu bardzo blizkiem i drogiem.

– A teraz, spać dzieci! – wyrzekł pan Romuald, wstając z krzesła.

Kiedy Roman podawał rękę Irenie z życzeniem dobrej nocy, rysy jej były zupełnie spokojne, ale w cieniach rzęs spuszczonych i w zarysie ust zamkniętych błądził wyraz smutku cichego, czy łzy, ukrywane pod powieką.

Późno już było; on chodził jeszcze w ogrodzie, pod szeregiem brzóz płaczących, ciągnącym się aż do bramki, która otwierała się na łąkę. O spaniu myśleć nie mógł. Mnóstwo pytań, mnóstwo niepokojów i niepewności miał w głowie i w sercu. Życie stawiało przed nim znak zapytania tak natarczywy, że ani ominąć go wzrokiem, ani odwrócić się od niego nie mógł. Cóż będzie? Jakże? To, czy tamto? wybieraj! On już nawet wybrał – w teorji. W czasie rozmowy, która w jego obecności toczyła się dziś pomiędzy Stefanem a Rosnowskim, z nim stała się rzecz szczególna. Uczuł, że z całej siły stoi po stronie Stefana. Zbierało się to kropla po kropli przez wszystkie dnie poprzedzające, aż zlało się w kryształ stały i jasny. Jasno już wiedział, że w uczuciach i przekonaniach zjednoczył się ze Stefanem. Ale to była dopiero teorja, w praktyce ukrywała się konieczność powzięcia postanowienia, mającego stanowczo rozciąć mu życie na dwie połowy, zupełnie z sobą różne, a to właśnie przedstawiało trudność wcale niemałą. Trzeba było albo spocząć na fali życia gładkiej i przyjemnie muskającej ciało, chociaż na dnie – wiedział o tem dobrze – chłodnej i – trochę brudnej; albo wziąć życie poprostu za bary i, mocując się z niem, mieć ciało w pocie i udręczeniach częstych, a tylko duszę w sferach ciepłych i czystych. Bo, że taki całokształt istnienia, jaki dobywał się z pojęć i życia Stefana, nie był idylą wiecznie tylko różową, temu Stefan sam nie zaprzeczał; a gdyby nawet zaprzeczał, dość było uważnie na niego popatrzyć, aby w nim odgadnąć wiele wyrzeczenia się i walki, może już skończonej, a może i nigdy nie mającej się skończyć. Bo nikt nie może bezkarnie zejść z drogi, wydeptanej przez tłumy, ani łatwo wyrzec się tego, do czego pociąg odziedziczył z krwią pokoleń poprzedzających i wziął od tych floresów, które rozkwitają u szczytów najwyższych wieżyczek cywilizacji. Cierpienie jest tu nieuchronnem i Roman, do dna już rozumiejąc teorję, nie rozumiał jeszcze, w jaki sposób można mieć siłę do podźwignięcia wieńca z cierni i potem do noszenia go dobrowolnego. Co więcej, nietylko rozumiał do dna teorję, ale miał serce, napełnione do głębi temi uczuciami, które najpewniej były ich pierwszą przyczyną. Jednak patrzył na stojący przed nim znak zapytania z niepokojem i wątpliwością w głowie i w sercu.

Chwilami zapominał o wszystkiem i w zmroku nocnym widział tylko obok siebie, albo przed sobą, wysmukłą dziewczynkę, w różowym fartuszku i z kwiatem, więdnącym w kruczych włosach. Radość zdejmowała go na myśl o tem, co zaszło pomiędzy nią, a Rosnowskim. Bez słów i jego nie dopuszczając do słowa, odprawiła go z kwitkiem, to było widocznem i pewnem. Czy z nim, z Romanem, postąpiłaby tak samo, gdyby okazał zamiary podobne? Może nie, bo w jej oczach, głosie, rumieńcach, spostrzegł nieraz coś, co pozwalało mu myśleć z mocnem biciem serca: może nie… Ale po chwili śmiał się z samego siebie. Co za myśl! Jeżeli nawet nie myliły go domysły, postąpiłaby z nim tak samo, jak z tamtym, mógł być tego zupełnie pewnym. Dziwna kobieta! Jak ona może żyć spokojnie z myślą, że nigdy dla niej nie wejdzie to święto życia, którem dla kobiety jest miłość? Czy tylko dla kobiety? Z wielką mocą czuł w tej chwili, że dzień, w którym mógłby powiedzieć sobie, że jest przez nią kochanym, byłby dla niego świętem tak wielkiem, że podobnego dotąd nie miał. Ale ona zdawała się o tem święcie nie myśleć wcale. Czy jednak nie myślała? Czy nie czuła tęsknoty w teraźniejszości, trwogi przed przyszłością? Będzie to przyszłość kwiatu, zwiędłego bez pełni rozkwitu, może zdeptanego. Przypomniał sobie słowa pani Pauliny: „Gdy ja i Romuald zamkniemy oczy, chyba po służbach tułać się pójdzie!” Jakto? i ona może nie lękać się rzeczy takich, może nie tęsknić i nie lękać się! Kto wie? Może tęskni i lęka się… bo dziś jeszcze, zrazu wesoła, przy końcu wieczora zasmuciła się głęboko. Dla niego nie było to tajemnem, bo przeniknąć ją pragnął i usiłował. Szaleństwo ogarniało go na myśl, że on przeciw temu nic nie może i musi pozostać, tak, jak tamten, dziś odprawiony, obcym dla niej na zawsze.

Po raz trzeci, czy czwarty, w niespokojnej przechadzce swojej, zbliżył się do ogrodowej bramki, prowadzącej na łąkę. Tym razem przystanął i spojrzał na krajobraz, przysłonięty zmrokiem nocnym, a słabo rozwidniony przez gwiazdy. Drobne punkty krajobrazu niknęły w zmroku, większe występowały z niego, jak plamy czarne, tylko pałacyk Oławickich wychylał się ze swojej masy drzew, jak dalekie widmo, okryte mętną bielą. Roman utkwił wzrok w tym punkcie widnokręgu oddalonego, lecz nawet w cieniach nocnych zdającym się panować nad wszystkiem, co go otaczało. Ta sama żmijka zawiści, czy urazy do losu, którą na wieczorze u baronowej Lamoni uczuwał na widok wielkich i możnych tego świata, teraz znowu uszczypnęła go za serce. Tak, tak; ten, kto tam mieszka, szczęśliwy, choćby dlatego, że droga jego jasna i kanwa gotowa. Nie potrzebuje wybierać, ani wyrzekać się. Jeżeli jest lampą i świeci, to z łaski Bożej, bez utrudzenia, ani umartwienia najmniejszego. I dlaczegoż nie miałby świecić? Potrzebuje na to wyekspensować tylko trochę dobrej woli i trochę okruch swego pasztetu. Jednak Marceli Domunt ma słuszność: bogactwo i potęga, to osie świata. Dobremi są choćby dlatego, że dają możność zakładania fabryk dobra. Łatwa cnota, więc prawie konieczna, bo któżby nie chciał jej praktykować, gdy go to nic prawie nie kosztuje? Ale te osie świata dają także i możność szczęścia. Bo z jakiemże szczęściem, z jak bezgraniczną radością Roman porwałby tę, której przeznaczeniem ma być „tułanie się po służbach”, i wniósł ją do tego siedliska dostatku, bezpieczeństwa, wynalazków zbytku, wymysłów rozkoszy…

Tu, w tem miejscu marzenia, obudził się, jak ze snu, i zaśmiał się prawie głośno.

– Parawaniki chińskie! – rzekł do siebie. Głupstwo!

Idąc zaś znowu w stronę domu, myślał:

– Cóż ztąd, że głupstwo, skoro człowiek ma w sobie jego pożądanie i potrzebę? Tytanja, kochająca się w ośle, wieczny symbol duszy ludzkiej, upędzającej się za tem, czem sama gardzi. Ta królowa „nocy letniej”, przy światłach, zapalonych przez Elfów, widziała dobrze oślą maskę swego kochanka, niemniej przepadała za nim. Świetna to rzecz, ów „sen nocy letniej”. Nieraz widywał go na scenach. Jakże to wspomnienie i wszystko, co się z niem łączy, dalekiem jest, nieskończenie dalekiem od Darnówki.

Zbliżał się ku domowi, którego okna były już ciemne, oprócz jednego, świecącego z za rozłożystej akacji. Minął ganek, pogrążony w głębokim cieniu drzew ogrodowych, i przybliżał się do tego okna, gdy zdało mu się, że słyszy głos, którego brzmienia nagle przykuły go do miejsca. Był to głos Ireny. Domyślił się zaraz, że, spełniając jeden ze stu obowiązków swoich, czytała głośno wujowi. Nie obchodziło go wcale to, co czytała, i zrazu, nieruchomy pod rozłożystemi gałęźmi akacji, słuchał tylko głosu. Ale wkrótce usłyszał i słowa. Same przez się, bez jego woli, przedarły się mu do słuchu i uderzyły w niego wrażeniem niespodziewanem. Z za akacji i szyb, ozłoconych światłem lampy, uszu jego doszły słowa:

– „Błogosławieni, którzy płaczą, albowiem oni będą pocieszeni”.

– „Błogosławieni, którzy łakną sprawiedliwości, albowiem oni będą nasyceni”.

– „Błogosławieni miłosierni”…

Szelest wiatru w akacji przytłumił kilka słów następnych; Roman spojrzał w gwiazdy i zdawało mu się, że głos i słowa, których znowu słuchał chciwie, spływały od gwiazd.

– „Błogosławieni cisi, albowiem oni posiądą ziemię”.

– „Błogosławieni cierpiący za sprawiedliwość, albowiem ich jest królestwo niebieskie”.

Wiatr silniej zaszeleściał w akacji i pomknął dalej, pomiędzy drzewa ogrodu, nad dach domu, nad pole. Czy to anioł w noc mroczną oblatywał ziemię, roznosząc po niej dobrą nowinę: „Błogosławieni, którzy cierpią!”

VIII

Był to ranek świąteczny. Świąteczność objawiała się na polach pustką, a na drogach polnych zaludnieniem niezwykłem. Narzędzia pracy i ludzie pracujący zniknęli; w żółtej pożni spokojnie słały się siwe puchy koniczyny i białe wełny kocanek, a na skibach ziemi świeżo zoranej ptaki bezpiecznie szukały żeru.

Nikt dziś w tych samotnościach rozległych i światłem słonecznem zalanych nie deptał kwiatów i nie trwożył ptaków. Za to po drogach i dróżkach przeciągały gromady ludzkie, zdala podobne do bukietów i wstęg jaskrawych. Od ubrań kobiecych, a nawet męzkich, biła najjaskrawsza możliwie czerwoność i żółtość, z silną domieszką szafiru i zieloności. Te barwy dzikie i mocne, po wielu naraz punktach rozproszone, rzucały na widnokrąg nutę wesołą. W oddali rozlegał się głos dzwonu, którego tony srebrne przygasały i wzdymały się, i słabły nabierały mocy, znikały i znowu leciały, śpiewały, wołały w powietrzu pełnem słońca, nad kwiatami zaściełającemi pola i ludźmi, mrówiącemi się po drogach. Był to dzwon jednego z dwu najwidoczniejszych punktów krajobrazu: kościoła parafjalnego w Zawrociu. Przed drugim z tych punktów, to jest przed bramą dziedzińca w Górowie, stanęła bryczka, kilimkiem okryta, parą kasztanków zaprzężona, z woźnicą w szarej switce na koźle. Wyskoczyli z niej prawie z jednostajną żwawością dwaj ludzie różnego wieku.

– Ot, masz, kotku, i Górów! Chciałeś go widzieć, miałeś rację, co tu robić, miałeś rację! Rezydencja piękna i kto chce dobrze poznać te strony, musi jej także przypatrzeć się zblizka co tu robić! Warto przypatrzeć się zblizka, co tu robić, bardzo warto!

Pan Romuald był ożywionym jak zwykle nawet więcej niż zwykle. Częściej jeszcze niż zazwyczaj powtarzał swoje zabawne przysłowie, na synowca patrzał wzrokiem śmiejącym się i rozbłysłym. Roman zatrzymał się chwilę u bryczki.

– To w Zawrociu dzwonią? – zapytał.

– A, w Zawrociu, kotku, na nabożeństwo dzwonią. Ale ono jeszcze, co tu robić, nie zaraz się zacznie. Jeszcze, co tu robić, w porę zdążymy. No, chodź oglądać park i pałac! Klektałeś mi głowę tem oglądaniem, to chodźże teraz i oglądaj, co tu robić!

Roman zawahał się.

– Jakto? tak odrazu? nie prosząc o pozwolenie?

– Można, kotku! Cha, cha, cha, cha! Można! co tu robić! Już ja ci ręczę, że, co tu robić, bez prośby o pozwolenie… cha, cha, cha!

Śmiał się nie wiedzieć czego, ale serdecznie.

– Ot, popatrz najprzód, jaka alea pyszna i jakie sztachety! phi, phi! takiej alei i takich sztachet byle gdzie nie zobaczysz, co tu robić;

Sztachety istotnie wykwintne, kosztowne, ze słupami murowanemi, obejmowały na przestrzeni bardzo znacznej masę zieloności prawdziwie potężną. Za niemi, z nieprzejrzanej gęstwiny wirginij i akacyj, tworzącej niby wał obronny, dobywały się w odstępach regularnych pnie drzew, grube u podnóży, a u szczytów łączące się znowu w gęstwinę nieprzejrzaną. Wyglądało to wspaniale; tylko że w wielu miejscach słupy, z których tynk opadł, świeciły nagą czerwonością cegieł, zawsze do ran podobną, a z zewnętrznej strony sztachet rozrosłe ogromnie łopiany, żywokosty, pokrzywy, chrzany, tworzyły pod wałem z wirginij i akacyj jeszcze jedno, najniższe piętro zieloności, poplamionej brudną białością kwitnącego obficie mydlniku. Pomiędzy dwoma pasami takiej dziczyzny swobodnej i bujnej, w zagłębieniu drogi wraz z gruntem trochę falującej, wyschła kałuża pozostawiła czarny pas błota, nigdy nie wysychającego. Za kałużą stały długie i ślepe ściany budynków gospodarskich murowanych i rozległych; po drugiej jej stronie wznosiła się brama pałacowa, murowana także, wysoka i szeroka, cacko architektoniczne, wystudiowane, ozdobne, świecące na słupach i gzemsach ranami czerwonemi, z jednym tylko wierzejem, wiszącym na jednej tylko zawiasie, ukośnie i jakby na włosku. Drugi leżał w zielskach połyskując gdzie niegdzie metalem rdzewiejącym. W tej bramie, gościnnie rozwartej, Roman stanął i rozejrzał się dokoła ze zdziwieniem wielkiem.

Dziedziniec ogromny otoczony był kołem drzew, pośród którego pałacyk stojący w głęb wydawał się klamrą, spinającą wieniec królewski. Z prawdziwie królewską powagą stały tu świerki, modrzewie i sosny alpejskie, na których tle, prawie czarnem, słały się niezliczone wzory, wzrosty i odcienia drzew liściastych. Wysmukłe, rozłożyste, wyższe i niższe, te drzewa liściaste rozrzucały na ciemnem tle iglastych gałęzie, podobne do girland, bukietów i wodotrysków. Były tam szczyty zaostrzone jak iglice wieżyc, takie, które rozkładały się w wachlarze, i inne, zwieszające ku dołowi gałęzie płaczące liśćmi, jak strugami łez. Jedne wznosiły się nad drugiemi, które z kolei zdawały się następować na inne, lecz w tym natłoku, pełnym rozmaitości, na pozór nie przebranej, żaden szczegół nie ginął, bo wszystkie, dzięki umiejętnemu wycieniowaniu barw i rozmiarów, odrzynały się wzajem od siebie z wypukłością rzeźb najdoskonalszych. Sztuka bardzo biegła, natura bardzo sprzyjająca i czas bardzo długi wytworzyły ten przepych, dobywający się z ziemi i roztaczający w przestrzeni olśniewające gry linij, świateł, półświateł i zmroków ciemnych, w których połyski srebrne i kory białe majaczyły jak widma, kryjące się przed słońcem. Był to jeden z trzech wielkich szczegółów obrazu, widzianego z bramy pałacowej. Zaraz po nim, oko zatrzymywało się na pałacyku lekkim, doskonale stylowym, obwieszonym girlandami dzikiego wina. Z pomiędzy tych girland wychylały się ściany białe, balkony napowietrzne, okna liczne, baszty dumne i zgrabne, obwiedzione u szczytów galeryjkami, podobnemi zdala do przędzy wysnutej rękoma wieszczek.

 

Jedno i drugie: wieniec drzew przepyszny i pałacyk bardzo ładny, mogły tylko podobać się albo nawet obudzić uczucie zachwycenia, wyciekające z pięknych dzieł natury i sztuki. Ale trzeci szczegół obrazu obudzał zadziwienie i ciekawość. Był nim dziedziniec pałacu wielki, w ogromnem kole drzew, mający kształt okrągły.

Czyliż naprawdę był to dziedziniec pałacowy, lub może raczej łąka, zaniedbana przez ludzi, a przez naturę zasiana z hojnością niesłychaną? Ta duża przestrzeń, jak morze falami, wzdymała się pagórkami i wałami, utworzonemi z łopianów, podbiałów, szczawiów, geranjów dzikich, wzrosłych do wielkości prawie bajecznej. Gdzieindziej, zamiast pagórków i wałów z liści zębatych, pierzastych gwiaździstych, rosły lasy łodyg nagich, bo już okwitłych, albo jeszcze jaśniejących kwiatami takiemi, jakie zazwyczaj żyją w samotnościach polnych lub tężnych od ludzkiej ręki i przemyślności dalekich. Pośrodku dziedzińca, gdzie na małem wzgórzu można było jeszcze rozpoznać szczątki kompasu, stała grupa wysokich wiesiołków, jak stu świecami płonąca setką koron jasno-żółtych, które dniami i nocami szeroko rozwarte, noszą tu i owdzie nazwę „świec nocnych”. Świece te gasiły blaskiem brudnawą żółtość dziewann, równie jak one wysokich, a do kolan i do stóp dorastały im i słały się dzwonki krzaczyste, weroniki o fjoletowych kłosach, drjakwie białe, biedrzeńce koronkowe, mięty kiciaste, srebrniki sypiące deszcze gwiazdek żółtych na trawy i zielska nizkie, gęste, poplątane, zaciekające morzem falistem pomiędzy drzewa i zalewające podjazd pałacowy. Ten podjazd był szeroki brukowany, wsparty na szeregu kolumn ozdobnych. Tuż przed kolumnami wyrosło kilka ostów niezwykle wysokich, które po kwiecie świeżo opadłym, dostały na łodygach puchów siwych i długich. Te osty wyglądały bardzo szczególnie; wyższe i niższe, z wiszącemi na nich puchami, miały pozór dziadów-żebraków, zebranych w kupę u stóp pałacu i gdy wiatr powiewał, trzęsących siwemi brodami w rozmowie tajemniczej.

Tajemniczość pewną nadawało także obrazowi całemu milczenie, które tu panowało. Mącił je tylko szczebiot ptactwa w drzewach. Oprócz niego nic słychać nie było, nic zupełnie. Pałacyk stał cichy, jak grób. Okna jego były zamknięte i słońce nie zapalało w żadnem z nich połysku żadnego. Nie można było odgadnąć zdala przyczyny, dla której wyglądały jak źrenice, powleczone bielmem.

Ochłonąwszy ze zdziwienia, obudzonego przez widok niespodziewany, Roman zapytał:

– Czy tu nikt nie mieszka?

– A widać, widać to zaraz, kotku, że nikt nie mieszka – wesoło i raźno odparł stary Darnowski. Ale cóż nam to szkodzi? Owszem, co tu robić, swobodniej obejrzymy sobie wszystko. Chodź do ogrodu!

– A gdzież mieszka Oławicki?…

– Tędy, kotku, pomiędzy temi drzewami będzie najbliżej… Co za drzewa! a? Co za bujność i żyzność! Patrzaj tylko, oglądaj się i, co tu robić, gębę rozdziawiaj! Takiej gleby, jak w Górowie, daleko na okół nie znajdziesz, nasza w Darnówce ani się do niej umywała. Człowiek, będący rolnikiem i gospodarzem, patrząc na nią, co tu robić, smakuje i oblizuje się. Raj ziemski, kotku, prawda, a? co tu robić!

– Przypuszczam tylko, że w raju musiało być trochę weselej – zauważył Roman.

– Smutno ci tu? – zadziwił się Darnowski – czego? Masz wiedzieć, kotku, że Górów to rzecz wcale wesoła, wcale wesoła dla właściciela swego. Dobra wielkie, co tu robić, prawdziwie pańskie. Kilka tysięcy morgów ziemi prawdziwie bożej, kotku, łaskawej, hojnej, miłosiernej, kotku… do tego, co tu robić, lasy i wody, pastwiska i młyny, wszystko, czego trzeba, kotku, a pośrodku państwa rezydencja taka, co tu robić…

Wpadł w zapał i krokiem sprężystym idąc obok synowca, z wielomównością, u niego nawet niezwykłą, opowiadał rozległość, przymioty, wartość wszechstronną dóbr Górowskich. Głos jego raźny i donośny, przerywany często śmiechem swobodnym, brzmiał w cieniach głębokich, w gęstwinach zdziczałych, w milczeniu absolutnem, jak w puszczy dziewiczej.

W ogrodzie i parku, który przebiegali obaj w kierunkach różnych, znowu modrzewie, świerki, sosny alpejskie, inne jakieś drzewa iglaste, ciemne, ponure, na których tle śmiała się wiecznie świeża zieloność brzóz, przyodzianych w kory białe, wznosiły się całe szeregi odwiecznych wiązów, lip i jesionów, rosły zarośla krzewów najpospolitszych i najwyszukańszych, zmieszane, splątane, rozbujałe, pełne zmroków głębokich, odkrywających nagle przestrzenie świetliste, blaskiem słońca pokryte, gorejące czerwienią, już jesienną niektórych gałęzi, jak płomieniami. Czasem z za grupy drzew, z za zarośli krzewów, przez nagłą szczerbę w alei, gdzie leżały na ziemi drzewa połamane, ukazywał się pałacyk, wytworniejszy jeszcze od strony ogrodu, niżeli od strony dziedzińca. Czerwonawe girlandy owijały jego wielkie ganki i, pełzając po ścianach, wieszały się nad oknami bez połysku, jak brwi krwawe nad oślepłemi oczyma. Ukazywał się, znowu niknął, lecz po dawnych trawnikach, klombach, drogach, których oko bystre odkryć mogło słabe tylko ślady, niby echa od niego rzucane w przestrzeń, iskrzyły się takie same sploty czerwone, jak te, które go zdobiły. Latorośle wina dzikiego bujały tu z siłą i rozrostem niesłychanym, owijały pnie, pozostałe po drzewach złamanych, wzdymały się na trawach, jak piana żółto-krwista na morzu zielonem. Wiatr roznosił ich nasiona; on, który tu był gospodarzem, siał łamał. On, słońce i bogate soki ziemi czyniły tu wszystko. Jeszcze także praca ludzka, ale już dawno; więcej nikt. W tej chwili królową wszystkiego tu była cisza. Wrażenie, przez nią wywierane, przemagało wszystkie inne. Pośród okolicy, w dzień świąteczny zaludnionej, wystrojonej, rozdzwonionej, to miejsce było pustynią, raczej puszczą, w której tylko trochę ptaków drobnych gwarzyło w drzewach. Zapewne po drugiej stronie drogi błotnistej, pomiędzy śpichrzami i oborami, topiącemi się w dzikich zielskach, było jakieś życie ludzkie, ale słabe, bo przestrzeni, dzielącej je z pałacem i parkiem, odgłosy jego dosięgnąć nie mogły, więc tylko drobne ptactwo tu i owdzie świergotało i szczebiotało, wiatr w drzewach iglastych z cicha szumiał, a liściaste poruszał małym szelestem, słońce kładło wielkie płachty złota na trawniki, usiane centkami zdziczałych stokroci.

Roman zdjął kapelusz i przesunął rękę po czole zmarszczonem.

– Szalenie smutno tu, mój stryju. Inaczej wcale wyobrażałem sobie Górów. Gdzież jest pan Henryk Oławicki, stryju?