Kostenlos

Krysia bezimienna

Text
0
Kritiken
Als gelesen kennzeichnen
Schriftart:Kleiner AaGrößer Aa

– Pohańbił Rzeczpospolitą! – krzyknął Mniszek.

– Spoliczkował cały naród! – zawołał Bonar.

– Utarzał w błocie świętość majestatu! – pochylając siwą głowę szeptał Dębiński.

Rozdział V

Nastało bezkrólewie. Rada Koronna wysłała poselstwo do króla Henryka, wzywając go do powrotu albo żądając stanowczej odpowiedzi, że się zrzeka tronu. Ani wracał, ani abdykował; coraz nowe naznaczał terminy, obiecankami łudził, a z Francji się nie ruszał.

Zniechęcenie wzrastało. A gdy jeszcze przyszła wiadomość, że Henryk został namaszczony w Reims, a potem koronowany w katedrze paryskiej dnia 20 lutego 1575, już nikt jego przyrzeczeniom nie wierzył.

Poczęły się znów ciężkie czasy dla Polski. Przyszły te same wątpliwości co do wyboru króla, te same intrygi pretendentów do tronu, te same sejmiki bezowocne, niesnaski, bezrząd, a w mętnej wodzie przemyślni rybacy zapuszczali więcierze128 i wyciągali dla siebie korzyści. Dwa lata znów ciążyła ta klątwa nad narodem; opustoszały tron czekał króla.

Anna Jagiellonka mieszkała teraz stale w Warszawie, gdzie się przeniosła wbrew woli senatorów. Sprzeciwiali się jej wyjazdowi z Krakowa, ale stanowczo oświadczyła, że w całym swym życiu krępowana i na pasku wodzona, przynajmniej tyle żąda swobody, by mogła wedle swej chęci obrać sobie mieszkanie. Nie mogąc wyszukać przyzwoitej przyczyny do zatrzymania królewny w Krakowie lub osadzenia jej w jakiej małej mieścinie pod czujnym dozorem, musieli zachować się biernie, gdy odjeżdżała.

Bracia Zborowscy tymczasem nie próżnowali. Doświadczywszy wdzięczności i łask Henryka Walezjusza, postanowili jednomyślnie, że nowy król, ktokolwiek nim zostanie, znowu za ich przemożnym wpływem tron pozyska. Najstarsi, Piotr i Jan, ludzie prawi, w zabiegach elekcyjnych mieli na celu dobro ojczyzny; Andrzej, Krzysztof i wygnany z kraju Samuel służyli tylko sobie. Roili plany i liczyli na dostojeństwa i intratne urzędy. Nawet banicja Samuela okazała się wielce korzystną ich zamiarom: postanowili bowiem, że królem musi zostać Stefan Batory, „książątko siedmiogrodzkie”, jak go Andrzej z lekceważeniem nazywał. Na jego to dwór schronił się Samuel i doznawał wcale łaskawej gościnności. Obecność jednego ze Zborowskich w Siedmiogrodzie ułatwiała wiele. Starsi bracia intrygowali, jak mogli, wszędzie ich było pełno; dziś w Warszawie, za tydzień w Wilnie lub Krakowie, a listy do Siedmiogrodu i odpowiedzi stamtąd krzyżowały się raz po raz.

Sam książę siedmiogrodzki, najbardziej interesowany129 w tej sprawie, zachowywał się biernie; sprzyjając bowiem Polsce, bał się uwikłać ją w wojnę z cesarstwem niemieckim, gdyż cesarz Maksymilian nie zniósłby obojętnie powtórnego odrzucenia kandydatury syna swego Ernesta.

Jędruś Chwalibóg, przywiązany ślepo do Samuela Zborowskiego, dzielił losy swego pana i służył mu wiernie tak w dobrej, jak w złej doli. Paziowanie skończyło się, gdy złotawy meszek wysypał się nad górną wargą; na poły dworzanin, na poły przyjaciel, pełnił poufne zlecenia swego pana i on to najczęściej woził tajemne listy z Siedmiogrodu do Polski i odpowiedzi z powrotem. Młody chłopak nie zwracał niczyjej uwagi, z łatwością przebywał węgierską granicę, nie pytany, z czym jedzie lub do kogo.

– Niech wasza książęca mość dobrze rozważy, co stoi w piśmie mego brata Jana; to zaiste najrozumniejsze rozwiązanie trudności – mówił Samuel Zborowski do Stefana Batorego po przeczytaniu listów przywiezionych przez Chwaliboga.

Głęboko osadzone czarne oczy księcia osłoniły się powiekami; nie można było odgadnąć, czy podziela zdanie Zborowskiego co do treści listu.

– Widzicie tedy, miłościwy panie – ciągnął dalej – że pomysł wojewody Tęczyńskiego, a właściwie Jana Zamoyskiego, starosty bełskiego, tak prosty i z chęciami każdego Polaka zgodny, kończy nieszczęsne bezkrólewie, usuwa niebezpieczeństwo od strony Niemiec, a miłej ojczyźnie daje dzielnego i mądrego pana.

Tu skłonił się nisko, patrząc bystro w twarz księcia.

Batory wsparł głowę na ręku i milczał. Samuel niezrażony prawił swoje:

– Że ze wszelkimi obrządkami ukoronują infantkę Annę, uczynią jej dawno przynależną sprawiedliwość, a że nie kogo inszego przydadzą jej za męża, tylko was, miłościwy panie, to dla państwa polskiego łaską boską a szczęściem mienić trzeba.

– Ale czy ten przydany królowej małżonek ma jakie jutro przed sobą, nie ino kilka lat życia na tronie? – z goryczą rzucił Batory. – Wżdy pracując ile sił, całym sercem, całym rozumem dla przybranej ojczyzny, mógłby śmiało żądać, by jego syny i wnuki dziedziczyły po nim tron i zbierały żniwo z onego ziarna, które ojciec w pocie czoła zasiewał, a tu… jako rzekłem… życie bez jutra.

– Infantka niemłoda, przyznaję – szepnął Zborowski z naciskiem – starsza od was… któż wie, czy długo pożyje… jeszcze, panie najmiłościwszy, dynastię ugruntujecie ku swej pociesze a pożytkowi Rzeczypospolitej.

Batory potrząsnął głową ze wstrętem.

– Jeśli przyjmę polską koronę – rzekł – to prosto, uczciwie, bez rachuby. Na niczyjej śmierci domu swego fundować nie będę. Owszem, ta druga część listu waszmościnego brata cale mi trafia do przekonania. Gdy sam potomstwa mieć nie mogę, niechże przyszły następca chowa się pod moim okiem. Mały arcyksiążę Maciej, najmłodszy syn cesarza Maksymiliana, kształcony przeze mnie może się stać synem duszy mojej i królem, jakiego Polsce życzę. A projektowane na przyszłość ożenienie go z królewną szwedzką zapobiega zatargom z tamtej strony i potomstwo Jagiełły osadza na tronie pradziada. Plan Zamoyskiego widzi mi się dobry.

Ciężkie westchnienie i smutek beznadziejny w oczach przeczyły tym słowom.

W kilka dni po tej rozmowie Andrzej Chwalibóg z paczką listów, ukrytą na piersiach, jechał do Polski. Jan i Piotr Zborowscy byli naonczas w Warszawie. Całej szlachcie przypadło do serca obwołanie Anny Jagiellonki królową; elekcja zaś Stefana Batorego miała przeciwników w duchowieństwie, które z prymasem Uchańskim na czele głosowało za cesarzem Maksymilianem. Toż samo i Prusy, i miasta nadbałtyckie Gdańsk, Toruń i Elbląg stały po stronie Niemca. Jednakowoż partia Zamoyskiego, Tęczyńskiego i Zborowskich była silniejsza i spodziewano się, że do zgody przyjść musi, zwłaszcza że stronnictwo cesarskie już się zaczynało wahać. Np. duchowieństwo krakowskie przyznało się, że ma dwie powitalne oracje gotowe: dla cesarza i dla księcia siedmiogrodzkiego. Kto pierwszy stanie w Polsce, temu wierność zaprzysięgną. W liście wiezionym przez Chwaliboga, Samuel zawiadamiał braci, że książę siedmiogrodzki niewesoło zapatruje się na całą sprawę, jednak gdy zostanie obrany, przyjmie koronę.

Królewna Anna, powiadomiona o sprawie poufnie, dziękowała gorąco Bogu, że po tylu latach gorzkiego sieroctwa świta dla niej nareszcie jaśniejsza przyszłość. Deputacja najwyższych dostojników państwa z Janem Zamoyskim na czele miała się stawić przed obliczem nowej pani i zawiadomić ją, że naród obrał ją sobie królową. Za czym miał nastąpić wyjazd do Krakowa, ślub ze Stefanem Batorym i koronacja.

Droga z Węgier, jakkolwiek długa i męcząca, przeszła pomyślnie. Jędruś, zaopatrzony w pieniądze, zmieniał konie kilka razy i zdrowo zajechał do Piotrkowa. Tam przenocowawszy wyruszył przed świtem, aby jeżeli się uda, jednym dniem stanąć w Warszawie. Aż tu, milę przed mazowiecką stolicą, w nędznej jakiejś wioszczynie, koń zgubił podkowę. Kowala nie było we wsi, musiał młody dworzanin zostać na noc w karczmie.

Podjechał, gospodarz stał właśnie przed bramą.

– Możecie mi dać izbę z łóżkiem i miejsce w stajni dla konia? – spytał uchylając czapki.

– Z drogiej duszy, paniczu – odpowiedział karczmarz – od tego zajazd, aby podróżni mieli wygodę. Ino jak na złość wszystkie izby pełne, a w stajni jeszcze gorzej: strach boski, że się koniska pokopią na śmierć.

– Cóż ja, nieszczęsny, uczynię! Takim zdrożony… zapłaciłbym dobrze, choćby w jakiej szopie, byle dach nad głową. Położę się przy koniu, niewygodno, cóż robić, aby się ino przespać.

– Ha, kiedy się godzicie na byle jaki kąt, to wam uprzątnę komórkę za alkierzem. Leżą tam łopaty, worki z otrębami, taczki, grabie; powynoszę wszystko, uścielę słomy, koniowi się przyrzuci obroku i może ta nienajgorzej będzie. Ino światła wam nie dam; wicher na polu, nie daj Boże iskry, nieszczęście gotowe.

– A mnie światła po co? Spać mi się ano chce, że ledwo stoję.

Karczmarz sprawił się zwinnie, przegrodził szopę dwiema drabinami, żeby koń panu nie przeszkadzał, i powiedziawszy podróżnemu „dobranoc” poszedł spać do sadu, bo w domu już ani szpilki nie było gdzie wetknąć.

Jędruś ukląkł pobożnie, ziewnął ze szczerego serca i zaczął mówić pacierz. Oczy mu się kleiły; doszedłszy do „wierzę w Ducha Świętego” nie mógł sobie przypomnieć, co dalej, i bęcnął jak długi na słomę.

Aliści przez szeroką szparę między deskami błysnęło z izby światełko, aż się w szopie rozwidniło.

– Trzy razy mogłeś ją chwycić, trzy razy umknęła ci z rąk, ciemięgo przeklęty – łajał ktoś przyciszonym głosem.

– Oho, ten trzeci raz to się cale nie rachuje… wżdy po koronacji siedem ich stało wedle niej – odpowiedział ktoś drugi, zacinając się i szepleniąc. – A ino mnie dostrzegła, narobiła wrzasku, jak gdyby ją zarzynano. Dobrzem uczynił, żem uciekł, bo wszystkie kąty za mną przeszukali.

 

– Głupiś i tyle. Przyłapałbyś gdzie w sieni albo w sadzie, zdusił jak kurczę i w nogi. Niechby potem głowę łamali, co się dziewce stało.

Jędruś zupełnie ocucony przylgnął twarzą do szpary, patrzył i słuchał z bijącym sercem.

„Zbójcy jacyś… zmawiają się na kogoś… ” – pomyślał.

– Więc słuchaj i rób, co ci kazuję – szeptał głos pierwszy. – Stara nie mieszka na zamku, ino w dworcu książąt mazowieckich.

– Jaka stara?

– Tożeś motoł130 nad motoły: królewna Anna przecież.

– Aha. Po cóż ją starą zowiecie? Dy młodsza ode mnie o jakie pięć roków.

– Aże coś na wnątrzu boli od takiego gadania. Nie rezonuj – a nastaw uszy.

– Nastawiam.

Jędruś podniósł się na posłaniu, dobył z kieszeni składanego nożyka i ostrożniuteńko wycinał większy otwór w szparze. Przyłożył oko.

„Ach… gdzieżem ja widział tego człowieka! Twarz taka łacna do spamiętania… Jezus, gdzieżem ja ją widział?” – myślał chłopiec, wpatrując się z zapartym oddechem w zbrodniarza.

– Słuchasz uważnie? – burknął ostro głos pierwszy.

– Co bym nie słuchał… dy mam uszy – odpowiedział zuchwale głos drugi.

– Więc miarkuj, coć rzekę: królewna co dzień chadza na nieszpór do fary i tam, po skończonym nabożeństwie, jeszcze na modlitwie długie godziny przesiaduje. Dwie ino panny bierze ze sobą; najczęściej Kachnę i oną drugą, co…

– Dy mi już nie kładźcie łopatą w głowę, ino gadajcie dalej.

– Zdarza się niemal co dzień, że gwiazdy już na niebie, gdy do dom wracają. Gdyby stara szła przodem, łacno wyskoczyć zza węgła i szyję dziewce ścisnąć, coby ani zipła. Jeszcze lepiej w sieni wedle schodów się ukryć i sposobnej chwili czekać. Sypialne izby mają na dole, a że młodsze wcześniej spać chodzą, tedy Krysia najpierwsza zbiega ze schodów i jak nic ją chycisz.

Jędrusiowi aż w uszach zadzwoniło.

– Królowo niebieska! – jęknął.

– Co powiadasz? – spytał głos za ścianą.

– Nic nie gadam, ino słucham.

– Ktoś gadał, tylko co.

– Tak się wam ino przesłyszało; gałęzie łomocą o szyby, w kominie świszczy…

– Tu obok, za ścianą…

– Koń owies chrupie, stajnia. Takiście lękliwy, niczym zając.

– Więc pamiętaj złapać, udusić, ale na śmierć; niech już raz mam życie spokojne. Jakbyś nie miał pewności, to nożem popraw.

– Jużci, bez pół nie będę robił, ino akuratecznie. Chciałbym was jeszcze o coś zapytać…

– No, co takiego?

– Dlaczego tak na dziewkę nastajecie, kiej nikt nie wie, co za jedna ani jak się zowie. Mogłaby żyć sto lat i w drogę wam nie wlezie.

– Mamka z nią uciekła tej samej nocy, kiedy Fedko miał rzucić przeklęte szczenię do stawu. Tedy ani chybi musiała podsłuchać i stary Maksym gdzieś się podział…

– Sprawiedliwie się bać można; ci dwoje nad żywot miłowali pańską dziecinę.

– Skoro potrafili wetknąć ją na królewski dwór, a milczą, widno się pomsty lękają; ale gdy się sposobna chwila nadarzy…

– A może już dawno pozdychali…

– Gdybym był tak pewny… ot, po co gębę strzępić; masz przykazane i wytłumaczone, jak się sprawisz gracko, dwadzieścia czerwonych twoje.

– Może wasza wielmożność jeszcze ta co nadrzuci, bo to nóż a krew… a ja mam strasznie miętkie serce.

– Nadrzucę, nadrzucę, ino niech się to stanie. Teraz spać, jutro w drogę.

Światło w alkierzu zgasło.

Jędruś czekał cierpliwie, nie śmiejąc odetchnąć głośniej, by nie zdradzić swej obecności. Senność go odbiegła, cały drżał trwogą o Krysię. Ledwie zaczęło szarzeć, zerwał się z posłania, okulbaczył konia i cichuteńko wyprowadził go z szopy. Niedaleko pod gruszą spał gospodarz. Zobaczywszy go chłopiec wyjął z trzosika srebrne pół talara i wsunął go karczmarzowi w zanadrze. Wyszedł wyrwą w płocie, by nikogo w domu nie budzić, i prowadząc konia za sobą, zdążał ku gościńcowi. Uszedłszy kiika stajań, trafił na kuźnię przy drodze, załatwił sprawę z podkową, wskoczył na siodło i pognał ku Warszawie.

Nagle przystanął… uderzył się ręką w czoło…

– O, ja głupi… głupi… co najpierwsze, co najważniejsze, tom zabaczył! Kogoż teraz łapać? Czego szukać? Wiatru w polu? Z tego strachu i ze złości tom cale zmysły postradał.

Zawrócił konia i popędził do tej samej karczmy, skąd o świcie wyjechał. Kazał sobie przywołać gospodarza, zapytał go najpierw, czy znalazł w zanadrzu pieniądze za nocleg, a gdy ten z niskim ukłonem dziękował, rzekł Jędruś:

– Zgubiłem nożyk w szopie, jakem tu nocował, a szkoda mi, bo dwa ostrza i stal przednia, od rodzicam131 go dostał. Żal stracić taką pamiątkę.

– Jeszczem ani zaglądał do szopy – odpowiedział gospodarz – przepatrzmy słomę, jeśliście go tutaj zgubili, to się znajdzie, nie igła przecie.

– Cicho się sprawiajmy, coby onego szlachcica nie zbudzić, co śpi w alkierzu – szepnął Chwalibóg. – Długo w noc świecił, to mu teraz pewnikiem spanie miłe.

– A bo to prawda! – rozśmiał się karczmarz. – Dawno po nim miejsce zastygło… Już będzie godzina, jak pojechał.

Chłopak skrzywił się nieznacznie i przygryzł wargi.

– Nie wiecie, co zacz i w którą stronę jedzie? Dognałbym go, weselej razem podróżować, samemu nudno.

– Pan z panów, tylem wymiarkował po hojności… ale kto taki, jak się zowie, Bóg święty raczy wiedzieć. Pachołka starego miał ze sobą, lecz go wyprawił ku Sochaczewu: kędy zasie sam pojechał, nie zauważyłem, bo mię do stajni odwołano właśnie, gdy na koń wsiadał. Jakoś nie widać nożyka waszej miłości…

Jędruś schylił się, udał, że coś z ziemi podnosi, i zawołał:

– A, ot! Widzicie, żem go znalazł! No, komu w drogę, temu czas, bywajcie zdrowi! Zmitrężyłem132 godzinę, a pilno mi.

– Szczęśliwej drogi!

Jędruś dosiadł konia i puścił się galopem. Tuman kurzu zasłonił go przed oczyma karczmarza. Niebawem zaczęły się ukazywać pierwsze domki przedmiejskie, a w promieniach wschodzącego słońca połyskiwały krzyże na wieżach kościelnych.

Wpadł do miasta. Ani mu w myśli postało szukać panów Zborowskich… Cóż są panowie Zborowscy? Co znaczy obiór króla, gdy ziemia się zapada, świat się wali, Krysi maleńkiej, umiłowanej grozi śmierć!

Warszawa jeszcze spała; domy pozamykane, ulice puste. Uspokojony, że zdążył na porę, wolnym krokiem jechał ku rynkowi. W bramie dworca książąt mazowieckich stał odźwierny i ziewał. Chwalibóg zeskoczył z konia i podszedł bliżej.

– Niech będzie pochwalony… zdrowiście wszyscy?

– Na wieki. Dziękować Bogu, nikto u nas nie słabuje. A Jędruś, wybaczcie… pan Andrzej, po co się tłucze o świcie, jak Marek po piekle.

– Co tylko żem przyjechał. Do miłościwej królewny mam ważną sprawę: późno wstaje?

– Bogać tam późno… jeszcze na prymarię133 nie dzwonią, już ona w kościele. Dlatego i ja, stary, muszę się zrywać po zarankach, coby bramę otworzyć i zamieść przed domem. Jeżeli pan Andrzej pilnie chce rozmawiać, to i na ulicy was wysłucha. Jej miłość nijakiej pychy w sobie nie ma: niejeden tu z prośbą czeka na nią co rano.

Zamilkł, usunął się na bok i zerwał czapkę z głowy.

Anna Jagiellonka ukazała się w progu domu.

Ubrana była w ciemnozieloną suknię, dokoła szyi i rękawów złotym sznureczkiem wąsko wyszytą. Na głowie miała zieloną aksamitną bieretkę, okoloną sznurkiem pereł, z prawej ręki zwisał różaniec.

Jędruś oddał konie odźwiernemu i pokłonił się czapką do samej ziemi.

– Aaa… paź pana Sa… – zamilkła i nie domówiwszy imienia banity, którego nie chciała potępić, nie mogła uniewinnić, a który od swej najwcześniejszej młodości tylekrotnie dawał jej dowody przywiązania i wierności – westchnęła.

– Czy do mnie cię przysłano? – spytała zatrzymując się.

– Nikt mnie nie posyła, sam od siebie przychodzę i proszę najpokorniej waszą królewską miłość, by mi snadnie raczyła udzielić posłuchania w sprawie niezmiernej wagi.

– O co chodzi? – spytała królewna.

– O życie – odparł krótko Chwalibóg.

– Pójdź twoja miłość ze mną do kościoła, rozmówimy się po mszy świętej.

Upłynęła godzina, Anna Jagiellonka wracała do domu, o dwa kroki za nią szedł Jędruś. Na bladej twarzy królewny malował się niepokój: rzucała trwożne spojrzenia w boczne uliczki, przystawała, oglądała się, wreszcie wbiegła spiesznie do sieni i kazała przywołać do swych komnat Kumelskiego.

Narada z panem krajczym i z Chwalibogiem trwała długo; po czym jej miłość zaprosiła obydwóch na śniadanie i przeszli do jadalni.

– Ośmielam się zapewnić miłościwą panią – mówił Kumelski – że cale a cale nie ma przyczyny do obawy. Pan Andrzej ostrzegł nas tak wcześnie, że jako się łapkę na myszy zastawia, tak przysposobimy wszystko, co potrza, na przyjęcie gościa.

Chciał mówić dalej, coś mu przeszkodziło. To coś… małe, chudziutkie, śniade na buzi, czarnookie i czarnowłose wbiegło do komnaty, przyskoczyło do królewny poufale jak dziecko do matki i pocałowało ją w kolano.

– Kryśka! – zawołała Anna niby to gniewnie i uderzyła ją lekko po ręce. – Kryśka, jak ty wyglądasz! Kosy134 nie zaplecione, bez zapaski, lajbiczek nie dopięty, i wpadasz mi tu jak z procy, wiesz, że tego nie lubię.

Dziewczynka spuściła oczy.

– Miłościwa pani złocista… nie swarzcie! Tak mi pilno było pochwalić się…

– Ciekawam czym? Nauczyłaś się już może obrębować, hę?

– Coś lepszego, sto razy le…

Spojrzała przed siebie i klasnęła w rączki.

– Jędruś!

Pan Andrzej Chwalibóg stał bardzo poważny, bardzo wyprostowany i czerwony jak burak.

– Krysia! – teraz już naprawdę surowo zawołała królewna. – Sprawujesz się, jakby cię co ino z lasu przywiedli! A to mi dziewka obyczajna, co pierwsza obcego kawalera wita, i to jeszcze za pan brat, po imieniu… Idź zaraz do pani Świdnickiej, niech ci wyznaczy pokutę za nieprzystojne zachowanie się.

Krysia padła z impetem na kolana, aż jękła podłoga, objęła jej miłość za nogi i uderzyła w płacz.

– O Jezus, Jezus… tak się też źlicie na mnie… umrę od żałości!… Ptakiem do was leciałam… że już na każdej książce gładziuśko czytam, chciałam się pochwalić, że już wasze umiłowane imię zdolę ślicznie napisać… Śpiewałam sobie przez drogę; pocałuje mnie, pocałuje, najmiłościwsza pani! A tu masz! Miast nagrody kara… o Jezus, Jezus…

Schowała twarzyczkę we fałdy sukni królewny i zawodziła piskliwym głosem. Anna Jagiellonka spojrzała na Kumelskiego i zaśmiała się cicho.

– No, no, już się nie gniewam, już wszystko dobrze, ino daj spokój płakaniu – mówiła dobrotliwie, gładząc Krysię po główce.

Dziewczynka chwyciła rękę jej miłości, przytuliła do niej buzię i szlochała dalej.

– Krysiuniu, dość tego. Powtarzam ci, że się już nie gniewam.

– A do pani ochmistrzyni mam iść o karę się dopominać?

– Nie, nie, już tym razem i karę daruję.

– A miłujecie mnie?

– Miłuję.

– No, to mnie pocałujcie.

– Niech się pan krajczy przypatrzy, co to za koza; nabroi, nabroi, jeszcze i nagrody żąda.

 

Przygarnęła dziewczynkę do piersi i serdecznie kilka razy ucałowała.

– Mogę się przywitać z Ję… z panem Andrzejem? – spytała Krysia, patrząc spod oka na miłościwą panią.

– Pierwsze słyszę o tej znajomości – dziwiła się królewna.

Teraz Jędruś zdobył się na odwagę i kłaniając się do ziemi, zaczął:

– A bo to… za łaską miłościwej pani… – głos się urwał, odwagi było maluczko.

Za to w Krysi dzielność urosła.

– To było bardzo dawno… jeszcze wtedy, jak Pazzo przed kominem ze mną…

– A mój pan przyjechał do Łomży z nowinami o elekcji – wpadł jej w mowę Jędruś.

– A on był paziem i stał w progu. Mnie się żal zrobiło, więc…

– Więc mnie przywołała k'sobie, proszę miłościwej pani.

– A ja mu pokazałam moje lalusie i zaraz pojechał na polowanie.

– A ona siedziała w oknie i śpiewała.

– A on był moim mężem.

– A ona była moją żoną i na koronacji króla Henryka byliśmy społem.

– I przywiezie mi z wojny cudności, drogości; tak obiecał, naprawdę!

– Z wojny powiadasz? Hm, hm – dziwowała się królewna, przygryzając wargi.

– A tak. Więc teraz wasza królewska miłość jasno widzi i dobrze rozumie, że się już okrutnie dawno znamy.

– O, tak… widzę jasno, że nic nie rozumiem.

– W każdym razie – odezwał się Kumelski z rubasznym śmiechem – postąpili sobie według przysłowia, które powiada, że rannego wstania i wczesnego ożenienia jeszcze nikt nieśmiechem – postąpili sobie według przysłowia, które powiada, że rannego wstania i wczesnego ożenienia jeszcze nikt nie żałował. Jakbym tak złożył na kupę lata onego zacnego stadła, chyba trzydziestu nie doliczę.

Krysia postąpiła dwa kroki, Jędruś trzy kroki… popatrzyli sobie w oczy… Jędruś miał czapkę w rękach… usta poruszyły się nieznacznie… szmer przeleciał powietrzem:

– Będziesz na mnie czekała?

– Będę.

Chłopiec pokłonił się w pas, dziewczyna stała chwilkę z otwartą buzią, z opuszczonymi ku ziemi rękoma. Nagle zakręciła się jak fruczka135 i nim się kto opatrzył, wyleciała z komnaty.

– Święte słowa miłościwej pani – rzekł Kumelski – jeszczeć to nie panna Krystyna, ino sprawiedliwa koza. Cha, cha, cha… jak mi Bóg miły, koza!

– Teraz zasię, gdy dziecka nie ma między nami, rozważmy jeszcze sprawę, o której mówiliśmy poprzednio – rzekła Anna Jagiellonka. – Pan krajczy umyślił już pono sposób na schwytanie najemnika zbójeckiego?

– Za łaską waszej królewskiej miłości zda mi się, że tak trzeba uczynić: do późnego wieczora brama stać będzie otworem, latarni nie każę świecić w sieni, rzekomo dla oszczędności; Kaspra wasza królewska miłość przywoła na górę… łacno się najdzie jakie zlecenie; inszym znów razem ja go wyślę z karteluszkiem do któregoś z moich znajomych, słowem, co dzień swobodne niestrzeżone wnijście do dworca będzie, tuszę, zachęcało onego łotra do spełnienia swej bezecnej służby. Ino, że w najciemniejszym kącie będę czyhał ja, moje oczy wypatrzą, moje ręce przyłapią mordercę. Śpijcie, miłościwa pani, spokojnie!

Minął dzień jeden, drugi, ale wieczorem nikt podejrzany nie ukazał się w pobliżu dworca królewny, pomimo że Kumelski zarządził wszystko jak najzręczniej ku zachęcie tajemniczego zbrodniarza.

Stary Kasper, dobroduszny i ograniczony, niczemu się nie dziwił, o niczym nie rezonował, owszem, zakaz świecenia latarki pochwalił: „Bo to Bogiem a prawdą mało kto do nas zajrzy, po co drogi grosz w błoto rzucać?” Drzemał po ciemku w swej izdebce, nie troszcząc się, że brama otwarta: „Jej miłość tak chce, ano to dobrze”.

I trzeci, i czwarty dzień upłynął zwykłym trybem; Krysia, nieświadoma niebezpieczeństwa, chodziła z miłościwą panią na nieszpory. Tylko królewnę rozbolała jakoś noga, utykała mocno i musiała się opierać na ramieniu swej wychowanki, idąc do kościoła, a Marysia Krupska i najstarszy z paziów szli tuż obok. Z powodu tej chorej nogi zapewne, powracano wcześniej do domu, zawsze za białego dnia.

– No i cóż, panie krajczy? – spytała Anna piątego wieczora, spotkawszy Kumelskiego w korytarzu.

– Ha, siedzę na warcie, upatruję i czekam – odrzekł stary. – Gdybym nie znał Chwaliboga od dziecka, posądziłbym go, że mu się to wszystko śniło albo przysłyszało. Ale chłopak roztropny, nie gadałby na wiatr, jeszcze i przed miłościwą panią. Za łaską waszej królewskiej miłości idę na czaty, bo już zmierzch zapada.

– A jeśli ów człek mocniejszy od was… niech Bóg zachowa…

– Mam kij dębowy, niczego się nie boję. Coby mi się jednak z rąk nie wypsnął, postaram się o pomoc.

– Pamiętajcie, o wasze zdrowie bardziej mi nawet chodzi niż o co.

Kumelski zeszedł po cichu ze schodów i schował się w najciemniejszym kącie za jednym z filarów wspierających sklepienie przedsionka. Wytężył wzrok w kierunku otwartej bramy i czekał z niezmąconą cierpliwością.

Może tak siedział godzinę, może i dłużej; z kuchni położonej w głębi podwórza dolatywały głosy i śmiechy służby, czasem dziewka przebiegła z jakimś poleceniem od Marcinowej do izby pani Wronowskiej, i znowu uciszało się na chwilę.

Krajczy patrzył i nadsłuchiwał. Coś zaszemrało od strony rynku… cień jakiś ukazał się w otworze bramy, postał kilka sekund i cofnął się… Było już tak ciemno, że tylko bardzo bystry wzrok zdołał rozróżniać poruszanie się czegoś nieokreślonego przy wejściu do sieni.

I znowu szmer… jakby ostrożne stąpanie bosych nóg…

Kumelski odczuł raczej, niż dojrzał, zbliżanie się człowieka… Coś przystanęło… za chwilę wyraźne stuknięcie…

„Aha, uderzył nogą o słupek… – pomyślał Kumelski – teraz maca rękoma, żeby znów o co nie zawadzić…”

Deski na schodach zachrzęściły. Kumelski liczył każdy trzask…

„Dwa, trzy… pięć… osiem… dziewięć… aha, przystanął na zakręcie… czeka… Poczekam i ja chwilę, cobym go nie spłoszył…”

Wysunął się po cichu zza filara, a potem szedł już swobodnie ku podwórzu. Na kamiennej ławie przed wozownią siedziało dwóch stajennych i kuchta.

– Chłopcy… – rzekł do nich półgłosem – pójdziemy na łowy.

– Cóż to za krotochwile? – zaśmiał się Szymon, chłop jak tur.

– Śmiechu tu nijakiego nie ma: zbój się zakradł na schody. Kije do rąk, postronki mocne za pazuchę, łapać i wiązać. Ty, Kuba – zwrócił się do kuchty – idź ku bramie, ino powoluśku, coby ten psi syn nie zmiarkował, że wiemy o nim. A śpiewaj se jakiego krakowiaka, pamiętaj. Skoro dojdziesz, w te pędy bramę zawieraj, drągiem zasuń i biegnij do nas na schody, może się przydasz. Szymon, masz latarkę?

– Nie miałbym? Toli136 wisi na murze w stajni.

– Zaświeć i schowaj pod kubrak; dopiero przy samych schodach ją odsłoń, cobyśmy gościa w jasności powitali. Jeślim dobrze zmiarkował, a nie zmylił, to go najdziemy na pierwszym zakręcie. No, gotowiście?

– Jużci.

– Kuba, naprzód!

 
Płynie Wisła, płynie, do morza, do morza,
A moja Kondusia rumiana jak zorza!
 

– zahuczał sobie kuchta, aż mury odpowiedziały.

Krajczy z parobkami doszli do schodów… Szymon zaświecił znienacka… skulony przy ścianie siedział człek niemłody, bosy, w łachmanach.

– A ty tu czego szukasz na schodach, zbójeckie nasienie! – wrzasnął Jacek wyrywając się naprzód.

– Miłosierne ludzie… – pokornie odparł dziad – wybaczcie biedakowi! Położyłem się spać na pańskich schodach, bom nędzny żebrak, ani denara na nocleg nie mam… jutro skoro świt byłbym poszedł dalej. Czy ja wiedział, że to nie wolno?

– O, ty Judasie! Zbóju płatny… pięć dni na cię wyczekuję! – zawołał Kumelski. – Ani mi się rusz, bo łeb na dwoje rozwalę. No, chłopcy, wiązać go, a mocno!

– Zaraz, zaraz, dy nie uciekam… po co wiązać.

Zerwał się nagle, buchnął Szymona głową w piersi, pięścią Jacka między oczy, sięgnął w zanadrze, ale równocześnie uderzony pałką krajczego zachwiał się i upadł z jękiem na ziemię.

Z dołu nadbiegł Kuba, z antykamery na górze błysnęło światło, ktoś drzwi otworzył.

– Co tam za hałas? – dał się słyszeć głos pani Świdnickiej.

– Raczcie wasza miłość powiedzieć najjaśniejszej królewnie, żeśmy chwycili ptaszka! Już ona się dorozumie, o czym mowa. Jakby on skowronek nie chciał śpiewać, to się ta najdzie sposób… dowiemy się, kto go tu nasłał.

Skrępowano dziadowi ręce i nogi i wrzucono go do podziemnej komory. W zanadrzu miał krótki nóż obosieczny, ostry jak brzytwa.

*

W dniu 14 stycznia 1576 r. odbył się zjazd w Jędrzejowie. Przybyło senatorów mnogo, przeważnie stronnictwo Batorego. Z duchowieństwa nikt się nie stawił prócz Stanisława Karnkowskiego, biskupa kujawskiego. Rozdwojenie wprawdzie zmniejszało się z każdym dniem, ale cesarz Maksymilian miał jeszcze wiernych stronników i w senacie, i w rycerstwie.

Na tym zjeździe wysłannik siedmiogrodzkiego księcia, Hieronim Filipowski, przedstawił listy, w których Batory dziękował Polakom za ich dobrą wolę ku swej elekcji okazaną i nawzajem przyrzekał solennie wszystkie swe starania obrócić dla dobra Rzeczypospolitej.

Tedy nie tracąc czasu, wyruszono do Krakowa; tam wojewoda Piotr Zborowski przeciągnął mnóstwo wahających się na stronę Stefana Batorego. Bracia jego krzątali się pilnie, Tęczyński nie szczędził zabiegów, a przekonywające mądrością słowa Zamoyskiego łamały opór stronników Maksymiliana. Burmistrz i rada miasta Krakowa oświadczyli, że stoją do śmierci przy królowej Annie i królu Stefanie.137 Widząc, że się szala zwycięstwa stanowczo przechyla na stronę ich kandydata, przywódcy partii uznali, że teraz wszystko zawisło138 od pośpiechu. Kto pierwszy na ziemi polskiej stanie, kto pierwszy w katedrze wawelskiej ukoronowany na tronie Piastów i Jagiellonów zasiędzie, temu hołd złożą wierni poddani, ku temu się skłonią wprędce i przeciwnicy.

Gdy takie postanowienie zgodnie powzięto, czym prędzej wyjechało poselstwo polskie do Siedmiogrodu. Zawiadomiono ich w drodze, by się kierowali do miasta Megeszu, gdyż tam obecnie księcia znajdą.

Zajechawszy, prosili o posłuchanie.

Gdy weszli do sali audiencjalnej, pokłonili się nisko tuż przy drzwiach. Na trzystopniowym wzniesieniu, zasłanym perskim kobiercem, stało krzesło bogato rzeźbione i wyzłacane, zakończone u góry herbem Batorych: Wilcze Zęby. Ponad tarczą mitra książęca.

Stefan Batory siedział swobodnie rozparty, z rękoma na poręczach krzesła. Długie, poważne spojrzenie powitało przybyłych, zanim przemówił. Wyciągnął ku nim prawicę, dając znak, by się przybliżyli.

Wtedy wystąpił z grona posłów Ostroróg139, mówca nad mówce, i w łacińskim języku przedstawił prośbę narodu polskiego, by wojewoda siedmiogrodzki książę Stefan Batory przyjąć raczył koronę, a w zamian oddał swe serce Rzeczypospolitej. Ostroróg zakończył tymi słowy:

– Racz, miłościwy panie, wejrzeć na ciężkie sieroctwo ojczyzny naszej, cztery już lata tron bez króla… berło bez pana… my, synowie tej umiłowanej matki, bez ojca i opiekuna. Karności nie ma ni porządku, swawola krajem włada! Gdy moc boska nie zdejmie z Rzeczypospolitej tego brzemienia, w gruzy rozpadnie się ten gmach wspaniały, przez wieki i przez wielkich królów zbudowany. Ale właśnie miłosierdzie boże nad nieszczęśliwą ojczyzną wskazało nam w tobie ratunek i jedyne zbawienie. Wołamy na cię pokornym i gorącym sercem: przyjmij koronę!

128więcierz – sieć na ryby w kształcie walca, pleciona z wikliny. [przypis edytorski]
129interesowany (daw.) – zainteresowany, zaangażowany. [przypis edytorski]
130motoł – matoł, tępak. [przypis edytorski]
131od rodzicam go dostał (daw.) – dostałem go od ojca. [przypis edytorski]
132zmitrężyć – zmarnować czas, opóźnić się. [przypis edytorski]
133prymaria – msza odprawiana wcześnie rano. [przypis edytorski]
134kosa (tu daw.) – warkocz. [przypis edytorski]
135fruczka (daw.) – daw. zabawka dziecięca: fryga, bąk na sznurku. [przypis edytorski]
136toli (daw.) – tu: przecież. [przypis edytorski]
137Burmistrz i rada miasta Krakowa oświadczyli, że stoją do śmierci przy królowej Annie i królu Stefanie – Bielski, Kronika. [przypis autorski]
138zawisnąć (tu daw.) – zależeć, stać się zależnym. [przypis edytorski]
139Ostroróg (…) przedstawił prośbę narodu polskiego, by wojewoda siedmiogrodzki książę Stefan Batory przyjąć raczył koronę, a w zamian oddał swe serce Rzeczypospolitej – Bielski, Kronika. [przypis autorski]