Kostenlos

Krysia bezimienna

Text
0
Kritiken
Als gelesen kennzeichnen
Schriftart:Kleiner AaGrößer Aa

– Pójdź wasza miłość do mnie… tyle mamy do pomówienia, tak rzadko się widujemy, stęskniłam się za wami.

– Skwapliwie korzystam z łaski waszej królewskiej miłości – odpowiedziała pani Zborowska pochylając się, by pocałować rękę królewny.

Wyszły do przedsionka, za nimi panny dworskie.

– No, Baśka! Lecisz na mnie; dobrze, com się klamki chwyciła, byłabym runęła jak długa – burknęła Ewunia.

– Cóż ja winna, żem się potknęła?

– Oj, ty… czerwoną kredą zapisać to święto, gdziebyś się nie okaleczyła albo czego nie stłukła.

Marysia wychodziła z kościoła ostatnia ze szczebioczącą Krysią. Nagle dziewczynka wydała jakiś przykry, zdławiony krzyk, chwyciła swą towarzyszkę oburącz za spódnicę i biegnąc co sił, ciągnęła ją za sobą ku pałacowi.

– Co wyrabiasz? Co cię gna? – z gniewem ofuknęła ją Marysia. – Takaś dziś niegrzeczna i nieznośna, jakby cię co urzekło.

– Chodź, chodź, ino prędko, prędko uciekajmy!

Wskoczyły do sieni, na schody, wpadły do swej izdebki; Krysia wyjrzała za drzwi, zawarła je i zasunęła na skobel.

– Powiesz czy nie, co cię za mucha ujadła, szkaradne dziecko?

– O, Maryś, Maryś… ten dziad z Częstochowy… ten bez zęba… ten, co mnie chciał porwać…

– Przyśnił ci się? Czy co takiego?

– Ależ… w kruchcie siedział! A patrzył na mnie, patrzył… o Jezu!

– Widziałaś go naprawdę?

– Oj, widziałam! Już on tu pewno po mnie przyszedł…

– Nie bójże się, bo nie ma czego. Łazi sobie dziadostwo po odpustach, to i do Krakowa zaszedł. Ani mu w głowie było, że cię tu napotka.

– O, nie, Maryś, nie! Szukał mnie póty, aż znalazł. Po cóż by mnie wtedy chciał porywać?

– Kto go tam wie? Może cię chciał żebractwa przyuczyć, a może jakim wędrownym błaznom przedać102

Marysia kłamała, by ją uspokoić, pewna była bowiem, że stary żebrak natrafił na ślad dziecka i wcale nie bez celu wkręcił się aż na zamek.

Krysia płakała cichutko.

– Czekajże, nie płacz; pobiegnę do pana krajczego, poproszę go, by kazał dziada przytrzymać. Jak posiedzi w ciemnicy o chlebie i wodzie, to wyśpiewa, z czyjego rozkazania szlakuje za tobą. Ostań tu i bądź spokojna.

– Za nic w świecie nie ostanę! Z każdego kąta pogląda na mnie… pod ławą leży… przez okno zaziera… już on mnie chyci, chyci, zobaczysz!

– No, to pójdziemy razem. W komnatach miłościwej pani chyba go nie będzie.

Dowiedziawszy się z opowiadania dziewcząt o pojawieniu się podejrzanego dziada, Kumelski wysłał czterech pachołków, by przeszukali kościół i obie kruchty i zaraz żebraka przyprowadzili. Nie znaleźli go nigdzie, wpadł jak kamień w wodę.

*

Na rynku, naprzeciw wylotu ulicy Brackiej, czyli w miejscu uświęconym wielowiekową tradycją, ustawiono w dniu 23 lutego kilkustopniową trybunę obitą karmazynowym suknem, na niej tron cały pokryty ciężkim jedwabnym adamaszkiem i takiż sam ponad tronem baldachim. Pogoda sprzyjała, niewielki mrozik wysuszył błoto, na bladym, zimowym niebie goniły się z rzadka obłoczki.

Znowu żądne widowiska tłumy zaległy szeroki plac dokoła trybuny i całą ulicę Grodzką, aż pod Wawel.

Z uderzeniem godziny jedenastej orszak królewski zaczął zstępować z góry zamkowej. Ceklarze gęsto ustawieni podwójnym szpalerem, od Wawelu aż po tron na rynku, strzegli porządku.

Jak w dniu wjazdu królewskiego, tak i dziś witano miłościwego pana z niezmiernym zapałem i serdecznością, a on – tak samo jak przed tygodniem albo szczodrzej jeszcze – rzucał ludowi łaskawe uśmiechy.

Stanęli na miejscu, król wstąpił na podwyższenie i zasiadł na tronie. Za czym heroldowie otrąbili na cztery strony świata, że miłościwy pan raczy przyjmować przysięgę wierności wszystkich stanów Rzeczypospolitej.

Wszedł na trybunę arcybiskup gnieźnieński z biskupem krakowskim, warszawskim, lwowskim i wileńskim, pokłonili się nisko i w imieniu całego duchowieństwa polskiego złożyli hołd wierności. Dalej przysięgali wojewodowie wszystkich krajów koronnych. Przedstawiciele rycerstwa uczynili to samo. Po nich przystąpił burmistrz miasta Krakowa, jako głowa miasta, z dwoma rajcami przedstawiającymi stan kupiecki, przykląkł u stóp tronu i powitawszy króla krótką przemową, złożył przysięgę. Następnie skinął ręką, czterej pachołkowie miejscy wnieśli z trudem skrzynię dębową, kunsztownie na rogach i bokach srebrną blachą okutą, i postawili ją przed królem. Henryk zapytał przez tłumacza, co by to miało znaczyć, a burmistrz z uroczystą powagą rozwarł wieko. Okazało się, że wielka skrzynia pełna była pod wierzch naczyń złotych i srebrnych dla użytku stołu królewskiego.

Burmistrz przemówił:

– Jako ten szlachetny kruszec nigdy się nie zmieni w podłą glinę, tak serca mieszkańców Krakowa zawżdy wierne swym królom. Przyjmijcie, miłościwy panie, ten podarunek od starodawnej polskiej stolicy i posługujcie się nim w zdrowiu długie lata.

Król kazał tłumaczowi zapewnić burmistrza o swym wielkim zadowoleniu i podał mu rękę do pocałowania.

Cechy rzemieślnicze wysłały swą starszyznę w deputacji, potem wójtowie, po jednym z każdego województwa, przysięgali na wierność w imieniu ludu wiejskiego, a na samym ostatku wielki rabin miasta Kazimierza, prowadzony dla zgrzybiałego wieku przez dwóch ze starszyzny żydowskiej, stanął przed królem. Żupan miał czarny, atłasowy, na szyi łańcuch złoty z podłużną złotą tabliczką, na której było wyryte dziesięć bożych przykazań. Łysą czaszkę pokrywała okrągła aksamitna czapeczka, biała broda spływała na piersi. Wyciągnął obie ręce ku miłościwemu panu ruchem błogosławiącym i mówił:

– Niech Bóg Abrahama, Izaaka i Jakuba, Pan Zastępów, który mocny jest, a ziemia i świat cały prochem pod Jego stopą, niech ten Wszechmocny a Nieskończony trzyma cię w swym ręku jako dziecię umiłowane i przedłuży pasmo dni twoich poza setne lata.

Na rozkaz króla tłumacz dziękował rabinowi za tak dobre życzenia i zapewnił go o wyjątkowej łasce najjaśniejszego pana.

Odeszli.

Henryk Walezjusz spojrzał pytająco na wielkiego ochmistrza i westchnął. Spojrzenie i westchnienie mówiły: „Długoż to jeszcze potrwa?” Ochmistrz skłonił się i oznajmił, że ceremonia hołdu już skończona, ale jest jeszcze pięciu szlachty godnych łaski królewskiej i pasowania na rycerzy.

– Niech się zbliżą – odpowiedział król.

Stawili się wszyscy razem; urodziwi, ogromni, barczyści, jak się to mówi – chłopy na schwał: Jan Załuski, Jakub z Rozwadowa, Pakosz z Grójca, Jacek Wolski i Zbigniew Kamieniecki.

Drobnej budowy i wypieszczonego ciała książątko francuskie wyglądało przy tych olbrzymach jak dziecko.

Król uśmiechnął się mimo woli…

Wielki ochmistrz przywołał jednego po drugim, każdy klękał na poduszce u stóp tronu, a król, wymawiając uroczystą formułę, uderzał go z lekka szpadą po ramieniu i podawał rękę do pocałowania.

Skończyła się i ta pańszczyzna.

Aliści spośród braci Zborowskich wysunął się Andrzej, strojny w złotogłów i drogie kamienie, pokłonił się królowi i złożywszy ręce patrzył prosząco. Był on jednym z niewielu, z którymi Henryk mógł się porozumieć w swym ojczystym języku, a takich naturalnie wyróżniał i lubił.

– Jakże to? Chcesz i ty być pasowanym? – zapytał ze śmiechem. – Po raz drugi? Za mało uznawasz w sobie rycerskości?

– Jeszcze gorzej, najmiłościwszy panie – odparł Zborowski – rycerz ze mnie lada jaki; dałem się pojmać w jasyr i waszą królewską miłość na pomoc wzywam w tej ciężkiej imprezie.

– Tajemnicza mowa; jakoż ją mam tłumaczyć?

– Uczyńcie mi największy zaszczyt, miłościwy panie… dziś rano pojąłem małżonkę, raczcie uświetnić moje wesele waszą najłaskawszą obecnością.

– Jakże to? Prosto z majestatu, w królewskim płaszczu? – wahał się Henryk, ale mu oczy błyskały ochotą.103

– Komuż wolno czynić, co chce, jeśli nie królowi? – szepnął poufnie Andrzej. – Polećcie podkomorzemu płaszcz w opiekę, a sami… toć to kilkanaście kroków, zaraz na rogu… ino rynkiem na przełaj.

– A panna młoda ładna? – spytał król, przymrużając figlarnie jedno oko.

– Pani młoda – poprawił Zborowski – poślubiłem wdowę po Spytku Jordanie.

– Oj… leciwa może? Przyznam ci się – dodał król zniżając głos – że ni panien, ni wdów podeszłych rad nie oglądam.

– Moja małżonka młoda jest, miłościwy królu; a urodą własną szczodrze by trzy dziewki obdzieliła i jeszcze by dla samej sporo zostało.

– Kiedy się tak bucisz104 niczym paw, to chyba pojadę sprawdzić, zaliś105 nie skłamał.

 

Podano królowi konia, ród Zborowskich i inni goście pospieszyli za nim. W kamienicy narożnej przy ulicy Floriańskiej i rynku, zwanej Pod Murzynami, odbyło się wesele. Dwudziestotrzyletni król tańczył do upadłego przez całą noc. A że i miodem polskim nie pomiatało gardło francuskie, tedy nad ranem… nie konno, a w lektyce najjaśniejszy pan powrócił na zamek.

Rozdział IV

Przez osiem dni po koronacji odbywały się na podwórzu zamkowym gonitwy do pierścienia, turnieje, zapasy konnych i pieszych, słowem, przeróżne rycerskie igraszki. Przeciwnicy rozpoczynając potykanie przepraszali się wzajem, bo nieraz ranić mógł jeden drugiego, nawet ciężko. Zaraz pierwszego dnia przydarzyły się takie wypadki; pewien zapaśnik, przeszyty na wylot, padł na miejscu; dwóch wysadzono z siodła i nieprzytomnych wynieśli z placu pachołkowie. Usposobienie króla i patrzących z galerii zamkowej tłumnie zebranych niewiast srodze się tymi wypadkami zasępiło. Dopiero Tatar pewien, przeskakujący w pełnym galopie z konia na koń, i to kilkakrotnie, zajął swą sprawnością zgromadzonych i rozweselił.

Nazajutrz zaciekawienie wzbudził niemałe rycerz olbrzymiego wzrostu, w misternej, złotymi sprzączkami spinanej zbroi, na odpowiednim do swej postawy koniu. Rycerz ten okazał się mistrzem nieprześcignionym we wszystkich trudnych sztukach. Nikt nie wiedział, kto jest ni skąd się zjawił; siatka druciana u przyłbicy zasłaniała mu twarz.

Przywołany do króla, który go chciał osobiście pochwalić, musiał wymienić swe nazwisko. Przykląkł przed miłościwym panem na jedno kolano i zdjął szyszak. Siedzący najbliżej ujrzeli twarz piękną, lecz jakimś srogim, twardym wyrazem oczu i ust zeszpeconą. Brwi miał krucze, niemal zrośnięte, włosy krótko strzyżone, kędzierzawe.

– Witajcie, rycerzu, sprawiliście nam osobliwą uciechę – mówił król łaskawie, przykazując tłumaczowi powtarzać każde słowo. – Z niemałym zdumieniem spoglądałem, jak lekką ręką pierścień bez chyby dzierzgacie, a tą samą ręką, napiąwszy kuszę twardą, trafiliście do celu w samo sedno. Siła i sprawność do pozazdroszczenia. Szkoda ino, że tylokrotny zwycięzca dotąd bezimienny…

– Wyjawiłem ród mój i zawołanie wielkiemu ochmistrzowi, miłościwy panie, prosząc o incognito106 do czasu. Jestem Hieronim Płoński, starościc barski, herbu Prus minor, wierny poddany waszej królewskiej miłości.

– Czy może krewniak Jana, rotmistrza w usarskiej chorągwi kniazia Ostrogskiego? – spytał pan kasztelan Wołłowicz, stojący za krzesłem królewskim. – Znałem go dobrze, bywałem u nich w Rychcie.

– Tak jest, proszę waszej wielmożności, Jan był moim bratem.

– Był? Jakoż to rozumieć?

– Oboje braterstwo pomarli na morową zarazę przed czterema laty.

– Niezbadane wyroki Pańskie… Requiem aeternam107… A klucz108 rychtecki? Książęca fortuna, włości z pół kopy…

– Jako jedyny brat odziedziczyłem puściznę109.

Pokłonił się raz jeszcze królowi i zeszedł na dół, przypatrywać się turniejom.

Ostatni dzień igrzysk zakończył się straszną zbrodnią. Rycerze niektórzy, między innymi Samuel Zborowski, powtykali swe kopie na podwórzu zamkowym z wyzwaniem do walki. Sługa kasztelana Tęczyńskiego, Janasz Kroat, wyrwał kopię Samuela na znak, że się z nim będzie potykał. Zuchwałość ta obraziła niezmiernie pana kasztelanica, gdyż mniemał, że to sam pan Tęczyński dla ubliżenia mu sługę swego wysłał. A że był krwi gorącej i niepamiętny niczego w swej złości, skoczył z dobytym mieczem wprost ku Tęczyńskiemu, który na nieszczęście stał w pobliżu.

– Sługę swego nasadzasz na mnie? – krzyknął wściekle. – Bij się sam, tchórzu!

– Schowaj wasza miłość miecz do pochwy – odparł Tęczyński spokojnie – potykania na ostre nie odmawiam, choć o tym, co Janasz uczynił, wcale nie wiedziałem. Jedźmy za miasto, tam się bijmy.

I cofnął się z placu turniejów w głąb wielkiej sklepionej sieni, łączącej podwórze pałacowe z dziedzińcem kościelnym.

– Nie za miasto! Tutaj! Natychmiast!… – krzyknął Zborowski. – Broń się, bo ubiję!

Andrzej Wapowski, kasztelan przemyski, dojrzawszy, co się dzieje, rzucił się między przeciwników i rozkrzyżował ręce.

– Stójcie, panowie! Majestat!… Król miłościwy… toż nie bić się, ale nawet miecza dobywać nie wolno!

– A mnie wolno! – zuchwale odparł Zborowski, odtrącając Wapowskiego.

– Miejcież pomiarkowanie!

– Nie mam pomiarkowania! Precz!

Dworzanie Samuela skoczyli z gołymi szablami w pomoc swojemu panu, słudzy Tęczyńskiego z wściekłym wrzaskiem natarli na nich… stare sklepienie bramy zawyło echem…

– Crimen lesae majestatis!110 – wołał Wapowski, ze łzami ręce wyciągając.

– Nauk nie żądam… precz, mówię!

– Na rany Boga was zakli…

Nie domówił, gdyż Zborowski, cisnąwszy miecz o ziemię, dobył zza pasa czekana111 i dwukrotnie ciął go w głowę.

Rzucono się na ratunek; Wapowski miał jeszcze tyle sił, że niesiony prawie przez przyjaciół, stanął przed królem i sprawiedliwości żądał. Omdlałego z utraty krwi odwieziono do domu. Zborowskiego odprowadziła straż do wieży.

Wiadomość o niebywałym od wieków zajściu, o zabójstwie w obrębie rezydencji królewskiej, rozbiegła się po mieście jak iskra niecąca pożar. Oburzenie było powszechne, a tym gwałtowniejsze, że panowie Krzysztof, Andrzej i Samuel Zborowscy, zaufani w łaskę miłościwego pana, popełniali burdy, gwałty i wszelkie nadużycia niemal co dzień.

Wapowski umarł w cztery dni później.

Król Henryk, pomny wielkich zasług rodu Zborowskich względem swej osoby czasu elekcji, wydał na Samuela wyrok łagodny112, nie zastosowany do ogromu zbrodni: skazał go na banicję113 bez utraty czci.

Sarkano głośno na niesprawiedliwość. Wdowa po Wapowskim, z dzieckiem na ręku, dotarła do komnat królewskich i na kolanach domagała się surowej kary. Odeszła z płaczem, przeklinając króla.

Mijały tygodnie, przyszła wiosna. Młody król rozgospodarował się na dobre, ale nie rozgospodarował się dobrze. Chcąc sobie zjednać jak największą liczbę życzliwych w narodzie i z ich pomocą nieznacznie a zręcznie umacniać władzę królewską, tak bardzo przez Radę Koronną krępowaną, nie widział lepszego środka, jak sypać dobrodziejstwa na prawo i na lewo; rozdarowywał urzędy i starostwa, za które dotychczas znaczne sumy płacono i co stanowiło wielkie dochody królów. Henryk Walezjusz, hojny i lekkomyślny, szarpał nawet z majątku Rzeczypospolitej… Po krótkim jego panowaniu, z 300 000 talarów pozostało w skarbcu tylko 100 000.

Anna Jagiellonka pogodziła się z losem i nie myślała już o poślubieniu młodego króla; ten jednak, czy z wrodzonej skłonności do maskowania swych zamiarów, czy dla pocieszenia infantki w jej zawiedzionych nadziejach, wyprawiał na zamku bale, uczty, przyjęcia wieczorne w ogrodach zwierzynieckich, a zawsze i na pierwszym miejscu zapraszał królewnę i zachowywał się wobec niej z taką uprzedzającą, nawet serdeczną grzecznością, że patrząc na to, przyjaciele Anny nabierali otuchy i poczynali znów liczyć na to małżeństwo.

W połowie czerwca otrzymywał król dzień po dniu listy z Francji, których treści nie zwierzał nikomu; dnia jednego zamknął się tylko z posłem de Bellièvre i z kawalerem de Souvray i długo się nad czymś naradzali. Po tej rozmowie spiesznie się przebrał w strojne szaty, w krezę z najpiękniejszych brabanckich koronek, łańcuch przetykany rubinami zawiesił na szyi i czym prędzej pojechali wszyscy trzej na Zwierzyniec, gdzie właśnie miały być pląsy w oszklonej ogrodowej sali.

Zebrani goście powitali jego królewską mość głębokim ukłonem, a Henryk, nie zatrzymując się, biegł prawie do krzesła królewny, którą powitał czułym ucałowaniem ręki.

– Obawiałam się, czy niemoc przemijająca nie zatrzymała was doma114, miłościwy panie – rzekła infantka składając ukłon.

– Musiałaby to być chyba śmiertelna chorość, a i tę zwyciężyłaby nadzieja krzepiąca serce, że was tutaj zobaczę.

– Prawicie mi piękne słówka… – królewna urwała w pół zdania. – Czy wolno mi poskarżyć się przed wami na króla?

– Ach, poddaję tego zbrodniarza na ślepo srogości waszej; w czymże zawinił?

– Mogę mówić śmiele?

– Jako pani do swego służebnika.

– Prosiłam was, miłościwy panie, po czterykroć, a może i więcej razy, byście mi byli opiekunem w sieroctwie moim, a chronili od krzywdy. Aliści, z imion115 moich po najmiłościwszej matce odziedziczonych i z tych, które mi testamentem nieboszczyk brat mój, król Zygmunt zapisał, własną ręką czynicie darowizny!

– Czy to być może? Pomyłką się to chyba stało albo was źle powiadomiono.

 

– O, nie, miłościwy panie! Nie będę wyliczała wszystkiego, co wiem, bo nie pora dziś trapić was nudnymi sprawami, jedno przytoczę: podarowaliście czternaście wsi moich kasztelanowi czerskiemu, a ten, rozzuchwalony waszą łaską a niedolą moją, zaprzysiągł się, że mi na mieszkanie moje w Warszawie nie zezwoli, gdy właśnie stanowczo żądam tego i tam, a nie gdzie indziej mieszkać będę.

– Kasztelan czerski… – mówił król marszcząc brwi, jakby sobie przypomniał – kasztelan czerski… Zygmunt Wolski?

– On sam, a wieluż to innych oprócz niego zagrabiło niesłusznie moje włości!… I w zaopatrzeniu dworu mego posuwają skąpstwo do najdalszych granic. Śmieszno przyznać: na całe utrzymanie mojej osoby, dworzan, sług i koni – pięćset złotych tygodniowo.116 Wybaczcie, miłościwy panie, że czas przeznaczony zabawie mącę wam tymi żalami, lecz inszej sposobności nie łacno mi naleźć, zawżdy jest przy was któryś z Panów Rady, a nie przystoi godności mojej rozmawiać z wami poufnie przy świadkach.

Po twarzy Henryka przemknął cień rozdrażnienia; pohamował się natychmiast i znowu złożył z wdziękiem pocałunek na ręce królewny.

– Uczynię, co tylko w mej mocy, by naprawić to złe i wszystko odmienić ku waszemu zadowoleniu.

Królewna westchnęła. Który to już raz przyrzekał jej to samo!

– A teraz raczcie rozpocząć tańce z wojewodzicem krakowskim. Oto mu daję znak, by się przybliżył. Niestety, jeszcze mi dwóch rzeczy nie dostaje117 na prawego monarchę Sarmatów: nie nauczyłem się polskiego tańca i nie polubiłem dotąd piwa.118

– Uspokójcie się, miłościwy panie – rzekła królewna – jeżeli na tych dwóch cnotach ino zbywać wam będzie, zaliczą was potomni pomiędzy najsławniejsze króle świata.

– O, jakże ostry macie języczek!… Mości wojewodzicu, miłościwa infantka raczyła was wybrać do polskiego119.

Muzyka, ukryta w klombie kwiatów, zagrała, kilkadziesiąt par w porządku starszeństwa i godności ruszyło za królewną posuwistym, rytmicznym krokiem dokoła sali.

– Ładny taniec, Henryczku? – zapiszczał po francusku błazen, karzeł Krassowski120 – Ładny taniec, powiadasz? Żal ci, że go nie umiesz? Bogdaj to prawda była. Wszak w Paryżu na nic ci się nie przyda.

Król ruszył ramionami, a Pibrac, stojący przy nim, zbladł i przygryzł wargi.

– Co ta żaba wyplata! – zawołał z wymuszonym uśmiechem.

– Cale się nie dziwuję, że myślisz o powrocie – dalej prawił karzełek – wiadomo, wszędy dobrze, a doma najlepiej… francuski tron dziedziczny, a polski na elekcji stoi. Tedy konie kulbaczyć, komu w drogę, temu czas!

Zakręcił się i wybiegł do drugiej komnaty ze śmiechem.

– Czyżby kto… – szepnął król do dworzanina.

– Broń Boże! Ot, błazen, gada trzy po trzy, więcej nic.

Po pierwszym tańcu nastąpiły inne, cudzoziemskie; król się rozbawił, najpiękniejsze panie wybierał, prawie nie spoczął, i dobrze już niebo różowiało się na wschodzie, gdy wreszcie miłościwy pan dał hasło do odwrotu.

Nazajutrz, a była to środa 16 czerwca, wielkie zamieszanie sprawił kurier z Francji. Jakkolwiek nie zwierzał się król nikomu, a przyboczni jego dworzanie Francuzi także umieli milczeć, jednak niewiadomym, nieodgadnionym sposobem rozeszła się była przed kilku dniami wieść po mieście, że brat miłościwego pana, Karol IX, król francuski, zachorzał ciężko. Teraz znowu posłaniec z opieczętowaną torbą skórzaną, ledwie żywy ze zmęczenia… co wiezie?

Niebawem ciekawość dworu i dalszych została zaspokojona: król Henryk wyszedł ze swych komnat zapłakany, udał się do sali obrad i tak oświadczył senatorom, że dziś nie będzie przewodniczył posiedzeniu, zaś wszelkie przyjęcia, uczty i zabawy dworskie odwołuje na miesiąc z powodu żałoby po śmierci ukochanego brata. Panowie Rad Koronnych złożyli u stóp majestatu swe najwyższe współczucia, ksiądz biskup zapowiedział żałobne nabożeństwo na jutro, po czym wszyscy się rozeszli.

Nowomianowany podkomorzy, Jan Tęczyński, kasztelan wojnicki, prosił o posłuchanie u królewny i oznajmił jej w imieniu miłościwego pana smutną nowinę. Infantka wyraziła mu swoje szczere współczucie z tego powodu i życzenie powtórzenia tych słów osobiście królowi, gdy ochłonąwszy z pierwszego żalu zechce ją przyjąć.

Od czasu spotkania z tajemniczym swym wrogiem, dziadem, w kruchcie katedralnej, Krysia zmieniła się do niepoznania. Zrozumiała i upewniła się, że istotnie ktoś ją chce krzywdzić, może nawet czyha na jej życie; a to przekonanie zgasiło jej swobodną wesołość. Podziały się gdzieś trzpiotowate figle, a natomiast przyszedł niepokój, rozdrażnienie, płacz o najmniejszą drobnostkę i strach przed samotnością. Za żadne skarby świata nie pozostałaby sama w izbie, nawet zamkniętej. Rozbujała wyobraźnia podsuwała dziewczynce niemożliwe przypuszczenia… dziad mógł wyleźć z podłogi, zza obrazu, wskoczyć oknem, wsunąć się kominem. Dziad wszystko potrafi, bo dziad chce ją porwać, bo dziad ją porwać musi.

W dzień bywało jeszcze jako tako. Sadowiła się z robótką w pośrodku panien dworskich i czasem tylko wzdrygała się na jakąś myśl okropną i przerażonymi oczyma wpatrywała się we wszystkie kąty, ale gdy opowiadano coś wesołego lub miłościwa królewna kazała Kasieńce czytać przedziwne historie ze Starego Testamentu, Krysia zapominała o swej urojonej czy słusznej trwodze.

Z nadejściem wieczoru strach wzrastał, dziecko czepiało się starszych z płaczem, rozpieszczone przez królewnę, nieraz i do niej się tuliło. Na szczęście, zdrowy sen dawał spoczynek Krysi i całemu fraucymerowi, który zamęczała od tylu tygodni. Bywały jednak i takie noce utrapione, w których dziewczynka zrywała się, krzycząc, że ją dziad goni.

Anna Jagiellonka siedziała zadumana w swej komnacie: myśli a wspomnienia musiały być smutne, bo oczy królewny wzbierały łzami.

Westchnęła, przeżegnała się i uspokojona zawołała Kasieńki. Panna Leszczyńska wbiegła z przyległej komnaty.

– Słucham pokornie waszej miłości.

– Coś bym ci rada opowiedzieć, może mi zelży na sercu. Miałam tej nocy sen osobliwy: widziałam jakby na jawie brata mego; szedł jakąś kamienistą ścieżką pod górę, a góra była aż pod niebo. Żal mi go było, bo się słaniał od zmęczenia, tedy mu rzekę: „Zeprzyj się na mnie, lżej ci będzie”. A on tak odpowiedział: „Muszę iść sam, twoja droga insza, nie wolno ci ze mną”. „A dalekoż to jeszcze na szczyt?” – zapytałam. „Bardzo daleko i bardzo stromo” – powiada. „Ino kto by mi podarował dziewięć piątków, tobym rychlej zaszedł”. „Jak to podarował?” – spytałam jeszcze. Aliści w jednej chwili wszystko znikło i obudziłam się. Rozumiesz, co to było?

– Jakoweś tajemne znaczenie… gdyby rozważyć…

– Ja to cale po prostu tłumaczę: król prosi, bym się zań modliła przez dziewięć piątków, to mu skrócę ciężką drogę czyśćcową i do nieba dojść dopomogę. Tak mi pilno, tak bym chciała już zacząć… ino chodzi o to jak? Tedy suponuję121, jeśli owa droga ku niebu tak przykra, to i moja modlitwa ma być połączona z uciążliwością. Będę chodziła do kościoła o północy, właśnie gdy sen człeku najmilszy. Nabożeństwo ranne co piątek zamówię, a nocą zebrać się, nie zaspać, to już ty mi pomożesz, prawda? Pamiętaj, jutro zaczynam.

– Chyba powiedzcie: „zaczynamy”, bo ja z wami koniecznie i jak znam pannę Krupską, to będzie błagała waszą miłość, by ją dopuścić raczyła do wspólnej modlitwy.

– A cóż uczyni z Krysią?

– Nie piśniemy słówka przed dzieckiem ani przed nikim innym. Zezwoli wasza miłość, że ino we trzy będziemy chodziły do kościoła. Z tamtymi nie ma co próbować, więcej mitręgi jak pożytku.

Nazajutrz tedy, czyli w piątek, dawno już starsze i młodsze dworki rozeszły się do swych sypialni, dawno stróż nocny otrąbił jedenastą godzinę, gdy królewna w lekkim sukiennym półgiermaczu i białej chuście na głowie, z Kachną i Marysią, niosącą przodem zapaloną woskową świecę, przesuwały się jak widma ciasnym korytarzem do krytych schodów, prowadzących wprost z komnat do kościoła. Tam, na marmurowym ganeczku, w kaplicy Przenajświętszego Sakramentu, klęcząc naprzeciw ołtarza, Anna rozpoczęła modlitwy za duszę króla Zygmunta psalmem pokutnym: De profundis clamavi ad Te, Domine122

– Domine, exaudi orationem meam123 – żałośliwym głosem odpowiedziały dziewczęta.

W komnatach na górze cisza zalegała; wszystko spało. Wtem drżący, lękliwy głosik wyszeptał:

– Marysiu…

Zamiast zwykłej, uspokajającej odpowiedzi – milczenie.

– Maryyysiu… – odezwało się dziecko znowu.

Nikt nie odpowiedział, tylko za przepierzeniem, w jakiejś drugiej izbie, szmery, przytłumione głosy, liczne kroki…

– Marysiu! – zawołała Krysia już głośno i wyskoczyła z łóżeczka. – Marysiu! Dziad po mnie idzie!

Jeden krok tylko, a przytuli się do swej opiekunki i będzie bezpieczna… Pomacała rączkami posłanie, nie ma nikogo. Zapanowała nad wzrastającym przerażeniem, na palcach cichusieńko, kierując się ku nocnej lampce w sypialni królewny, doszła do komnaty. Stanęła w progu… cisza. Idzie dalej… i tu łoże nawet nie poruszone; żywego ducha w izbie. Cóż to ma znaczyć? Wszyscy gdzieś poszli, ją samą zostawili… a dziad już idzie… zbójców prowadzi… najwyraźniej kroki słychać gdzieś bliziutko.

– Jak mię złapie – szepnęła, przyciskając rączki do piersi – to zadusi od razu… a jakże, zadusi. Trzeba uciekać prosto przed siebie… toć mnie po nocy nie dogoni…

Otworzyła drzwi ostrożnie, wyjrzała; ciemno, straszno, kamienna posadzka zimna jak lód, w którą stronę się zwrócić?

„Może w prawo? Nie… tam jakieś głosy; pójdę prosto… ojoj mur! Aniele stróżu mój, ty zawsze przy mnie… Jezus… światełka widać! Ktoś idzie… pewno dziad!”

I naprzód, naprzód, po omacku, byle uciec przed zbliżającym się światłem, z wyciągniętymi rączkami, o ściany sobą uderza, stawia kroki niepewne, a w uszach tak coś huczy… takie młoty biją…

Odwraca głowę, światełka widać coraz wyraźniej, ktoś się zbliża.

Krysia uczuwa pod ręką przerwę w murze.

– Co to? Jakaś szpara… Nie, to okienkol Mur gruby, wsunę się głęboko, może mnie nie zobaczą…

Wdrapuje się do framugi, wstrzymuje oddech…

Pięciu ludzi przechodzi tuż obok niej… mogłaby ich dotknąć ręką; idą w milczeniu. Dwaj niosą małe latarki, idą przodem. Za nimi… kto taki?… Król jego miłość… Sam król?… W nocy?… Skrada się na palcach, jakby się bał… czy i jego ktoś goni?… A jak się spieszą! Zaczynają biec…

Otucha wstąpiła w serce Krysi…

– Mario, królowo… to nie dziad!

Spełzła z przymurka na posadzkę i bezmyślnie, bezwiednie bosymi nóżętami ściga niknące w oddaleniu światełka.

– Oho… gdzieś się podzieli… czy zgasili latarki?

Przebiegła jeszcze kilka kroków, znowu coś migło, ale niżej, o wiele niżej.

– Już wiem… schodki jakieś… Gdzież oni idą?

Chłodny powiew świeżego powietrza musnął twarz dziewczynki. Zbiega coraz niżej, furtka otwarta… Stanęła, rozgląda się, gwiazd na niebie jak maku… migocą, nikogo już nie ma.

– Znikli, czy co? – szepce Krysia do siebie. – Nie, słychać głosy… za szkarpą stanęli!

Posuwa się ku baszcie.

– Jezus Maria! – krzyknął ktoś i nagle zacharczał, jakby go pod gardło chwycono.

– A, ty przeklętniku… łotrze jedenl Co tu chciałeś wypatrować? Będziesz pod zamkowymi murami szpiegował? Ciekawyś? Zapłacisz za ciekawość! No, przeżegnaj się przede śmiercią!124

– Matko Boska, święta… nie zabijajcie! – przeszywa powietrze donośny krzyk dziecka.

Cisza. Kroki się oddalają.

Spoza muru wychodzi jakiś człowiek, chwiejąc się na nogach. Oczy Krysi, przywykłe do mroku, widzą dobrze.

– Antoni, kuchta! A ty co tu ro…

– Panieneczka… Pannuncia… Krysiunia! Wybawienie moje! Ady nóż wyciągał z pochwy, byłby mię zażgał bez litości, gdyby go wasz głos nie spłoszył.

– Kto taki?

– A któż by? Ten Francuz diabelski, co po naszemu gada, Pibrac. Niby to moja wina, żem ich przydybał na gorącym uczynku.

– Kogo?

– Nie widziała pannuncia? Miłościwy król samopiąt125 uszedł z Krakowa! A ja i tak lecę do pana kuchmistrza, opowiem, co się stało. Niech roześle służbę po całym mieście szukać pana podkomorzego. Jest na uczcie u któregoś wojewody. Ale… skądże się panienka tutaj wzięła?

– Uwidziałam idących i szłam za nimi… sama nie wiem po co.

– Ale ja wiem. Pan Bóg miłosierny zesłał mi dziecko niewinne na ratunek od zguby. Chodźcie, pannuńciu, zaniosę was do izby, bobyście zabłądzili po ciemku w onych krużgankach.

*

– No i cóż?

– No i jakże? – pytali jeden przez drugiego panowie polscy, którzy wyjechali naprzeciw podkomorzego Tęczyńskiego.

– Z czymże wasza miłość wracasz?

Tęczyński rozkrzyżował ręce bezradnie.

– A z niczym.

– Jak to? Nie dopędziiiście króla?

– Pięciu ich leciało jak wicher od Zwierzyńca, gdzie ich czekały gotowe konie; mieli je rozstawione co dwie mile. Toć i dognać niełatwo było. Nam cztery wierzchowce padły, Tarnowski i Wiśniowiecki ledwie żywi dojechali, a jednak… złapaliśmy ich… już za Pszczyną.

– Aha… za granicę zdołali ujść!

– I cóż?

– Ano co? Mówić sobie nie dał o powrocie.

– Boś wasza miłość nie nalegał ostro… – gniewnie mruknął wojewoda Firlej.

– Nie nalegałem? Do nóg mu się rzuciłem, za strzemiona chwytałem, krwi sobie z palca upuściłem, jako się dam zabić zań, jeśli wróci. Zawziął się, że musi do Francji, załatwić sprawę o dziedzictwo korony po bracie. Przysięga, że za trzy miesiące przyjedzie.

– Trzeba mu było powiedzieć, że Rada nie będzie się przeciwić, niech ino z naszą wiedzą i zgodą jedzie, a nie potajemnie.

– Wszystko mówiłem. Prosiłem, błagałem, stawiałem mu przed oczy, że niegodna126 pomazańca bożego uciekać chyłkiem w nocy, jak zbrodzień, gdy może jechać swobodnie, z chwałą, w biały dzień, jako przystoi królowi. Płakałem i on płakał, ale nie ustąpił. Ot, podarował mi spinkę do żupana z diamentem… za całą odpowiedź.

– To te kukły francuskie namówiły go do wszystkiego…

– Licho ich wie, kto kogo namawiał, dość że ujechali.

– Didko jeho bery127 – zaklął po rusku Wołłowicz. – Mieliśmy pana przez cztery miesiące i dwa dni… Warto było koronę bezcześcić.

102przedać (daw.) – dziś: sprzedać. [przypis edytorski]
103raczcie uświetnić moje wesele waszą najłaskawszą obecnością (…) wahał się Henryk, ale mu oczy błyskały ochotą – Henryk Walezjusz był zaraz po hołdzie na weselu Andrzeja Zborowskiego (Grabowski, Wspominki ojczyste). [przypis autorski]
104bucić się (daw.) – chełpić się, pysznić się. [przypis edytorski]
105zaliś nie skłamał (daw.) – czy nie skłamałeś. [przypis edytorski]
106incognito (łac.) – zatajenie tożsamości, nie podawanie nazwiska. [przypis edytorski]
108klucz – tu daw: majątek ziemski, obszar (kilka czy kilkadziesiąt wsi lub folwarków) należący do jednego właściciela albo dzierżawcy. [przypis edytorski]
107Requiem aeternam (łac.) – wieczny odpoczynek; pierwsze słowa modlitwy za zmarłych. [przypis edytorski]
109puścizna – dziś: spuścizna, spadek. [przypis edytorski]
110crimen lesae majestatis (łac.) – zbrodnia obrazy majestatu. [przypis edytorski]
111czekan – broń o kształcie zaostrzonego młotka, służąca w bitwie do rozbijania zbroi przeciwnika. [przypis edytorski]
112Król Henryk, pomny wielkich zasług rodu Zborowskich względem swej osoby czasu elekcji, wydał na Samuela wyrok łagodny – Samuel Zborowski nie zastosował się do wyroku banicji, w 1584 r. wjechał na teren Polski, został aresztowany i stracony. [przypis edytorski]
113banicja – wygnanie. [przypis edytorski]
114doma (daw.) – w domu. [przypis edytorski]
115imienie (daw.) – majątek ziemski. [przypis edytorski]
116w zaopatrzeniu dworu mego posuwają skąpstwo do najdalszych granic. Śmieszno przyznać: na całe utrzymanie mojej osoby, dworzan, sług i koni pięćset złotych tygodniowo – Przeździecki Jagiellonki, t. V. [przypis autorski]
117nie dostaje (tu daw.) – brakuje. [przypis edytorski]
118jeszcze mi dwóch rzeczy nie dostaje na prawego monarchę Sarmatów: nie nauczyłem się polskiego tańca i nie polubiłem dotąd piwa – A. Grabowski, Wspominki ojczyste. [przypis autorski]
119polski taniec – polonez (z fr. danse polonaise), majestatyczny taniec dworski, którym rozpoczynano tradycyjnie bale. [przypis edytorski]
120Ładny taniec, Henryczku? – zapiszczał po francusku błazen, karzeł Krassowski (…) Wszak w Paryżu na nic ci się nie przyda – A. Grabowski, Wspominki ojczyste. [przypis autorski]
121suponować (daw., z łac.) – przypuszczać. [przypis edytorski]
122De profundis clamavi ad Te, Domine (łac.) – z głębokości wołam do ciebie, Panie; psalm żałobny. [przypis edytorski]
123Domine, exaudi orationem meam (łac.) – Panie, wysłuchaj modlitwą moją (dalsze słowa psalmu żałobnego). [przypis edytorski]
124Będziesz pod zamkowymi murami szpiegował? (…) No, przeżegnaj się przede śmiercią! – kuchta dworski Antoni był świadkiem ucieczki Henryka Walezego (list Tomasza Plazy do Marcina Kromera), zob. Jagiellonki Przeździeckiego. [przypis autorski]
125samopiąt (daw.) – w pięć osób; sam z czterema towarzyszami. [przypis edytorski]
126niegodna – dziś popr. forma: niegodne. [przypis edytorski]
127Didko jeho bery (z ukr.) – niech go diabli wezmą. [przypis edytorski]