Kostenlos

Królewska niedola

Text
0
Kritiken
Als gelesen kennzeichnen
Schriftart:Kleiner AaGrößer Aa

– Co, kamienna?

– A jakże; i żebyś wiedział, że ostra. Dalej kościany patyczek zastrugany kolczato, a po drugiej stronie spłaszczony, i wywiercona w nim dziurka. Igła, czy co takiego? Myślę se i dziwuję się strasznie. Jeszcze ci ta było kilka wyostrzonych kostek; może groty do strzał, albo insze narzędzia. Idę dalej i upatruję pilno, zali nie najdę czego jeszcze. Masz! Znowu półka, a co na niej? Grzebień z kości wyrobiony, ale mogę powiedzieć, cale niezdarnie. Jakieś dziecko może ku zabawce taki zrobiło. Ja bym zdolił dziesięć razy lepiej. Krzywe toto było, chropate, do niczego. A przy grzebieniu kamyczków modrych i czerwonych garść, wszystkie podziurawione przez środek. Jakby nitką przewlókł, toby można zawiązać dziewusze na szyi, niby paciorki. Ani wątpienia dziecko się tam bawiło25. Jeszcze w jednym kącie nie byłem, idę ostrożnie, bo łuczywo nikło się świeci, aż tu nagle jak nie gruchnie, jak nie huknie… ze wszystkich gór echo poleciało.

– Aha, aha, w południe to było? Słyszałem i ja – rzekł Jasiek – ino myślałem, że grzmi.

– Przeląkłem się tak – ciągnął Walek dalej – aż mi serce stanęło; ścierpłem tak, jakby mnie lodem obłożył. Nie mogłem się ruszyć, bałem się oddychnąć. Czekam, czekam… zali gdzie spod ziemi jaki olbrzym nie wylezie, albo z góry smok nie wyskoczy, nic… cicho. Za jakiś czas, może długi, może krótki, ośmieliłem się kapkę, ruszam głową, nasłuchuję, patrzę, nic strasznego nie ma. Tedy myślę sobie: „Uciekaj, pókiś cały, bo jak łupnie drugi raz, to nie będzie żartów”. Chcę wyjść na świat, a tu otwór przeokrutne kamienie zawaliły.

– Aha! To z tego tak łomot był?

– Juści z tego. Spokojnie ci się gada, ale jak mnie było, miarkuj sobie. Macam, szukam, zrazu ani tej szczeliny znaleźć nie mogę… Aż mi włosy dębem stanęły. Wreszciem jej się domacał, a co mi z tego? Szturcham, wypycham, pięściami walę one kamieniska, rety… żaden ani drgnie. Co to będzie, jeżeli nie najdę ratunku! Tak mi się widziało, żem cały tydzień w tej ciemności trwał, a może nie było ani godziny. O Jezus… Jezus… jak mi też to straszno było! I tu próbuję, i tego się chytam, – wreszcie wylazłem po tych uśtyrmanych głazach aż do samej góry. Szczęście, że u wierzchu mniejsze ino kamyki otwór zasłaniały; pchnąłem jeden, drugi, dziesiąty, wyścibiłem głowę na Boży świat, wysunąłem jedną rękę, macam, czepiam się, gramolę się, no i wylazłem. Ale mię cosi w plecy buchło, jakby żelazną pięścią, spadłem z tego wierzchu na ziemię. Anioł Stróż ręce podstawił, bom się mało co potłukł. Oho ho, żeby mi ta nowy pasik guziczkami nabijany kto obiecował, już tam drugi raz nie zajrzę. Co zaklęte, to zaklęte; zwyczajnym ludziom nic do tego. Już mnie ta na wieki amen nauczyło.

– Oj Waluś, Waluś, wiesz ty, coć rzekę?

– A wiem. Dogryzał mi będzie po swojemu.

– Słuchaj, wszystko ci składnie wytłomaczę. Chodziłeś po słońcu w kożuchu, a przygrzewa setnie. Od krakowskiego krzyża do tych twoich baszt kawał niemały. Mocniejszy by miał dosyć, a nie dopiero taki chruściel jak ty. Wlazłeś do jamy, zasnąłeś, i wszystkie te dziury śniły ci się pewnikiem. Dopiero gruchot kamieni cię zbudził.

– Matko Boska święta… a cóż się to dzieje! – zawołał Walek niemal z płaczem – wiecznie mi się ino ma śnić wszystko? Wczoraj tatuś i matusia swarzyli, że mi się Bóg wie co zwiduje, dziś Pietrek wpiera we mnie jakieś sny; już nikomu nic nie opowiem, choćby same gwiazdy z nieba do mnie gadały. Bywajcie zdrowi; pójdę sobie między skały, tam moje królowanie.

Pietrek z Wickiem zostali przy krowach, Wojtek i Jasiek pobiegli za Walkiem.

– Widzisz, jakiś ty – rzekł Jasiek, przytrzymując go za rękę – myśmy ci marnego słowa nie rzekli; opowiadałeś pięknie, tośmy cię słuchali i przed Pietrkiem bronili; czegożeś zły na nas?

– A o cóż to matusi poszło? – spytał Wojtek rozciekawiony.

– Poszło, to poszło. Nic nie powiem.

– Widzisz, a ja ci chciałem przedziwny kamień podarować. Mam go w chałupie.

– Kamień? – Waluś przystanął, spojrzał na Wojtka i przygryzł wargi.

– A juści, pewnoś takiego jak życie nie widział.

– No?

– Biały, niczym śnieg, i tak sam właśnie migotliwy, kieby śnieg, co świeżo spadnie, a mróz go zetnie. Cały jakby urobiony w jakiesi słupki czubate a złotych kapek na nim, jakby kto kropidłem bryznął.

– Złotych kapek?…. kropidłem?… Prawdę gadasz?

– Tak prawdę, jak tu przed tobą stoję. No, mójeś ty26, opowiedz!

– A nikomu nie powtórzycie?

– Niech Pan Bóg broni! Ani człowiekowi, ani zwierzowi, ani niebu, ani ziemi, ani wodzie, ani ogniowi! – zawołali jednym głosem Wojtek i Jasiek, podnosząc ręce w górę.

– Bo to widzicie nic wielkiego; ino matusia kazali milczeć, bo się ludzie ze mnie wyśmieją, jak się dowiedzą, a ja tego strasznie znieść nie mogę.

– Kiedyśmy się tak ciężko zaklinali, to się już nie bój, gadaj śmiele.

– Wiecie, ja sam już nie mogę się połapać; może naprawdę śniło mi się to wszystko, albo zwidywało…

– No co? Powiadajże!

– Przedwczorajszej nocy, kazali mi matusia wcześnie iść spać za piec, bo to właśnie przy sobocie statki mieli szorować i sieczki prosiakom narznąć na niedzielę, czyste wdzianie sobie, tatusiowi i mnie przystroić, jednem słowem chcieli mieć spokojną głowę. Zarozieńki27 usnąłem twardo, bom się strasznie nabiegał przez cały dzień po górach. Śpię, śpię, aż tu mi się zda, że drzwi do sieni skrzypły. Cóż tam takiego? – myślę sobie – jeszcze się nie pokładli? Wszakże to musi być po północy od świętej pamięci; naspałem się, aż hej. Słyszę, ktoś chodzi po izbie, ktoś cicho gada… otwarłem oczy, jeszcze bardziej się dziwuję. Kaganek zaświecony, na ławie za stołem człek siedzi…; pierwszy raz w życiu go widzę; włosy ma czarne, ponad brwiami przystrzyżone, wąsy tęgie. Matusia biały ręczniki zaścielają, dzbanek z mlekiem przed onym postawili, garnuszek polewany, chleb, nóż, a sami pokornie na stronie przy piecu stanęli. Ukroił sobie dużą skibkę, pił mleko, a chlebem pogryzał, widno był głodny okrutnie, bo kilka razy dolewał ze dzbanka. Na to wszystko tatuś wchodzą z pola. Pochylili się ku onemu i coś mu rzekli niegłośno. Inom jedno słowo dosłyszał: „bezpieczno” więcej nic. Kiedy się już ówten człowiek pożywił, wstał z ławy i zaczął coś gadać z tatusiem po cichu, a jam sobie oburącz gębę zatkał, aby nie wrzasnąć.

– Bo co? – spytali zaciekawieni chłopcy.

– Bo z twarzy dobrze starszy był od tatusia, a na wysokość… niczem ty, alibo ja. No, nie chcę zmyślać, może krzynę wyższy. Tatuś bez pół się zginali, jak gadali do onego. Odziany był ten człek w kożuch dostatni i barankową czapę. Jak se dziś rozważam, to przecie musiał być sen; bo powiedzcież sami: człeczyna niepozorny, w kożuchu, ot, może nawet nie wolny kmieć, ino jaki łazęga, a gdy się żegnał i miał odchodzić, oboje rodziciele do nóg mu padli, a po kolanach całowali. Matusi to tak łzy ciekły z oczu, jak woda. Nie, nie, to nie mogło być co inszego, tylko sen.

– A potem co?

– Potem coś rzeknął na odchodnym, tatuś wybiegli za nim, i znowu takie słowa mię doleciały: „wszyscy, cała wieś murem osłoni”. Matusia zagasili kaganek, pokładli kiecki na ławie i poszli spać. A mnie czegoś straszno się zrobiło; nakryłem się z głową, zatuliłem oczy pięściami i sam nie wiem kiedy usnąłem. Nie słyszałem, żeby tatuś wracali. Rano, inom się umył i przyodział, wołają do śniadania. Piję mleko, poglądam na rodzicieli, tak spokojno rozmawiają, jakby się nic dziwnego nie stało. Nie mogłem zmilczeć i pytam: „Tatusiu, a czego chciał od was ten mały człeczek?” Matusia podskoczyli na ławie i znów usiedli, a tatuś popatrzyli na mnie bystro i powiadają: „Hę? Jaki człeczek?” „A ten, co tu był w nocy, wieczerzał i gadał z wami”. Nic mi tatuś nie odpowiedzieli, ino mi pomacali czoło ręką. „Matka, zobacz no, chłopak ma głowę rozpaloną, widzi mi się. Gada trzy po trzy, trudno go wyrozumieć”. A ja swoje: „Nie trzy po trzy tatusiu, ino ktoś tu był w nocy w izbie. Kożuch miał długi, siwą czapę, co wam gadał będę, kiedy dobrze wiecie, że prawda”. „Ano darmo” – rzeką tatuś zasmuconym głosem – „słabe dziecko i tyla.” Tedy mnie wzięli oglądać oboje, wymacali mi czoło, szyję, plecy, w porządku, kiwali głową, że to pewno zimnica będzie; na koniec matusia mówią: „Ha, mieliśmy cię wziąć do kościoła, musisz ostać w domu. Anibyś pół drogi nie zaszedł, kiedyś chory”. „Zdrowem jak ta rybka, matusiu” – wrzeszczę – „zajdę trzy razy do Skały i trzy razy się wrócę!” „Nie, takie zwidywanie, takie mamidła nocne, to znak na ciężką chorobę. Siedź w domu, dziecko, a zmów pacierz, coby ci Pan Jezus przywrócił zdrowie.” „Ależ matusiu!” „Aha, jeszcze jedno; o tym jakimś małym człeczku, o tym mleku we dzbanku, o tym, żeś nas gadających w nocy widział, ani piśnij nikomu, pamiętaj! Niech no by się Kłoskowa dowiedziała, to obniesie po całym Ojcowie, że za jakieś tam ciężkie grzechy Pan Jezus nas pokarał i dziecku rozum odebrał. Milcz, jeśli nie chcesz naszego wstydu”. Poszli na nabożeństwo, a ja ku moim skałom. W onej norze znowu te majaki, te kamienne siekiery, kościane igły, Bóg wie co. Pietrek szydzi, że mi się to śniło. Słuchajcie chłopcy… może ja naprawdę pomylony? – I rozpłakał się rzewnie.

 

Chłopcy spojrzeli nań z zakłopotaniem.

– Może ono tak, może ono nie; czekaj jutra – rzekł przezorny Jasiek. – Gdybyś miał w sobie chorość jaką tajemną i zmysły popsute, to niebawem lada chwila znów ci się co ubzdura, jakaś cudaczna przygoda. Jak się to dziś abo jutro nie stanie, to znaczy, żeś zdrów. Pójdziemy już, pora nam do bydła.

Odeszli szepcząc między sobą i ruszając ramionami.

Waluś otarł oczy i na pociechę pobiegł między skały. Wdrapał się na szczyt onej Psiej Głowy, usiadł sobie właśnie na samym łbie i zatrzymał wzrok aż tam daleko, gdzie niebo ku ziemi się zniża.

– Dzień dobry, parobeczku! – powitał go ktoś znienacka. Szczęście że Psia Głowa wielka była, jak niejedna chałupa, to i spaść z niej nie tak łatwo. Walek obejrzał się niechętnie: że też mu tutaj nawet spokoju nie dadzą. Obcy człowiek nie po wiejsku odziany, o twarzy śniadej, stał tuż przy nim.

– Dzień dobry! – powtórzył grzecznie. – Nie boisz się łazić po takich sztyrmach? Dojrzałem cię z daleka i spieszno przychodzę sprowadzić cię z tej skały.

– Idźcie z Bogiem, panie – odpowiedział Walek, śmiejąc się. – Nijakich gór, nijakich skał się nie boję. Skały mnie znają i ja je znam wszystkie, co do jednego zakamarka.

– Taaak? – zadziwił się nieznajomy i badawczo, bystro przyjrzał się dziecku. Ileż ci to lat pacholiku, żeś taki wyznany i doświadczony?

– Dużo; dwanaście.

– Ani dziesięciu bym ci nie dał. Dobrze to, że się umiesz drapać po skałach; ale nie ino strome urwiska są człeku groźne. Ja słyszałem, że w tych wąwozach zbóje siedzą. – Mówiąc to, nieznajomy rozejrzał się, czy nikogo nie ma w pobliżu.

Walek popatrzał nań spod oka.

– O Matko święta… znowu mi się coś przywiduje!… – przemknęło mu przez głowę. – Niesamowity jakiś człowiek… wyskoczył jak spod ziemi, i mowę ma dziwną, niby po naszemu gada, a przecie inaczej. Przepowiadał mi Jasiek przygodę…. jest przygoda!

Podsunął się ku podróżnemu i nieznacznie pomacał jego odzienie. – Żywy… prawdziwy… stoi przede mną…

– Mówiono mi w okolicy – prawił dalej nieznajomy – że w Ojcowie na pewne… zbójcy się kryją.

– To chyba od dzisiejszego ranka! – przerwał mu Walek, śmiejąc się drwiąco. – Wczoraj ich jeszcze nie było; a czego by tu szukali? Dy we wsi sami biedni ludzie mieszkają. Co ta ostało po Tatarach, to czeskiego starosty sługi zabierają. Toć krwawymi łzami ludzie płaczą na one czeskie łupiestwa.

W oczach nieznajomego błysnęła jakaś złowroga iskra; ale natychmiast się uśmiechnął i rzekł:

– Takiś mały, a gadasz jak stary. Skądże wiesz to wszystko? Tatuś tak powiedzieli? Hm hm… – odchrząknął nieznajomy. – A jak ci na imię parobeczku?

– Walek.

– A na przezwisko?

– Niby po tatusiu?

– Tak jest; jak was we wsi zowią?

– Dąbki się nazywamy. Czterech braci tatusiowych gospodarzami jest w Ojcowie.

– Aha. Więc ciężkie panowanie czeskiego króla powiadasz?

– A juści. Mieliśmy cztery krowy i owiec dziesięć, gęsi, kur, niemało. Wszystkośmy za Pana Jezusową łaską przed Tatarami ukryli. Z całej wsi dobytek schowali gospodarze po jaskiniach. Ale przed czeskimi wilkami to ani pod ziemią się nie skryjesz. Toli w przeszłym tygodniu zabrali każdemu gospodarzowi po jednej krowie. Na jakieś tam podatki. Ino temu nie wzięli, kto nie miał. To ci dopiera prawe zbóje! Może wy o tych łotrach gadacie, panie?

– Mądrze mówisz, parobeczku, jakbyś z księgi czytał. Nie na wasze domy, ani na wasze krowy łakomią się zbójcy, ino na przejezdnych kupców bogatych, na polskie i czeskie pany, co tędy krakowskim gościńcem gęsto jeżdżą. Spomiędzy skał wypadają opryszkowie i odzierają ich z mienia, zabierają tłomoki, skrzynie, jeszcze Bogu trzeba dziękować, jeśli z życiem puszczą. Mnie tu właśnie sąd ławniczy przysłał na ukrócenie tych rabunków. Taki zwinny, roztropny chłopak jak ty, mógłby mieć piękny zarobek, gdyby choć jednego wypatrzył… i mnie o tym powiadomił. Jakbyś mi na ten przykład o czym takim doniósł, dałbym ci duży biały pieniądz.

– A mnie co po białym pieniądzu?

– Rodzicielowi oddasz. Przy gospodarstwie zawsze czegoś brak, dobrze mieć grosz na potrzeby.

– Ot, gadacie panie, jak ten wiatr wieje. Ktoś wam bajek naplótł gwoli postrachu, a wy wierzycie.

– Nie bajki, nie; ja nawet wiem, jak herszt onych złoczyńców wygląda. Srogi to zbrodzień; ani dziecku, ani niewieście nie pofolguje, nóż jego ze krwi nie obsycha.

– O rety… skoro go znacie, łacno wam go pojmać?

– Trzy dni temu na własne oczy go widziałem i umknął mi… właśnie w te strony. Przysiągłbym, że tutaj gdzieś blisko się kryje. Gdybyś go wytropił, wszak powiadasz, że ci każda jama znana? Gdybyś go wytropił, a dał znać na gród do Skały, tobyś za to dostał nie srebrny pieniądz, ale śliczny, złociuśki.

– Nie dla nagrody panie, ino gwoli ustrzeżenia ludzisków od takowego mordercy, przyrzekam wam, że go szukać będę; i jeśli tylko siedzi gdzie w tych skałach, najdę go, ani chybi.

– Ino musisz tajemnie się sprawiać; nikomu nie wspominaj ani o mnie, ani o tym, com ci wyjawił. Źli ludzie wszędy się trafiają; może on we wsi ma wspólników… niechby się który dowiedział, że go szukają, zaraz by go powiadomił.

– I to może być. Aha, obiecuję, a sam nie wiem co. Po czymże poznam tego człowieka?

– Bardzo łacno; nie co dzień się takiego widuje: twarz ma jak na zbrodniarza cale przyjemną; włosy krucze, równo z brwiami przystrzyżone, wąsy bujne, szczupły a mały wzrostem, niczym dziecko.

– Jezus Maryja! – wrzasnął Walek nieludzkim głosem.

– Co! Może go znasz? Możeś go już widział? – chwytając chłopca za obie ręce, skwapliwie pytał podróżny.

Dziecko blade było jak chusta i drżało na całym ciele.

– Gadaj! Znasz tego człowieka? – ostro krzyknął obcy.

– Nnnie… ni… nigdym go nie wi… widział…

– Ino co? Nie kłam! Ty coś wiesz o nim!

– O rety… nie wiem nic… ino… ino się boję… boję się, coby mnie nie zarznął!

– Głupiś. Choćbyś nawet z nimi rozmawiał, ani mu do głowy nie przyjdzie, żeś mu wróg. Właśnie do takiej roboty dziecku najskładniej. Szukaj śmiele, upatruj, a złoty grosik twój. Pytaj na grodzie o rycerza Wrzecisława ze Żlebu. A cobyś wiedział, że moje słowo święte, masz tu srebrniaka na zadatek. Dotrzymasz obietnicy, nie pożałujesz.

25Grzebień z kości wyrobiony (…) Ani wątpienia dziecko się tam bawiło – dawno, dawno, tysiące lat temu, w czasach, które się nazywają przedhistoryczne, ludzie nie umieli budować sobie mieszkań, nie mieli narzędzi do pracy tak doskonałych, jak my posiadamy; nie umieli dobywać z ziemi rudy żelaznej ani wytapiać z niej tego najpożyteczniejszego metalu. Naczynia i sprzęty, które sobie nieudolnie sporządzali, były tylko z krzemienia lub z kości. Odziewali się w skóry zwierząt, które upolowali z narażeniem własnego życia. Mieszkali w pieczarach i jaskiniach. Jeszcze nieraz o ten nędzny przytułek musieli walczyć z niedźwiedziami. Czasy te odległe, przedhistoryczne, o których dowiadujemy się z wykopalisk, nazywają się epoką kamienną. [przypis autorski]
26mójeś ty (gw.) – mój kochany, mój drogi. [przypis edytorski]
27zarozieńki (gw.) – zaraz prędko, bardzo szybko, natychmiast. [przypis edytorski]