Kostenlos

Historia żółtej ciżemki

Text
0
Kritiken
Als gelesen kennzeichnen
Schriftart:Kleiner AaGrößer Aa

Marysia i Konda wyglądały zza pieca na tego brata po miejsku odzianego, z gładką, nieopaloną twarzą i białymi rękami; nie śmiały się zbliżyć, sam pobiegł do nich i wycałował za całe dziesięć lat. A Jędrek chodził dumny, bo to on pierwszy z braciszkiem gadał i jemu Wawrzuś, a nie tatusiowi ani matusi, konika wyrzeźbił.

Dopiero przy wieczerzy nie było końca pytaniom. Wawrzuś opowiedział całą swoją historię z najdrobniejszymi szczegółami, a rodzice znów mówili, jak im straszno było myśleć, że on tam w puszczy o głodzie się błąka, że go dzikie zwierzęta rozszarpały, jak ojciec nazajutrz po jego zniknięciu wybrał się konno skoro świt i szukał po lesie nadaremnie… wszystko sobie rozpowiadali. Wojciechowa popłakiwała nad niedolą swego biednego dziecka, to znowu wybuchali wszyscy śmiechem, gdy była mowa o figlach Beksy i brzuchomówstwie Grzegorza. Wawrzuś zataił w swym opowiadaniu, jak nieraz okrutnie się z nim stary kuglarz obchodził, a tylko chwalił serdeczną opiekę i dobroć Grzegorzowej. I o księdzu kanoniku mówił im dużo, i o ojcu Szymonie ze łzami wspominał, a wszystkiego tak ciekawie słuchali, nawet mały Jędrek oczy wypatrywał na ślicznego panicza, co jest naprawdę jego braciszkiem.

Aż tu w otwartych drzwiach, stanął nagle Jasiek.

– Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus; a mnie też ta biednego nie napędzicie581 od siebie?

– Na wieki. – Wojciechowie spojrzeli na syna pytająco.

– Nie poznajecie go, tatusiu? Dy to Jasiek Mikołajów. Gdyby nie on, nie byłoby mnie tu dzisiaj; drogi nie znałem ani nazwiska swego nie wiedziałem; on mię582 tu przyprowadził.

– A toś nam, Jasiu, miły jak niejrodzeńszy! – zawołała Wojciechowa. – Cały wiek kochania ledwie zdoli zapłacić za ten podarunek, jakiśmy dziś od ciebie dostali. Siadajże przy mnie, synku. Maryś… podaj wieczerzę gościowi; jeszcze kluski ciepłe, jedz z Panem Jezusem.

Marysia postawiła przed Jaśkiem misę pełną po brzegi, chleba ukroiła serdecznie, jakby dla czterech, nie dla jednego, i byłby jadł ze smakiem, gdyby mu czegoś oczy nie skakały raz po raz ku dziewczętom. Czy na małą Kondusię poglądał, czy na szesnastoletnią Marysię, nie wiadomo; dość że klusek bardzo powoli ubywało, a Maryśka, czerwona jak piwonia, poskubała cały rożek od zapaski na strzępy.

Czasem przychodzi taka ciekawość na ludzi, że się jedno drugiemu nie może napatrzyć. Marysia miała oczy jak smoła czarne, a Jasiek jasnosiwe jak woda wiślana. Siwe dziwowały się czarnym, co takie bystre, a czarne siwym, że z nich uciecha tryska. Szczęście, że matka wpatrywała się cały wieczór w syna jak w cudowny obraz, bo niechybnie dostałaby się Maryśce bura za… potarganą zapaskę.

Rozmowa przeszła i na sprawy Jaśka.

– No, jakże, widziałeś się z wójtem? – spytał Wojciech, powiadomiony przedtem przez Wawrzusia o zamysłach przyjaciela.

– Dziękować Bogu, zastałem go doma583; wszystkośmy obgadali, obradzili dokumentnie; poczciwy człek, że się to lubili oba z tatusiem, zawziął się okrutnie, coby mi dopomóc. Od razu gada: „Idźmy do macochy”. I poszliśmy.

– Poznała cię? – spytał Wawrzuś.

– Ale gdzie! Dopiero jak jej wójt powiedział, kto i co, to się aż zalękła. Myślała, żem się przyszedł ojcowizny dopominać; od razu uderzyła w płacz, jako z głodu ginie, kożucha na zimę nie ma, dziecko chore, krowa się sterała584, strzecha gnije, stajenka się wali… jak rozpuściła język, to dudniało niczym we młynie. Dopiero wójt do niej, że ja nie myślę nic wydzierać, choć po sprawiedliwości połowa mi się należy, ino przyszedłem wykupić od niej wszystek grunt, chałupę i sad za gotowe pieniądze: skoro się ugodzimy, zapłacę od razu.

– Ino się upewnij, coby se poszła z Poręby, bo jakby została, nie pozbyłbyś się baby do śmierci.

– A jakże; pamiętam ja dobrze, co ona za jedna. Tośmy też sprowadzili Walantego organistę i kościelnego Pietra, tedy przy nich obu i przy wójcie zaprzysięgła się, że precz pójdzie do Aleksandrowic, skąd jest rodem, i tam sobie siedziała będzie przy bracie, a czerwieńce po połowie bratu, po połowie na dziecko przepisze. Tak my i skończyli w prędkości, bo wszystkim nam wiadomo było, ile tatuś mieli gruntu, a wójt obrachował, co to razem z chałupą warte. Wypłaciłem przy świadkach, i spokój.

– Cóż, kiedy rola w dzierżawie – rzekł Wojciech.

– Poczekawszy, to się poodbiera; a mnie znowu nie tak pilno, mam dobrą służbę; chyba że…

I znowu mu coś szarpnęło oczy ku Marysi.

– A dużo zapłaciłeś za ojcowiznę?

– Oj, dużo! Trzydzieści cztery czerwone. Jeszcze chciała wydrzeć więcej, ino wójt i tamci wzięli mnie w opiekę i przeperswadowali585 macosze, że gdybym się chciał prawować586, toby nigdy tyle na jej dziecko nie przypadło.

– Toś ty teraz pan całą gębą – rzekł Wojciech – ino czy będziesz umiał gospodarować?

– Oho, tatusiu – za Jaśka odpowiedział Wawrzuś, rad, że go może pochwalić – żebyście wiedzieli, jak on się na wszystkim rozumie! U pana miecznika w Niegoszowicach całym majątkiem zarządza. Uczył się przez pięć lat w Grodzisku, a jakże!

– Łaska Boska; kiedy tak, może i my starsi dowiemy się czego nowego od ciebie, hę?

– E… ja bym ta przez587 zapłaty za parobka do was przystał, ino mnie weźcie – odparł Jasiek niby żartem, ale Wojciecha pokornie za nogi objął i w kolano pocałował. Spojrzał ukradkiem ku ławie przy piecu, a stary, nie w ciemię bity, odchrząknął srogo i palcem mu pokiwał. Ale że się zaraz potem zaśmiał wcale wesoło, to i Jaśkowi niestraszna była owa groźba.

– Kiedyśmy se już powiedzieli wszystko, co było, to trza się wziąć do tego, co będzie – odezwał się Wawrzuś. – Ino się z wami przez jutrzejszy dzionek nacieszę, pilno mi wracać do roboty, bo i te godziny ledwiem gwałtem wydarł mistrzowi.

– To się wie – rzekł Wojciech – słowo święta rzecz; ino raz nie dotrzymaj, to ci nikt wiary nie da.

– Posłuchajcie więc. Ponieważ główny wizerunek w ołtarzu przedstawia śmierć, wniebowzięcie i ukoronowanie Matki Boskiej, przeto mistrz na swoją cześć przysiągł, że poświęcenie ołtarza i pierwsze nabożeństwo odbędzie się 15 sierpnia, czyli w święto Wniebowzięcia. Już się ino złoci, poleruje, szafa gotowa; za jaki tydzień zaczniemy w kościele figury ustawiać i boczne obrazy na śrubach mocować.

– Żeby choć raz w życiu pomodlić się przed takim ołtarzem! – westchnęła Wojciechowa.

– Do tegoż i moja mowa wiedzie, matusiu. Musicie przyjść oboje z ojcem do Krakowa i na własne oczy widzieć wszystko.

– Czy się to biedny chłop dociśnie między pany588? – rzekł Wojciech.

– Juści pewno, że tłumy tam senatorów będą wedle króla miłościwego; sławetna rada miasta, jego wielmożność pan burmistrz i kupców najprzedniejszych i mieszczanów589 znakomitych nieprzeliczony zastęp, jako że i głównie ono mieszczaństwo własnym sumptem590 ołtarz fundowało. Będzie i biskupów kilku, i księży co niemiara… Ale nie troskajcie się, tatusiu, źle by było, gdybym ja swoich rodzicieli nie mógł wpuścić do kościoła! Ady pięć aniołów te moje ręce wyrzeźbiły i proroków trzech, i świętego Wojciecha. A filarków, kroksztynów591 i baldachimów anibym się doliczył. Ino se przyjdźcie we wilię święta pod wieczór, a rano pilnujcie tego wejścia, co od strony świętej Barbary. Już ja będę wybiegał co chwila i upatrywał was.

 

– Nie wpuszczą nas…

– Wpuszczą, jako żywo! Jużem se to wymówił u mistrza, a ten postara się o pozwolenie u infułata. Ksiądz infułat wie dobrze, w jakiej ja łasce u mistrza Wita i że mojej pracy niemało tkwi w onym ołtarzu. Chociażbym u książąt i królów nadwornym snycerzem był, większej chluby do śmierci nie dostąpię, jako ta jest, że pospołu z Witem Stwoszem pracowałem i najcelniejszym jego uczniem jestem.

– Bogu niech będą dzięki! Wyrosłeś mi na wielką pociechę, synku – rzekł Wojciech serdecznie.

Wawrzuś pocałował ojca w rękę, ale nie mógł się wstrzymać od maleńkiej zemsty za bolesne cięgi sprzed lat dziesięciu i rzekł, śmiejąc się:

– A pamiętacie, tatusiu, jakeście rzemień strzępili na mnie? Jak was ten mój kozik mierził, a markociliście się, że nic uczciwego nie wyrośnie z „niedojdy”?

– Nie po naszej woli się stało – wtrąciła swoje słowo matka – ino tak, jako chciał Pan Jezus i jako jest najlepiej dla ciebie i dla nas.

– No, jeszcze całe jutro przed nami – zawołał ojciec. – Nocyśmy zarwali niemało, kiedyż się wyśpimy? Chłopcy, na siano do stodoły. Jutro skoro świt budzę obu, jęczmień będziemy wozić.

Zakończenie

Odsłonięcie wielkiego ołtarza w kościele Mariackim miało nastąpić w dniu 15 sierpnia 1489 roku, jako w święto Wniebowzięcia Najświętszej Panny Maryi.

Od dwóch tygodni już pracowała czeladź mistrza Wita pod jego okiem i rozkazami w prezbiterium oddzielonym szarą oponą592 od reszty kościoła. Raz po raz stawały wozy ładowne przed bocznym wejściem od strony świętej Barbary. Zdejmowano z nich rzeźby większe i mniejsze, troskliwie sianem i pakułami owiązane, i wnoszono ostrożnie do kościoła.

Najpierwszym i może najtrudniejszym zadaniem było ustawienie olbrzymiego tryptyku593 i związanie go potężnymi żelaznymi ankrami594 z murem kościoła. Gdy bowiem sama szafa595, w której znajdować się miała główna środkowa grupa, ważyła przeszło 18 cetnarów596, gdy każdą z kolosalnych postaci apostołów dźwigało z trudem po sześciu ludzi, a figur tych miało być dwanaście, rzeczą najwyższej doniosłości było utwierdzenie wiecznotrwałe tych niezmiernych ciężarów. Starszy cechu kowali, Jan Borg, zawiadował tą robotą; obliczył wszystko skrupulatnie i stosował siłę ankrów do wagi ołtarza, dodając jeszcze dla spokoju mistrza Wita haki i klamry ponad obrachunek. Stwosz nie dowierzał, bał się, tracił głowę; wszystkiego musiał dotknąć własną ręką, słyszeć każde uderzenie młota, każdy zgrzyt świdra i chrzęst wkręcanych śrub. Skrzydła tryptyku, czyli drzwi tej wielkiej szafy, okute żelaznymi sztabami, zawieszono na monstrualnych zawiasach o 257 funtach597 wagi. Dopiero gdy tę najważniejszą czynność ukończono, można było przystąpić do złożenia w całość większych i mniejszych części ołtarza.

Wawrzuś, jak się to z dumą Jaśkowi zwierzał, istotnie mógł się nazwać prawą ręką mistrza Wita. On to doglądał w warsztacie opakowania rzeźb, on szedł za każdym wozem, przestrzegając, by jechano powoli a wybierano jak najrówniej brukowane ulice; potem pomagał słowem i ręką przy wnoszeniu figur na rusztowanie, umieszczał figury w takim porządku, jak miały być do skrzydeł wstawiane; drobniejsze ornamenta598 kładł osobno, by się nie połamały, a wszystko szło mu sprawnie, bez najmniejszej szkody. Z nim razem pracowali gorliwie Stanko i Jurek, a reszta czeladzi pod ich dozorem.

Nareszcie zaświtał ranek wielkiego dnia… pogodny, słoneczny, złocisty ranek!

Wczoraj do późna uwijali się robotnicy, słychać było gniewny głos mistrza, któremu na ostatek nikt nie mógł dogodzić i który sam biegał po rusztowaniu ze światłem, sprawdzając, czy wszystko w należytym porządku. Przez całą noc uprzątali cieśle drągi i deski rusztowania, wymieciono wióry, trociny i śmiecie; ołtarz, gotowy i zestawiony w umówionym terminie, czekał już tylko poświęcenia.

Potężne dźwięki dzwonów kościelnych głosiły miastu wieść radosną. Sam król najmiłościwszy miał przybyć z rodziną na uroczystość odsłonięcia wielkiego ołtarza; a królewicz Fryderyk Jagiellończyk, biskup krakowski, zaproszony przez księdza Jorka Szwarca, archiprezbitra, proboszcza mariackiego, przyrzekł odprawić pierwsze nabożeństwo.

Przed szóstą rano przybieżał Stwosz do kościoła, choć właściwie nic tam już nie miał do roboty, ale niepokój i rozdrażnienie pędziły go z miejsca na miejsce; spodziewał się, że jeszcze najprędzej doczeka upragnionej godziny u stóp ołtarza, sam na sam ze swym dziełem.

Usiadł w jednej z dolnych stall599 i patrzał. Wzrok jego przesuwał się z wolna po rzeźbie predelli600 tuż ponad mensą601, gdzie rozgałęzione drzewo Jessego przedstawiało na swych konarach genealogię Najświętszej Maryi Panny. Podniósł oczy ku głównej, środkowej grupie… Poważne postacie apostołów, obecnych wedle legendy przy zaśnięciu Matki-Dziewicy, proste, naturalne w ruchu, a pełne godności, świadczyły o potężnym geniuszu twórcy. Cała tajemnica odkupienia, od jasełek począwszy aż do ukrzyżowania Chrystusa, cały szereg radości i boleści Maryi Panny, wszystko znajdowało się wyraźnie przedstawione na bocznych skrzydłach tryptyku. Przepyszne ostrołukowe zdobienia wiązały cudnymi gałęźmi te obrazy. Święci biskupi Wojciech i Stanisław, wierni słudzy Maryi, po obu stronach tryptyku; skrzydlate cherubiny słały się pod stopy Matki Bożej, unoszącej się wraz z Synem ku niebu. A tam wysoko… u samego szczytu… majestat Przenajświętszej Trójcy i Maryja w chwale wiekuistej, królowa nieba i ziemi.

Oczy mistrza Wita jaśniały weselem i dumą. Po długiej chwili przysłonił twarz ręką i szukał w myśli obrazu, jaki pierwsza iskra natchnienia zbudziła w jego duszy… Czy rzeczywistość odtwarzała wiernie ten ideał?

Odetchnął ciężko; jednym rzutem oka objął całość ołtarza i znowu twarz zasłonił. To wspaniałe, olbrzymie dzieło, kwiat jego talentu, korona jego życia, to tylko blade odbicie cudnej prawdy zamkniętej w jego piersi, nikomu nie znanej, żadnym dłutem nie tkniętej na wieki.

W godzinę później wsunęli się po cichu Stanko i Wawrzuś, obaj strojni świątecznie, i usiedli z brzegu stall, nie śmiejąc rozmawiać, by nie przerywać zamyślenia mistrza.

Wawrzuś spuścił oczy i spoglądał z błogim uśmiechem na podarunek świętego królewicza – żółte safianowe ciżemki. Wysuwał raz lewą nogę spod ławki, to znów prawą…

„Ach, jak ta skóra połyskuje! Niczym atłas… nosy długie, spiczasto zakończone, prawdziwie pańskie obuwie. Choćbym sobie dał szyć trzewice najpierwszemu szewcowi w Krakowie, jeszcze by tak piękne nie były. I nie dziwota… wiadomo, dla kniazia inszy towar, insze staranie niźli dla jakiegoś tam sobie czeladnika”.

Drzwi skrzypnęły lekko, Wawrzuś odwrócił głowę; Tomek, najmłodszy terminator, zaglądał przez szparę w oponie, dawał mu jakieś znaki, wytrzeszczał oczy i robił tajemnicze miny. Nie było rady, musiał wstać i podejść ku chłopcu.

– Przecz602 cię tu licho niesie nie wołanego? – ofuknął go niechętnie.

– Pan Wawrzyniec swarzą, a niesprawiedliwie – odparł malec, nie tracąc fantazji – chybaście zabaczyli603, com miał wczoraj przykazane? Dy604 wasi rodziciele szukali pana Wawrzyńca w mistrza Witowej kamienicy, tom ich też przywiódł pod sam kościół, iżeście mi wyraźnie i dokumentnie gadali.

 

Wawrzuś nie dosłuchał końca, jednym susem już był za drzwiami.

Wojciech w nowej sukmanie, Wojciechowa w białej namitce na głowie, w szerokim zgrzebnym rańtuchu, używanym naówczas przez wieśniaczki jako zwierzchnia chustka, i w krasnej samodziałowej spódnicy a zapasce, czekali pokornie w kruchcie.

– O matusieńko złota… o mój tatusiu! Takem się lękał, że nie traficie do mnie, abo się gdzie zagubicie w onym ludzkim mrowisku, a tu przychodzicie właśnie w sam czas.

– Synku, a może cię kara spotka?

– Gdzie zaś kara! Z pozwoleniem samego proboszcza, u którego się ksiądz Heydek za mną wstawiał, śmiało was do kościoła wprowadzę. – I dodał żartując: – Juści, w kanonicznych ławach nie będziecie się rozpierali, ale i sam pan miłościwy lepiej od was widział nie będzie. Pójdźcież, to was wetknę w dobry kącik.

Aliści zza węgła od strony rynku wysunął się Jasiek, ciągnąc Marysię i Kondę za ręce.

– A my?

– Oho, ho! jeszcze czego! – ruszając ramionami, rozśmiał się Wawrzuś. – Idźcie se do dominikanów abo do Bożego Ciała, tam bez pozwolenia wejść można; a po południu, skoro się ciżba zmniejszy, to i wy się napatrzycie mariackiemu ołtarzowi.

Kondusia wykrzywiła buzię.

– E… ja chcę zaraz, teraz.

– Nikt się tu nie pyta o twoje chcenie – zgromił ją ojciec. – Jasiek, zabieraj dziewuchy i wynoście się, a duchem; ino605 mi ich strzeż jak oka w głowie, coby gdzie nie poginęły.

– Nie turbujcie się, tatusiu; dy ja prawie krakowskie dziecko – odparł Jasiek – tylem tu lat przesłu… – urwał w pół słowa, gorący rumieniec wstydu zalał mu twarz… na szczęście nikt nie zauważył jego zmieszania prócz Wawrzusia, a ten poskoczył przyjacielowi na ratunek i zawołał wesoło:

– Tatusiu? A odkądżeś się to przypytał do moich ojców za syna, zbereźniku jeden!

– Ciekawyś, to ci powiem: od tej niedzieli, co ksiądz proboszcz zapowiedzi z kazalnicy czytał Jana Śliwy z Maryjanną Skowronkówną!

– Raju! Nie darmo mi od rana w lewym uchu dzwoniło… dobra nowina. Ale teraz, to już naprawdę uciekajcie precz, bo nie ma czasu na gawędę.

Marysia pociągnęła Jaśka za rękaw, przechyliła głowę na lewe ramię i szepnęła:

– Mójeś ty606

Na taką prośbę człowiek gotów wspinać się po gładkim murze na szczyt wieży, a tu przecie chodzi ino o szparkę we drzwiach, maluśką szpareczkę… ot, aby się dwa czerwone gorseciki prześliznęły. Jasiek objął Wawrzusia wpół i zatrzymał przemocą:

– Słuchaj no, rzekę ci mądre słowo: masz ty sumienie rodzone siostry od boskiego proga odganiać? Jeśli cię pycha rozpiera, cobyś swoją moc okazował, dobrze, zaprzyj drzwi przede mną; ale tym chrobaczkom krzywdy nie czyń. Usłuchaj po dobroci, bo…

– Bo co mi zrobisz? – krzyknął Wawrzuś grubym głosem, niby srodze rozsierdzony, ale nie mógł się wstrzymać i parsknął śmiechem. – Dobrze, dobrze, już was wszystkich pięcioro jakoś przecuduję, ino cichuśko, powoli, a skryjcie się za ojca i matusię.

Wprowadził całą rodzinę do kościoła; wskazał im kącik tuż obok drzwi, na podwyższeniu przy stallach.

– Tymczasem usiądźcie se na schodku, a jak się nabożeństwo rozpocznie, to wstaniecie i wszystko ujrzycie jak przez okno: całe święte obrzędy, królewica Fryderyka, co choć niewiela starszy ode mnie, już biskupem jest krakowskim; i samego pana miłościwego, i królowę, no, jednym słowem, napatrzycie się za wszystkie czasy i na resztę cichego żywota w Porębie.

– A po cóż, synku, ta wielka płachta aż do ziemi zwisa? – spytała Wojciechowa.

– Po to, matusiu, aby ludzie przed czasem nie podpatrowali607, a nam przy robocie nie przeszkadzali. Cały kościół mają otwarty, przejście dla księży od drzwi do zakrystii wolno zostawione; ino ten kawałek, co się prezbiterium nazywa, zasłonięty. Sam nasz mistrz i my starsi z czeladzi od rana do nocy tyleśmy tu dni pracowali nad złożeniem ołtarza, ustawieniem świętych apostołów i umocowaniem drobniejszych obrazów i aniołów; niech będzie Bożej Matce pokorna dzięka, iże dozwoliła mistrzowi Stwoszowi dożyć tak wielkiej chluby za dwanaście lat znojnej pracy ku Jej czci podjętej.

– O Jezu wszechmogący… dwanaście lat!

– A jakże, tatusiu, a jakże! I sprawdzą się te słowa mistrza, którem usłyszał, gdym pierwszy raz przestępował próg jego warsztatu: „Ołtarz stać będzie sto, dwieście, trzysta lat… Nasze kości dawno w proch się rozsypią, a sława mistrza Wita nie zaginie przez wieki”.

– Ach, żeby to już co prędzej oną zasłonę zerwali! – westchnęła Wojciechowa.

– Rany Boga mojego… nie zdzierżę! Ratuj kto żyw! Stanko… Wawrzuś… do mnie! – dał się słyszeć spoza opony głos jakiś gniewny i żałośliwy.

– Chryste Panie… mistrz! Co mu się stać mogło?

Wawrzuś prześliznął się migiem popod608 płachtę i poskoczył do Stwosza. Ten stał w pośrodku609 prezbiterium naprzeciw ołtarza i gorączkowym ruchem przesuwał palce obu rąk po gęstej siwiejącej czuprynie, wichrząc ją i wyrywając sobie włosy.

– Wołaliście mnie, mistrzu? Tum jest, co rozkażecie?

– Co rozkażę? Albo ja wiem?… Za pół godziny rozpocznie się nabożeństwo, zjedzie biskup, dwór, pan miłościwy, a mnie chyba uciekać z kościoła!

– Ależ, ojcze… – ośmielił się odezwać Stanko.

– Uciekać, powiadam! O mur głowę rozwalić… w ziemię się zapaść… wstydem spłonąć!

– Tedy rzeknijcie raz, o co wam chodzi?

– Nie widzisz? Ślepy?… Ach, przecz się mam dziwować, skoro i mnie samego szatan oślepił.

To mówiąc, wyciągnął rękę w stronę ołtarza.

– Nie widzę nic.

– Nie widzisz? Święty Stanisław stoi z próżnymi rękoma, niczym żak szkolny, a pastorał leży jak długi na ziemi pod ścianą.

– Jakaż na to rada? Rusztowanie usunięte…

– Powiedziałem, w ziemię się zapaść.

– Ej, rzekłbym ja słowo, ino się nie pogniewajcie…

– Gadaj – rzekł Stwosz krótko, spokojniejszym trochę głosem.

– Wierzajcie mi, ojcze, to taka drobnostka, żaden człowiek nie zauważy, czy jest pastorał, czy go nie masz.

– Dość mi na tym, że ja sam wiedział będę, a całe święto dzisiejsze mam popsowane610. Drabiny nie przystawię.

– A czemu nie! – wykrzyknął nagle Wawrzuś. – Jest w zakrystii drabina, sami ją zeprzyjcie ostrożnie o listwę szafy.

– No, a potem co? Szczepana tam poślę, coby nożyskami ornamenta misterne poutrącał; czy może Stanko wylezie? Chłop jak tur…

– A mnie to nie macie? Ja mały, lekuśki, jak ten kot się wywspinam, coby najmniejszego listeczka nie uszkodzić, pozłoty nie zetrzeć; a gdy będę już na gzymsie, chycę611 się płaszcza świętego Stanisława i stanę se jedną nogą tuż przy nim. Stanko mi poda pastorał, wsunę go księdzu biskupowi w rękę… i po krzyku.

– Tak wysoko na jednej nodze? Spadniesz i szyję złomiesz.

– Ino się o mnie nie turbujcie. Na linie mię wiły612 tańcować przyuczały, umiem po drabinie na ręcach613 chodzić, a nie dopiero na nogach. Ino sami trzymajcie mocno, coby się drążki na gładkiej posadzce nie skiełzły614, boby się gdzie niektóry obraz mógł uszkodzić.

A Stanko, niewiele myśląc, skoczył do zakrystii, przywlókł olbrzymią drabinę i czekał rozkazów.

– Kamień mi zdjąłeś z serca, chłopcze – rzekł Stwosz, rozchmurzając oblicze. – Ino czyś pewny swego? Nie spadniesz? Wolałbym sam zginąć, niż być przyczyną…

– O Jezu miłosierny… nie traćmy czasu! Mówiliście co tylko, że za pół godziny…

– Ano, to w imię Boże!

– Ach, dobrze, żem se spomniał! Jest tam za stallami zwój powrózka mocnego, wezmę go ze sobą.

– A po co?

– Puszczę ci jeden koniec, uwiążesz pastorał, a ja go wyciągnę na górę.

Przeżegnali się wszyscy trzej, mistrz ustawił drabinę w głębokiej szparze między dwiema taflami posadzki, oparł ją z biciem serca o górną listwę drzwi ołtarza, a Wawrzuś, istotnie jak kot, niemal jak kocię, mknął po szczeblach, prawie ich nie tykając. Z ostatniego postawił leciuchno lewą nogę na szerokim obramieniu drzwi, prawą ręką chwycił się galeryjki ponad środkową częścią tryptyku, coś migło, jakby kto w powietrzu łuk zarysował, i już małe, żywe stworzenie stało na postumencie u stóp drewnianego posągu.

– No, Stanko, dawaj pastorał!

– Królowo Anielska, ratuj nas! – wołał Stwosz ochrypłym głosem. – Trzymaj się, nieszczęśniku, filarka!

– Po co filarka? – zaśmiał się zuchwalec z góry – na jednej nodze miałem się zeprzeć, a tu, widzę, aż na dwie miejsca starczy. Dajecie ten pastorał abo615 nie?

– Już uwiązałem. Ino powoluśku ciągnij, cobyś nie uwadził o jaką gałązkę.

– Bogiem a prawdą, bieda…

– Co? Zemdliło cię? – zawołał Stwosz. – Ino mi nie poglądaj w dół… usiądź, przymknij oczy… spocznij…

– Ady616 się nie troskajcie o mnie, mistrzu! Zalim617 to nie Skowronek? A onemu618 czym wyżej, tym weselej. O co inszego mi chodzi. Nie mogę wetknąć pastorału, bo ręka świętego za wysoko. Pozwolicie wyspinać się po filarku? Nie uszkodzę, jak Boga kocham!

– Nie wolno… nie wolno… zabijesz się!

– Ale… cobym się miał zabijać! Ino ciżmy zezuję619, bo mi te długie nosy gawędzą620.

Postawił trzewiki na brzegu postumentu, pastorał oparł o posąg, objął rękoma i kolanami filar wspierający baldachim nad świętym Stanisławem i posunął się o stopę wyżej… znowu o stopę, jeszcze troszkę…

Stwosz przymknął oczy; żyły, nabrzmiałe na skroniach, drgały gorączkowym tętnem.

– No, pojrzyjcie teraz, mistrzu! Już i po całym frasunku! Świętemu posłużyłem, was pocieszyłem, a sam w te pędy… o rety!

– Co… co… Stanko… czy Wawrzuś spadł?

– Ależ nie, ojcze; stoi ano jeszcze na górze i beczy. Co ci się stało?

– O rety, rety… święci anieli!

– Rękeś złamał? Abo nogę?

– Ee… żebyć to ino ręka… żeby noga…

– Więc co?

– Jedna ciżma za ołtarz… o Jezu!

– W tej chwili mi zlazuj621! Słyszysz?… Ja tu czyśćcowe męki o łotra cierpię, a on mi będzie krotochwile622 pokazował623!

Wawrzuś stał już na ziemi bosy, z jedną żółtą ciżemką w ręku i zanosił się od płaczu.

– Cichajże, mazgaju! Widział kto coś podobnego? Cichaj, nie becz! Sprawię ci cztery pary za tę jedną. Sprawię ci czerwone, zielone, modre i żółte.

– Bóg wam zapłać… nie chcę nijakich… te były od… O Jezu, Jezu… od królewica Kazimierza624!

– Ano darmo; stało się. Sam przecie rozumiesz, że ołtarza nie odhaczę od muru i nie zwołam stu ludzi, coby go odsuwali, a twego trzewika szukali.

– Prawda; już on tam do sądnego dnia leżał będzie – szepnął smutno Wawrzuś. – Słuszna mię kara spotkała; jak śmiałem przywdziewać obuwie świętego kniazia! Pamiątką mi winno było pozostać do śmierci.

– No widzisz – pocieszał go Stanko – dla pamiątki to właśnie lepiej, że ino jeden, nie para, bo cię już nie będzie kusiło.

– Prawda…

Otarł oczy i ciżemkę sierotę wsunął w zanadrze625.

– Pobiegnę do domu i sam ci insze przyniosę.

– Dobrze, stoją tam nowe pod łóżkiem. A tę zabierz ze sobą i schowaj do skrzyni na samo dno. Ino nie zgub! Na Boga świętego!

– Nie bójże się, wszystko tak zrobię, jako chcesz.

Wybiegł spiesznie, bo lada chwila mógł nadjechać król i ksiądz biskup, nawet już słychać było ruch w zakrystii i głośne rozkazy księdza proboszcza wydawane klerykom. Więc też leciał Stanko, nie biegł do domu; widno aniołowie, których złocił z takim zapałem, pożyczyli mu niewidzialnych swych skrzydeł, bo nim Wawrzusiowi oczy z płaczu oschły, przyjaciel już był z powrotem.

Tedy pan Wawrzyniec, obuty w przyniesione ciżmy, przebijał się przez tłumy zalegające cmentarz mariacki. Halabardnicy utrzymywali wolny przejazd od zamku i ulicy Grodzkiej aż do kościoła. Chłopiec, dorobiwszy się łokciami miejsca w pierwszych szeregach widzów, stanął na palcach i wyścibił ciekawie głowę przez ramię rosłego ceklarza, by się napatrzyć królestwu nadjeżdżającym w otoczeniu dworu.

Od Szarej Kamienicy zbliżał się już istotnie orszak, witany okrzykami ludu. Poprzedzony zastępem pieszych i konnych dworzan, przybranych odświętnie w jaskrawe szaty i czapki z piórami, jechał na koniu król Kazimierz, strojny w długą ciemną szatę z tkaniny przerabianej w złote gałązki; a że było lato, więc obramienie sobolowe okalało tylko kraj szaty i wysoko rozciętych rękawów. Na głowie miał okrągłą aksamitną czapkę, dokoła której biegła taśma z drucików złotych i drogich kamieni.

Zdziwił się Wawrzuś, że od czasu, gdy go widział, będąc na Wawelu z Długoszem, król postarzał się niewiele. Ta sama frasobliwa, znękana twarz, te same bystre, smutne oczy; przybyło nieco zmarszczek i grzbiet się jeszcze przygarbił.

Przy ojcu, po lewicy, toczył koniem królewicz Zygmunt (Aleksander przebywał wtedy na Litwie). Poznał go Wawrzuś od razu po rysach prostych, jakby z kamienia wykutych, i po tej wardze dolnej, dumnie naprzód wysuniętej, która cechowała stateczną twarz młodziutkiego księcia.

Za małżonkiem i synem jechała w kolasie na pasach królowa Elżbieta z dwiema pannami dworskimi. Po obu stronach pojazdu postępowali paziowie. Wawrzuś nie miał czasu napatrzyć się miłościwej pani, bo z przeciwnej strony, od ulicy Floriańskiej, rozległy się dźwięki surm i fletni zmieszane z głośnym zgiełkiem tłumów. W pierwszej chwili nie zrozumiał, co to znaczy, lecz wnet przypomniał sobie, że to chyba królewicz Olbracht nadjeżdża na czele wojska, po walnym zwycięstwie nad Tatarami u rzeki Szawrany, niedaleko wsi Kopestrzyna. Od dwóch dni głośno już było po mieście, że ciągnie pośpiesznie do Krakowa, by zdążyć na święto Wniebowzięcia i na uroczyste poświęcenie wielkiego ołtarza u Panny Maryi. Mówiono, że zabrał 10 000 jeńców tatarskich, których po drodze rozsyła do robót przy budowie twierdz i zamków, a resztę pohańców626 z całą starszyzną przyprowadza w triumfie miłościwemu rodzicowi.

Jakoż nadjeżdżał.

Najurodziwszy z synów królewskich, zdolny, świetny, mężny, miał w obliczu coś lwiego; zwłaszcza że gęste płowe włosy wymykały mu się spod szyszaka. Zbroja na nim paradna, szmelcowana na niebiesko, usiana złotymi ozdoby627, rumak pod nim idący w podskokach, wszystko to składało się na obraz jakiegoś rycerza z bajki. Jak pochodnie bledną przy słońcu, tak wobec wspaniałej postaci królewicza marnie wyglądali otaczający go rycerze.

Ale ciekawość ludu zwracała się przede wszystkim ku pojmanym Tatarom. Pędziła ich jazda polska ciągnąca środkiem ulicy. Żołnierze prowadzili po kilku, przywiązanych na smyczy do siodeł.

Szło tedy niskie, barczyste, poczerniałe od stepowych wichrów tatarskie plemię, z rękoma skrępowanymi w tył, z pochylonymi głowami. Kożuchy na nich baranie, kudłami na wierzch obrócone, na wygolonych głowach skórzane szłyki628, nogi bose lub w łapciach rzemiennych; zmęczenie, brud i dzikość malowały się w całej postawie. Lecz lud krakowski najchciwiej zaglądał im w twarze o wystających kościach policzkowych i spłaszczonych nosach. Chciał wyczytać z tych czarnych, kosych oczu, co się dzieje w duszach tatarskich. Lecz ani twarze, ani oczy nic nie mówiły. Ślepa wiara w przeznaczenie zamroziła w nich wszystkie uczucia i myśli i przebijała się w znieruchomionych rysach i wpółprzymkniętych powiekach. Tylko niekiedy spod spuszczonych rzęs bezwiednie wybiegały chciwe błyski ku bogactwom tego miasta i tego ludu: zwierzęcy instynkt drapieżców, to jedno, co nie skamieniało w ich duszach.

W tej chwili królewicz Olbracht zeskoczył z konia, wodze rzucił jednemu z otaczających rycerzy a hełm pacholęciu, i biegł ku rodzicom. Ucałowawszy rękę ojcowską, która go potem przeżegnała krzyżem świętym, ulubieniec matki przypadł do kolasy; na stopniu z wyciągniętymi ramionami stała królowa Elżbieta. Chwyciła w objęcia głowę synowską i przytuliła ją do piersi. Za czym bracia uścisnęli się za ręce i rodzina królewska, witana okrzykami ludu, podążyła ku drzwiom kościelnym.

W kruchcie czekał na monarszych swoich rodziców dwudziestoletni biskup krakowski a niebawem kardynał – królewicz Fryderyk.

Dziwnie odbijała powaga złotolitych szat liturgicznych i drogocennej infuły od drobnej, niemal dziecięcej twarzy młodzieniaszka. Fryderyk jednak umiał w takich chwilach poskramiać swą żywość i nadrabiając uroczystą miną, niósł się powoli i majestatycznie.

Srebrnym kropidłem w kształcie buławy, z sitkiem na wodę święconą, kropił rodziców i braci, po czym w orszaku duchowieństwa i panów wprowadził ich pod baldachimem do świątyni, krocząc po lewicy ojca. Po prawej miał Kazimierz małżonkę.

Królowa Elżbieta nie była wcale urodziwą niewiastą. Już wtedy, przed laty blisko czterdziestu, gdy jako młodziutka narzeczona wjeżdżała do Krakowa, nie wróżono królowi szczęścia w małżeństwie z tak bardzo nieładną księżniczką; a jednak… nie spełniły się przepowiednie, Kazimierz pokochał żonę całym sercem. Kronikarz pisze: „Miłował ją ponad miarę”.

581napędzić (gw.) – wypędzić. [przypis edytorski]
582mię – dziś popr.: mnie. [przypis edytorski]
583doma (gw.) – w domu. [przypis edytorski]
584sterać się – zużyć się, zmarnieć. [przypis edytorski]
585perswadować coś komuś – przekonać kogoś do czegoś. [przypis edytorski]
586prawować się (gw.) – dochodzić sądownie. [przypis edytorski]
587przez (gw.) – bez. [przypis edytorski]
588między pany – dziś popr. forma B. lm: między panów. [przypis edytorski]
589mieszczanów – dziś popr. forma D. lm: mieszczan. [przypis edytorski]
590własnym sumptem – na własny koszt. [przypis edytorski]
591kroksztyn – półeczka, na której stoi figura. [przypis edytorski]
592oponą (daw.) – zasłona. [przypis edytorski]
593tryptyk – obraz a. płaskorzeźba, składająca się z trzech części. [przypis edytorski]
594ankier – klamra, zakotwiczenie. [przypis edytorski]
595szafa – Wszystkie cyfry tyczące ciężaru ołtarza, zawias, pojedynczych figur itd. tudzież opis związania tryptyku z murern kościelnym wzięty jest ze sprawozdań komitetu restauracji ołtarza, w słusznym przekonaniu, że tak samo rzecz się dziać musiała i przed czterystu laty. [przypis autorski]
596cetnar – daw. jednostka masy, od 45 do 65 kg. [przypis edytorski]
597funt – jednostka masy, ok. 300–500 g. [przypis edytorski]
598ornamenta (daw.) – ornamenty, ozdoby. [przypis edytorski]
599stalle – zdobione ławki w prezbiterium, blisko ołtarza, przeznaczone głównie dla duchownych. [przypis edytorski]
600predella – część ołtarza ponad mensą, a poniżej nastawy. [przypis edytorski]
601mensa – główna część ołtarza w formie płyty lub skrzyni na nóżkach. [przypis edytorski]
602przecz (daw.) – po co, dlaczego. [przypis edytorski]
603zabaczyć (daw.) – zapomnieć. [przypis edytorski]
604dy a. ady (daw.) – przecież, ależ. [przypis edytorski]
605ino (gw.) – tylko. [przypis edytorski]
606mójeś ty (gw.) – jesteś mój. [przypis edytorski]
607podpatrować (gw.) – podpatrywać. [przypis edytorski]
608popod (gw.) – pod. [przypis edytorski]
609w pośrodku – dziś popr.: pośrodku a. w środku. [przypis edytorski]
610popsować, popsowany (daw.) – popsuć, popsuty. [przypis edytorski]
611chycić (gw.) – chwycić. [przypis edytorski]
612wiła – błazen, komik cyrkowy, klown, akrobata. [przypis edytorski]
613na ręcach (gw.) – na rękach. [przypis edytorski]
614skiełznąć się – nie udać się; tu: pośliznąć się, przewrócić się. [przypis edytorski]
615abo (daw.) – albo; tu: czy. [przypis edytorski]
616ady a. dyć (daw.) – przecież, właśnie, ależ. [przypis edytorski]
617zali (daw.) – czy; Zalim to ja nie Skowronek – jestem przecież Skowronek. [przypis edytorski]
618on, onemu (daw.) – ten, temu a. on, jemu. [przypis edytorski]
619zezuć a. zzuć – zdjąć, ściągnąć (buty). [przypis edytorski]
620gawędzić – tu: przeszkadzać. [przypis edytorski]
621zlazuj (gw.) – złaź. [przypis edytorski]
622krotochwila (daw.) – żart. [przypis edytorski]
623pokazować (gw.) – pokazywać. [przypis edytorski]
624święty Kazimierz Jagiellończyk (1458–1484) – drugi syn Kazimierza II Jagiellończyka, namiestnik ojca w Wilnie, uważany za dobrego władcę, poprawił bezpieczeństwo w kraju i sądownictwo. Umarł młodo na gruźlicę i został kanonizowany. Jest patronem Litwy. [przypis edytorski]
625zanadrze (daw.) – miejsce pod wierzchnim ubraniem na piersi. [przypis edytorski]
626pohaniec (daw., pogard.) – poganin; tu: muzułmanin, Tatar. [przypis edytorski]
627ozdoby – popr. forma N. lm: ozdobami (daw. forma N. lm z końcówką -y była używana w rzecz. r.m. i r.n., zanim wyparła ją końcówka -ami, właściwa dotąd tylko dla r.ż.) [przypis edytorski]
628szłyk (daw.) – wysoka czapka. [przypis edytorski]