Kostenlos

Lalka, tom pierwszy

Text
Als gelesen kennzeichnen
Schriftart:Kleiner AaGrößer Aa

Rajtszula składała się z dwu połączonych ze sobą budynków, tworzących jedną całość w formie szlify404. W części okrągłej mieścił się maneż, w prostokątnej stajnie.

W chwili gdy Wokulski z Maruszewiczem weszli tam, odbywała się lekcja konnej jazdy. Czterech panów i jedna dama jeździli, koń za koniem, wzdłuż ścian maneżu; na środku stał dyrektor zakładu, mężczyzna z miną wojskową, w granatowej kurtce, białych obcisłych spodniach i wysokich butach z ostrogami. Był to pan Miller; komenderował jeźdźcami pomagając sobie w tej czynności długim batem, którym od czasu do czasu podcinał źle manewrującego konia, przy czym krzywił się jeździec. Wokulski zauważył naprędce, że jeden z panów, który jeździł bez strzemion, trzymając prawą rękę za plecami, ma minę łobuza, że drugi z nich pragnie zająć na koniu stanowisko środkujące między szyją a zadem, a czwarty wygląda tak, jakby w każdej chwili usiłował zsiąść z konia i już do końca życia nie ćwiczyć się w ekwitacji405. Tylko dama w amazonce406 jeździła śmiało i zręcznie, co Wokulskiemu nasunęło myśl, że na świecie nie ma dla kobiet pozycji ani niewygodnej, ani niebezpiecznej.

Maruszewicz zapoznał swego towarzysza z dyrektorem.

– Właśnie czekałem na panów i natychmiast służę. Panie Szulc!…

Wbiegł pan Szulc, młody blondyn, odziany również w granatową kurtkę, lecz jeszcze wyższe buty i obciślejsze spodnie. Z wojskowym ukłonem wziął do ręki symbol dyrektorskiej władzy i zanim Wokulski opuścił maneż, przekonał się, że Szulc mimo młodego wieku energiczniej włada batem aniżeli sam dyrektor. Drugi bowiem pan aż syknął, a czwarty rozpoczął formalną kłótnię.

– Pan – rzekł dyrektor do Wokulskiego – przyjmuje klacz barona ze wszelkimi przynależnościami: siodłami, derami, i tam dalej?…

– Naturalnie.

– W takim razie mam u pana sześćdziesiąt rubli za stajnię, której pan Krzeszowski nie opłacił.

– Trudna rada.

Weszli do stajenki widnej jak pokój, nawet ozdobionej dywanami, niezbyt zresztą cennymi. Żłób był nowy i pełny, drabina toż samo, na podłodze leżała świeża słoma. Pomimo to bystre oko dyrektora dojrzało jakąś niestosowność, krzyknął bowiem:

– Cóż to za porządek, panie Ksawery, do stu par diabłów!… Czy i w pańskiej sypialni konserwują się takie rzeczy?

Drugi pomocnik dyrektora ukazał się tylko na chwilę. Spojrzał, zniknął i z korytarza zawołał:

– Wojciech!… do stu tysięcy diabłów… Zaraz mi zrób porządek, bo ci to wszystko każę położyć na stole…

– Szczepan!… cholero jakiś… – odezwał się trzeci głos za przepierzeniem. – Jak mi jeszcze raz, pieskie nasienie, tak stajnię zostawisz, to ci każę zbierać zębami…

Jednocześnie rozległo się kilka tępych uderzeń, jakby ktoś pochwycił kogoś drugiego za głowę i uderzał nią o ścianę. Niebawem zaś przez okno stajni zobaczył Wokulski młodzieńca z metalowymi guzikami przy kurtce, który wybiegł na podwórze po miotłę i znalazłszy takową, mimochodem zwalił przez łeb gapiącego się Żydka. Jako przyrodnik, podziwiał Wokulski tę nową formę prawa zachowania siły407, gdzie gniew dyrektora w tak szczególny sposób zawędrował aż do istoty znajdującej się poza rajtszulą.

Tymczasem dyrektor kazał wyprowadzić klacz na korytarz. Było to piękne zwierzę na cienkich nóżkach, z małą główką i oczyma, z których przeglądał dowcip i rzewność. Klaczka w przechodzie zwróciła się do Wokulskiego wąchając go i chrapiąc, jakby w nim odgadła pana.

– Już pana poznała – rzekł dyrektor. – Niech jej pan da cukru… Piękna klacz!…

To mówiąc wydobył z kieszeni kawałek brudnej substancji, nieco zalatującej tytuniem. Wokulski podał to klaczy, która bez namysłu zjadła.

– Zakładam się o pięćdziesiąt rubli, że wygra!… – zawołał dyrektor. – Trzyma pan?

– Owszem – odpowiedział Wokulski.

– Wygra niezawodnie. Dam doskonałego dżokeja, a ten poprowadzi ją według mojej instrukcji. Ale gdyby została przy baronie Krzeszowskim, niech mnie piorun trzaśnie, przywlokłaby się trzecia do mety. Zresztą nawet nie trzymałbym jej na stajni…

– Dyrektor jeszcze nie może uspokoić się – wtrącił ze słodkim uśmiechem Maruszewicz.

– Uspokoić się!… – krzyknął dyrektor czerwieniejąc z gniewu. – No, niech pan Wokulski osądzi, czy mogę nadal utrzymywać stosunki z człowiekiem, który opowiadał, że ja sprzedałem w Lubelskie konia, co miał koler408!… Takich rzeczy – wołał, coraz mocniej podnosząc głos – nie zapomina się, panie Maruszewicz. I gdyby hrabia nie załagodził afery, pan Krzeszowski miałby dziś kulę w udzie… Ja sprzedałem konia, co miał koler!… Żebym miał zapłacić od siebie sto rubli, klacz wygra… Żeby miała paść… Przekona się pan baron… Koń miał koler!… Ha! ha! ha!… – wybuchnął demonicznym śmiechem dyrektor.

Po obejrzeniu klaczy panowie udali się do kancelarii, gdzie Wokulski uregulował należne rachunki przysięgając sobie nie mówić o żadnym koniu, że ma koler. Na pożegnanie zaś odezwał się:

– Czy nie mógłbym, dyrektorze, wprowadzić tę klacz na wyścigi bezimiennie?

– Zrobi się.

– Ale…

– O! niech pan będzie spokojny – odparł dyrektor ściskając go za rękę. – Dla dżentelmena dyskrecja jest pierwszą cnotą. Spodziewam się, że i pan Maruszewicz…

– O!… – potwierdził Maruszewicz trzęsąc głową i ręką w taki sposób, że o tajemnicy pogrzebanej w jego piersiach nie można było wątpić.

Wracając obok maneżu Wokulski znowu usłyszał trzaśniecie batem, po którym czwarty pan znowu rozpoczął kłótnię z zastępcą dyrektora.

– To jest niedelikatność, mój panie!… – krzyczał czwarty. – Odzienie mi popęka…

– Wytrzyma – odparł flegmatycznie pan Szulc trzaskając batem w kierunku drugiego pana.

Wokulski opuścił rajtszulę.

Gdy pożegnawszy się z Maruszewiczem, siadał w dorożkę, przyszła mu szczególna myśl do głowy:

„Jeżeli ta klacz wygra, to panna Izabela pokocha mnie…”

I nagle zawrócił się; jeszcze przed chwilą obojętne zwierzę stało mu się sympatycznym i interesującym.

Wchodząc powtórnie do stajenki usłyszał znowu charakterystyczny łoskot głowy ludzkiej uderzanej o ścianę. Jakoż istotnie z sąsiedniego przedziału wybiegł mocno zarumieniony chłopak stajenny, Szczepan, z włosami ułożonymi w taki wicherek, jakby mu dopiero co wyjęto z nich rękę, a zaraz po nim ukazał się i furman, Wojciech, który ocierał o kurtkę nieco zatłuszczone palce. Wokulski dał starszemu trzy ruble, młodszemu rubla i obiecał im na przyszłość gratyfikację, byle tylko klaczka nie miała krzywdy.

– Będę jej, panie, doglądał lepiej niż własnej żony – odpowiedział Wojciech z niskim ukłonem. – Ale i stary jej nie skrzywdzi, owszem… Na wyścigu, panie, pójdzie kobyłka jak szkło…

Wokulski wszedł do stajenki i z kwadrans przypatrywał się klaczy. Niepokoiły go jej delikatne nóżki i sam drżał na widok dreszczów przebiegających jej aksamitną skórę, myślał bowiem, że może zachorować. Potem objął ją za szyję, a gdy oparła mu na ramieniu główkę, całował ją i szeptał:

– Gdybyś ty wiedziała, co od ciebie zależy!… gdybyś wiedziała…

Odtąd po parę razy na dzień jeździł do maneżu, karmił klacz cukrem i pieścił się z nią. Czuł, że w jego realnym umyśle zaczyna kiełkować coś jakby przesąd. Uważał to za dobrą wróżbę, gdy klacz witała go wesoło, lecz gdy była smutna, niepokój poruszał mu serce. Już bowiem jadąc do maneżu mówił sobie: „Jeżeli zastanę ją wesołą, to mnie panna Izabela pokocha.”

Niekiedy budził się w nim rozsądek; wówczas opanowywał go gniew i pogarda dla samego siebie.

„Cóż to – myślał – czy moje życie ma zależeć od kaprysu jednej kobiety?… Czy nie znajdę stu innych?… Alboż pani Meliton nie obiecywała, że mnie zapozna z trzema, czterema, równie pięknymi?… Raz, do licha, muszę się ocknąć!…”

Ale zamiast ocknąć się, coraz głębiej zapadał w opętanie. Zdawało mu się w chwilach świadomości, że na ziemi jeszcze chyba istnieją czarodzieje i że jeden z nich rzucił na niego klątwę. Wtedy mówił z trwogą:

„Ja nie jestem ten sam… Ja robię się jakimś innym człowiekiem… Zdaje mi się, że mi ktoś zamienił duszę!…”

 

Chwilami znowu zabierał w nim głos przyrodnik i psycholog:

„Oto – szeptał mu gdzieś w głębi mózgu – oto jak mści się natura za pogwałcenie jej praw. Za młodu lekceważyłeś serce, drwiłeś z miłości, sprzedałeś się na męża starej kobiecie, a teraz masz!… Przez długie lata oszczędzany kapitał uczuć zwraca ci się dziś z procentem…”

„Dobrze to – myślał – ale w takim razie powinienem zostać rozpustnikiem; dlaczegóż więc myślę o niej jednej?”

„Licho wie – odpowiadał oponent. – Może właśnie ta kobieta najlepiej nadaje się do ciebie. Może naprawdę, jak mówi legenda409, dusze wasze stanowiły kiedyś, przed wiekami, jedną całość?…”

„Więc i ona powinna by mnie kochać… – mówił Wokulski. A potem dodawał: – Jeżeli klacz wygra na wyścigach, będzie to znakiem, że mnie panna Izabela pokocha… Ach! stary głupcze, wariacie, do czego ty dochodzisz?…”

Na parę dni przed wyścigami złożył mu w mieszkaniu wizytę hrabia–Anglik, z którym zaznajomił się podczas sesji u księcia.

Po zwykłym powitaniu hrabia usiadł sztywnie410 na krześle i rzekł:

– Z wizytą i z interesem – tek!… Czy wolno?…

– Służę hrabiemu.

– Baron Krzeszowski – ciągnął hrabia – którego klacz nabył pan, zresztą najzupełniej prawidłowo – tek – ośmiela się najuprzejmiej prosić pana o ustąpienie mu jej. Cena nie stanowi nic… Baron porobił duże zakłady… Proponuje tysiąc dwieście rubli.

Wokulskiemu zrobiło się zimno; gdyby sprzedał klacz, panna Izabela mogłaby nim pogardzić.

– A jeżeli i ja mam moje widoki na tę klacz, panie hrabio?… – odparł.

– W takim razie pan ma słuszne pierwszeństwo, tek – wycedził hrabia.

– Zdecydował pan kwestię – rzekł Wokulski z ukłonem.

– Czy tek?… Bardzo żałuję barona, ale pańskie prawa są lepsze.

Wstał z krzesła jak automat na sprężynach i pożegnawszy się dodał:

– Kiedyż do rejenta, drogi panie, z naszą spółką?… Namyśliwszy się przystępuję z pięćdziesięcioma tysiącami rubli… Tek.

– To już zależy od panów.

– Bardzo pragnąłbym widzieć ten kraj kwitnącym i dlatego, panie Wokulski, posiada pan całą moją sympatię i szacunek, tek, bez względu na zmartwienie, jakie pan robi baronowi. Tek, był pewnym, że mu pan ustąpi konia…

– Nie mogę.

– Pojmuję pana – zakończył hrabia. – Szlachcic, choćby się odział w skórę przemysłowca, musi wyleźć z niej przy lada okazji. Pan zaś, proszę mi wybaczyć śmiałość, jesteś przede wszystkim szlachcicem, i to w angielskiej edycji411, jakim każdy z nas być powinien.

Mocno uścisnął mu rękę i wyszedł. Wokulski przyznawał w duszy, że ten oryginał, udający marionetkę, ma jednak dużo sympatycznych przymiotów.

„Tak – szepnął – z tymi panami przyjemniej żyć aniżeli z kupcami. Oni są naprawdę ulepieni z innej gliny…”

A potem dodał:

„I dziwić się, że panna Izabela pogardza takim jak ja, wychowawszy się wśród takich jak oni… No, ale co oni robią na świecie i dla świata?… Szanują ludzi, którzy mogą dać piętnasty procent od ich kapitałów… To jeszcze nie zasługa.”

„Tam do licha! – mruknął strzelając z palców – a skąd oni wiedzą, że ja kupiłem klacz?… Bagatela!… przecież kupiłem ją od pani Krzeszowskiej za pośrednictwem Maruszewicza… Zresztą za często bywam w maneżu, wie o mnie cała służba… Eh! zaczynam już palić głupstwa, jestem nieostrożny… Nie podobał mi się ten Maruszewicz…”

XIII. Wielkopańskie zabawy

Nareszcie nadszedł dzień wyścigów412, pogodny, ale nie gorący; właśnie jak potrzeba. Wokulski zerwał się o piątej i natychmiast pojechał odwiedzić swoją klacz. Przyjęła go dość obojętnie, ale była zdrowa, a pan Miller pełen otuchy.

– Co?… – śmiał się trącając Wokulskiego w ramię. – Palisz się pan, co?… Ocknął się w panu sportsmen!… My, panie, przez cały czas wyścigów jesteśmy w gorączce. Nasz zakładzik o pięćdziesiąt rubli stoi, co?… Jakbym je miał w kieszeni; mógłbyś je pan natychmiast zapłacić.

– Zapłacę z największą przyjemnością – odparł Wokulski i myślał: „Czy klacz wygra?… czy go panna Izabela kiedy pokocha? czy się coś nie stanie?… A jeżeli klacz złamie nogę!…”.

Ranne godziny wlokły mu się, jakby do nich zaprzężono woły. Wokulski na chwilę tylko wpadł do sklepu, przy obiedzie nie mógł jeść, potem poszedł do Saskiego Ogrodu413 ciągle myśląc: „Czy klacz wygra i czy go panna Izabela pokocha?…” Przemógł się jednak i wyjechał z domu dopiero około piątej.

W Alejach Ujazdowskich był już taki natłok powozów i dorożek, że miejscami należało jechać stępa, przy rogatce zaś utworzył się formalny zator i musiał czekać z kwadrans, pożerany niecierpliwością, zanim ostatecznie powóz jego wydostał się na Mokotowskie pola414.

Na skręcie drogi Wokulski wychylił się i przez mgłę żółtawego kurzu, który gęsto osiadał mu twarz i odzienie, przypatrywał się wyścigowemu polu. Plac wydawał mu się dzisiaj nieskończenie wielkim i przykrym, jakby nad nim unosiło się widmo niepewności. Z daleka przed sobą widział długi sznur ludzi uszykowanych w półkole, które ciągle zwiększało się dopływającymi gromadami.

Nareszcie dojechał na miejsce i znowu upłynęło z dziesięć minut, nim służący powrócił z kasy z biletem. Dokoła powozu tłoczyła się ciżba bezpłatnych widzów i huczał gwar tysiąca głosów, a Wokulskiemu zdawało się, że wszyscy mówią tylko o jego klaczy i drwią z kupca, który bawi się w wyścigi.

Nareszcie powóz puszczono wewnątrz toru. Wokulski zeskoczył na ziemię i pobiegł do swojej klaczy usiłując zachować powierzchowność obojętnego widza.

Po długim szukaniu znalazł ją na środku wyścigowego placu, a przy niej panów Millera i Szulca tudzież dżokeja z wielkim cygarem w ustach, w czapce żółtej z niebieskim i w paltocie narzuconym na ramiona. Jego klacz wobec ogromnego placu i niezliczonych tłumów wydała mu się tak małą i mizerną, że zdesperowany, chciał wszystko rzucić i wracać do domu. Ale panowie Miller i Szulc mieli fizjognomie jaśniejące nadzieją.

– Nareszcie jest pan – zawołał dyrektor maneżu i wskazując oczyma na dżokeja dodał: – Zapoznam panów: pan Yung, najznakomitszy w kraju dżokej – pan Wokulski.

Dżokej podniósł dwa palce do żółto-niebieskiej czapki, a wyjąwszy drugą ręką cygaro z ust plunął przez zęby.

Wokulski przyznał w duchu, że tak chudego i tak małego człowieka jeszcze w życiu nie widział. Zauważył przy tym, że dżokej ogląda go jak konia: ode łba do pęcin, i wykonywa415 krzywymi nogami ruchy, jakby miał zamiar wsiąść i przejechać się na nim.

– Niechże pan powie, panie Yung, czy nie wygramy? – spytał dyrektor.

– Och! – odpowiedział dżokej.

– Tamte dwa konie są niezłe, ale nasza klacz znakomita – mówił dyrektor.

– Och! – potwierdził dżokej.

Wokulski odprowadził go na stronę i rzekł:

– Jeżeli wygramy, będę panu winien pięćdziesiąt rubli ponad umowę.

– Och! – odparł dżokej, a przypatrzywszy się Wokulskiemu dodał:

– Pan jest czysty krew sportsmen, ale jeszcze pan trochu gorączkuje. Na przyszły rok będzie spokojniejszy.

Znowu plunął na długość konia i poszedł w stronę trybuny, a Wokulski, pożegnawszy panów Millera i Szulca, popieściwszy klaczkę, wrócił do swego powozu.

Teraz zaczął szukać panny Izabeli.

Obszedł długi łańcuch powozów ustawionych wzdłuż toru, przypatrywał się koniom, służbie, zaglądał pod parasolki damom, ale panny Izabeli nie dostrzegł.

„Może nie przyjedzie?” – szepnął i zdawało mu się, że cały ten plac napełniony ludźmi zapada wraz z nim pod ziemię. Miał też po co wyrzucać tyle pieniędzy, jeżeli jej tu nie będzie! A może pani Meliton, stara intrygantka, okłamała go na współkę z Maruszewiczem?…

Wszedł na schodki wiodące na trybuny sędziów i oglądał się na wszystkie strony. Na próżno. Gdy schodził stamtąd, zatamowali mu drogę dwaj tyłem stojący panowie, z których jeden, wysoki, z wszelkimi cechami sportsmena, mówił podniesionym głosem:

– Czytając od dziesięciu lat, jak łają nas za zbytki, już chciałem poprawić się i sprzedać stajnię. Tymczasem widzę, że człowiek, który wczoraj dorobił się majątku, dziś puszcza konia na wyścigach… Ha! myślę, toście wy takie ptaszki?… Nas moralizujecie, a gdy się uda, robicie to samo?… Otóż nie poprawię się, nie sprzedam stajni, nie…

Jego towarzysz spostrzegłszy Wokulskiego trącił mówcę, który nagle urwał. Korzystając z chwili Wokulski chciał ich minąć, ale wysoki pan zatrzymał go.

– Przepraszam – odezwał się dotykając kapelusza – że ośmieliłem się robić tego rodzaju uwagi… Jestem Wrzesiński…

– Z przyjemnością słuchałem ich – odpowiedział z uśmiechem Wokulski – ponieważ w duchu mówię sobie to samo. Zresztą – staję na wyścigach pierwszy i ostatni raz w życiu.

Podali sobie ręce z wysokim sportsmenem, który, gdy Wokulski odsunął się na parę kroków, mruknął:

– Dziarski chłop…

Teraz dopiero Wokulski kupił program i z uczuciem jakby wstydu czytał, że w trzeciej gonitwie biega klacz Sułtanka po Alim i Klarze, należąca do X. X., jeżdżona przez dżokeja Yunga w żółtej kurtce z niebieskimi rękawami. Nagroda trzysta rubli; koń wygrywający ma być na miejscu sprzedany.

„Oszalałem!” – mruknął Wokulski dążąc w stronę galerii416. Myślał, że chyba tam jest panna Izabela, i projektował, że natychmiast wróci do domu, jeżeli jej nie znajdzie.

Opanował go pesymizm. Kobiety wydawały mu się brzydkimi, ich barwne stroje dzikimi, ich kokieteria wstrętną. Mężczyźni byli głupi, tłum ordynaryjny, muzyka wrzaskliwa. Wchodząc na galerię śmiał się z jej skrzypiących schodów i starych ścian, na których było widać ślady deszczowych zacieków. Znajomi kłaniali mu się, kobiety uśmiechały się do niego, tu i owdzie szeptano: „Patrz! patrz…” Ale on nie uważał. Stanął na najwyższej ławie galerii i ponad pstrym a huczącym tłumem patrzył przez lornetę na drogę, aż het! pod rogatkę, widząc tylko kłęby żółtego kurzu.

 

„Co te galerie robią przez cały rok?” – myślał. I przywidziało mu się, że na próchniejących ławach zasiadają tu co noc wszyscy zmarli bankruci, pokutujące kokoty, wszelkiego stanu próżniacy i utracjusze, których wypędzono nawet z piekła, i przy smutnym blasku gwiazd przypatrują się wyścigom szkieletów koni, które poginęły na tym torze. Zdawało mu się, że nawet w tej chwili widzi przed sobą zbutwiałe stroje i czuje zapach stęchlizny.

Zbudził go okrzyk tłumu, dzwonek i brawo… To odbył się pierwszy wyścig. Nagle spojrzał na tor i zobaczył wjeżdżający do szranków417 powóz hrabiny. Siedziały hrabina z prezesową, a na przedzie pan Łęcki z córką.

Wokulski sam nie wiedział, kiedy zbiegł z galerii i kiedy wszedł do koła. Kogoś potrącił, ktoś pytał go o bilet… Pędził prosto przed siebie i od razu wpadł na powóz. Lokaj hrabiny ukłonił mu się z kozła, a pan Łęcki zawołał:

– Otóż i pan Wokulski!…

Wokulski przywitał się z paniami, przy czym prezesowa znacząco ścisnęła go za rękę, a pan Łęcki spytał:

– Czy naprawdę kupiłeś, panie Stanisławie, klacz Krzeszowskiego?

– Tak jest.

– No, wiesz co, żeś mu spłatał figla, a mojej córce zrobiłeś miłą niespodziankę…

Panna Izabela zwróciła się do niego z uśmiechem:

– Założyłam się z ciocią – rzekła – że baron nie utrzyma swojej klaczy do wyścigów, i wygrałam, a drugi raz założyłam się z panią prezesową, że klacz wygra…

Wokulski okrążył powóz i zbliżył się do panny Izabeli, która mówiła dalej:

– Naprawdę to przyjechałyśmy tylko na ten wyścig: pani prezesowa i ja. Bo ciocia udaje, że gniewa się na wyścigi… Ach, panie, pan musi wygrać…

– Jeżeli pani zechce, wygram – odparł Wokulski patrząc na nią ze zdumieniem… Nigdy nie wydała mu się tak piękną jak teraz w wybuchu niecierpliwości. Nigdy też nie marzył, ażeby rozmawiała z nim tak łaskawie.

Spojrzał po obecnych. Prezesowa była wesoła, hrabina uśmiechnięta, pan Łęcki promieniejący. Na koźle lokaj hrabiny półgłosem zakładał się z furmanem, że Wokulski wygra. Dokoła nich kipiały śmiech i radość. Radował się tłum, galerie, powozy; kobiety w barwnych strojach były piękne jak kwiaty i ożywione jak ptaki. Muzyka grała fałszywie, ale raźnie; konie rżały, sportsmeni zakładali się, przekupnie zachwalali piwo, pomarańcze i pierniki. Radowało się słońce, niebo i ziemia, a Wokulski poczuł się w tak dziwnym nastroju, że chciałby wszystko i wszystkich porwać w objęcia.

Odbył się drugi wyścig, muzyka znowu zagrała. Wokulski pobiegł do trybuny, a spotkawszy Yunga, który z siodłem w ręku powracał w tej chwili od wagi, szepnął mu:

– Panie Yung, musimy wygrać… Sto rubli nad umowę… Niech bodaj klacz padnie…

– Och!… – jęknął dżokej przypatrując mu się z odcieniem chłodnego podziwu.

Wokulski kazał dojechać swemu powozowi bliżej hrabiny i wrócił do pań. Uderzyło go to, że przy nich nikt nie stał. Wprawdzie marszałek i baron zbliżyli się do ich powozu, ale obojętnie przyjęci przez pannę Izabelę niebawem odsunęli się. Lecz młodzież kłaniała się z daleka i omijała.

„Rozumiem – pomyślał Wokulski. – Oziębiła ich wiadomość o licytacji domu. A teraz – dodał w duchu, patrząc na pannę Izabelę – przekonaj się, kto naprawdę kocha ciebie, nie twój majątek.”

Zadzwoniono na trzeci wyścig. Panna Izabela stanęła na siedzeniu; na twarz jej wystąpiły rumieńce. O parę kroków od niej przejechał na Sułtance Yung z miną człowieka, który się nudzi.

– Spraw się dobrze, ty śliczna!… – zawołała panna Izabela.

Wokulski wskoczył do swego powozu i otworzył lornetę. Był tak pochłonięty wyścigiem, że na chwilę zapomniał o pannie Izabeli. Sekundy rozciągały mu się w godziny; zdawało mu się, że jest przywiązany do trzech koni mających się ścigać i że każdy ich ruch niepotrzebny szarpie mu ciało. Uważał, że jego klacz nie ma dość ognia i że Yung jest zanadto obojętny. Mimo woli słyszał rozmowy otaczających go:

– Yung weźmie…

– Ale… Przypatrz się pan temu gniademu…

– Dałbym dziesięć rubli, żeby Wokulski wygrał… Utarłby nosa hrabiom…

– Krzeszowski wściekłby się…

Dzwonek. Trzy konie z miejsca ruszyły cwałem.

– Yung na przodzie…

– To właśnie głupstwo…

– Już minęli zakręt…

– Pierwszy zakręt, a gniady tuż za nim…

– Drugi… Znowu wysunął się…

– Ale gniady idzie…

– Pąsowa kurtka w tyle…

– Trzeci zakręt… Ależ Yung nic sobie z nich nie robi…

– Gniady dopędza…

– Patrzcie!… patrzcie!… Pąsowy bierze gniadego…

– Gniady na końcu… Przegrałeś pan… – Pąsowy bierze Yunga…

– Nie weźmie, już ćwiczy konia…

– Ale… ale… Brawo Yung!… Brawo Wokulski!… Klacz idzie jak woda!… Brawo!…

– Brawo!… brawo!…

Dzwonek. Yung wygrał. Wysoki sportsmen wziął klacz za uzdę i zaprowadziwszy przed trybunę sędziów zawołał:

– Sułtanka. Jeździec Yung!… Właściciel anonim…

– Co to anonim… Wokulski… Brawo Wokulski!… – wrzeszczał tłum.

– Właściciel pan Wokulski! – powtórzył wysoki dżentelmen i odesłał klacz na licytację.

Wśród tłumu zbudził się szalony zapał dla Wokulskiego. Jeszcze żaden wyścig tak nie rozruszał widzów: cieszono się, że warszawski kupiec pobił dwu hrabiów.

Wokulski zbliżył się do powozu hrabiny. Pan Łęcki i damy starsze winszowały mu; panna Izabela milczała.

W tej chwili przybiegł wysoki sportsmen.

– Panie Wokulski – rzekł – oto są pieniądze. Trzysta rubli nagrody, osiemset za klacz, którą ja kupiłem…

Wokulski z paczką banknotów zwrócił się do panny Izabeli:

– Czy pozwoli pani, ażebym na jej ręce złożył to dla ochrony pań?…

Panna Izabela przyjęła paczkę z uśmiechem i prześlicznym spojrzeniem.

Wtem ktoś potrącił Wokulskiego. Był to baron Krzeszowski. Blady z gniewu zbliżył się do powozu i wyciągając rękę do panny Izabeli zawołał po francusku:

– Cieszę się, kuzynko, że twoi wielbiciele triumfują… Przykro mi tylko, że na mój koszt… Witam panie! – dodał kłaniając się hrabinie i prezesowej.

Twarz hrabiny powlokła się chmurą; pan Łęcki był zakłopotany, panna Izabela zbladła. Baron w impertynencki sposób osadził spadające mu binokle i ciągle patrząc na pannę Izabelę mówił:

– Tak jest… Mam szczególniejsze szczęście do wielbicieli kuzynki…

– Baronie… – wtrąciła prezesowa.

– Przecież nie mówię nic złego… Mówię tylko, że mam szczęście do…

Stojący za nim Wokulski dotknął jego ramienia.

– Słówko, panie baronie – rzekł.

– Ach, to pan – odparł baron przypatrując mu się.

Odeszli na bok.

– Pan mnie potrącił, panie baronie…

– Bardzo przepraszam…

– To mi nie wystarcza…

– Czyżby pan chciał satysfakcji418? – spytał baron.

– Właśnie.

– W takim razie służę – rzekł baron szukając biletu. – Ach, do licha! Nie wziąłem biletów… Może pan ma notatnik z ołówkiem, panie Wokulski?…

Wokulski podał mu bilet i notatnik, w którym baron zapisał adres i swoje nazwisko nie omieszkawszy zrobić przy nim zakrętu.

– Miło mi będzie – dodał kłaniając się Wokulskiemu – dokończyć rachunku za moją Sułtankę…

– Postaram się zadowolnić pana barona.

Rozstali się wymieniając najpiękniejsze ukłony.

– Rzeczywiście, awantura! – rzekł zmartwiony pan Łęcki, który widział wymianę grzeczności.

Zirytowana hrabina kazała jechać do domu nie czekając końca wyścigów. Wokulski ledwo miał czas dopaść powozu i pożegnać się z damami. Nim konie ruszyły, panna Izabela wychyliła się i podając Wokulskiemu końce palców szepnęła:

– Merci, monsieur…419

Wokulski osłupiał z radości. Był jeszcze na jednym wyścigu nie widząc, co się koło niego dzieje, i korzystając z pauzy opuścił tor.

Prosto z wyścigów Wokulski pojechał do Szumana.

Doktór siedział przy otwartym oknie, w watowanym obdartym szlafroku, i robił korektę trzydziestostronicowej broszurki etnograficznej, do napisania której użył przeszło tysiąca obserwacji i czterech lat czasu. Była to rozprawa o kolorze i formie włosów ludności zamieszkującej Królestwo Polskie. Uczony doktór głośno twierdził, że praca ta rozejdzie się najwyżej w kilkunastu egzemplarzach, ale po cichu – kazał odbić ich cztery tysiące i był pewnym drugiej edycji. Pomimo drwin ze swej ulubionej specjalności i narzekań, iż nikogo nie interesuje, w głębi duszy Szuman wierzył, że w świecie ucywilizowanym nie ma człowieka, którego by w najwyższym stopniu nie interesowała kwestia koloru włosów i stosunki długości ich średnic. I w tej właśnie chwili zastanawiał się, czyby na czele rozprawy nie należało napisać aforyzmu: „Pokaż mi twoje włosy, a powiem ci, kim jesteś.”

Gdy Wokulski wszedł do jego pokoju i zmęczony upadł na kanapę, doktór zaczął:

– Co to za profany420 z tych korektorów… Mam tu paręset cyfr o trzech znakach dziesiętnych i wyobraź sobie, połowa jest błędna… Oni myślą, że jakaś tysiączna albo nawet setna część milimetra nic nie znaczy, a nie wiedzą, laiki421, że tam właśnie mieści się cały sens. Niech mnie diabli porwą, jeżeli w Polsce byłoby możliwym nie tylko wynalezienie, ale nawet drukowanie tablic logarytmicznych. Dobry Polak poci się już przy drugiej cyfrze dziesiętnej, przy piątej dostaje gorączki, a przy siódmej zabija go apopleksja… Cóż u ciebie słychać?

– Mam pojedynek – odparł Wokulski.

Doktór zerwał się z fotelu i tak prędko przybiegł do kanapy, że rozrzucone poły szlafroka robiły go podobnym do nietoperza.

– Co?… pojedynek? – krzyknął z błyszczącymi oczyma. – I może myślisz, że pojadę z tobą w roli lekarza?… Będę patrzył, jak dwu dudków strzela sobie we łby, i może jeszcze będę musiał którego z nich opatrywać?… Ani myślę mieszać się do tych błazeństw!… – wrzeszczał chwytając się za głowę. – Zresztą nie jestem chirurgiem i od dawna pożegnałem się z medycyną…

– Toteż nie będziesz lekarzem, tylko sekundantem422.

– A… to co innego – odparł doktór bez zająknienia. – Z kimże?…

– Z baronem Krzeszowskim.

– Dobrze strzela! – mruknął doktór wysuwając dolną wargę. – O cóż to?

– Potrącił mnie na wyścigach.

– Na wyści…?… A cóżeś ty robił na wyścigach?…

– Puszczałem konia i nawet wziąłem nagrodę.

Szuman uderzył się ręką w tył głowy i nagle rozsunąwszy Wokulskiemu jedną i drugą powiekę zaczął mu pilnie badać oczy.

– Myślisz, żem zwariował? – spytał go Wokulski.

– Jeszcze nie. Czy to – dodał po chwili – ma być żart, czy serio?

– Zupełnie serio. Nie chcę absolutnie żadnych układów i proszę o ostre warunki.

Doktór wrócił do swego biurka, usiadł, oparł brodę na ręku i rzekł po namyśle:

– Spódnica, co?… Nawet koguty biją się tylko…

– Szuman… strzeż się!… – przerwał mu Wokulski zduszonym głosem, prostując się na kanapie.

Doktór znowu przypatrzył mu się badawczo.

– Więc już tak?… – mruknął. – Dobrze. Będę twoim sekundantem. Masz rozbić łeb, rozbij go przy mnie; może ci co pomogę…

– Przyszlę ci tu zaraz Rzeckiego – odezwał się Wokulski ściskając go za rękę.

Od doktora udał się do swego sklepu, krótko rozmówił się z panem Ignacym i wróciwszy do mieszkania położył się przed dziesiątą. Znowu spał jak kamień. Dla jego lwiej natury potrzebne były silne wzruszenia; przy nich dopiero dusza szarpana namiętnością odzyskiwała równowagę.

Na drugi dzień, około piątej po południu, Rzecki z Szumanem jechali już do hrabiego-Anglika, który był świadkiem Krzeszowskiego. Obaj przyjaciele Wokulskiego milczeli w drodze; raz tylko odezwał się pan Ignacy:

– I cóż doktór na to wszystko?

– To, co już raz powiedziałem – odparł Szuman. – Zbliżamy się do piątego aktu. Jest to albo koniec dzielnego człowieka, albo początek całego szeregu głupstw…

– Najgorszych, bo politycznych – wtrącił Rzecki.

Doktór wzruszył ramionami i patrzył na drugą stronę dorożki; pan Ignacy ze swoją wieczną polityką wydawał mu się nieznośnym.

Hrabia–Anglik czekał na nich w towarzystwie innego dżentelmena, który nieustannie wyglądał przez okno na obłoki i co kilka minut poruszał krtanią w taki sposób, jakby coś przełykał z trudnością. Miał minę nieprzytomnego; w rzeczywistości był niepospolitym człowiekiem, jako myśliwiec na lwy i głęboki znawca egipskich starożytności.

W gabinecie hrabiego-Anglika stał na środku stół przykryty zielonym suknem i otoczony czterema wysokimi krzesłami; na stole leżały cztery arkusze papieru, cztery ołówki, dwa pióra i kałamarz tak wielkich rozmiarów, jakby był przeznaczony do sitzbadów423.

Gdy wszyscy usiedli, hrabia zabrał głos:

– Proszę panów – rzekł – baron Krzeszowski przyznaje, że mógł potrącić pana Wokulskiego, ponieważ jest roztargniony, tek. W konsekwencji zaś, na nasze żądanie…

Tu hrabia spojrzał na swego towarzysza, który z uroczystą miną coś przełknął.

– Na nasze żądanie – ciągnął hrabia – baron jest gotów… przeprosić nawet listownie pana Wokulskiego, którego wszyscy szanujemy – tek… Cóż panowie na to?

– Nie mamy upoważnienia do żadnych kroków pojednawczych – odparł Rzecki, w którym ocknął się były oficer węgierski.

Uczony egiptolog szeroko otworzył oczy i przełknął dwa razy, raz po raz.

Na twarzy hrabiego mignęło zdumienie; w tej chwili jednak opanował się i odpowiedział tonem suchej grzeczności.

– W takim razie słuchamy warunków…

– Niech panowie raczą je podać – odparł Rzecki.

– O! bardzo prosimy panów – rzekł hrabia.

Rzecki odchrząknął.

– W takim razie ośmielę się proponować… Przeciwnicy stają o dwadzieścia pięć kroków, idą naprzód po pięć kroków…

404szlifa – pętla lub kokarda. [przypis redakcyjny]
405ekwitacja – umiejętność jazdy konnej. [przypis redakcyjny]
406amazonka – tu: strój kobiecy do jazdy konnej. [przypis redakcyjny]
407prawo zachowania siły – wł. prawo zachowania energii, głoszące, że energia nie może ulec zniszczeniu, lecz tylko przekształca się w inną formę (np. z cieplnej w świetlną, elektryczną itp.). [przypis redakcyjny]
408koler – bezgorączkowa choroba mózgu u koni. [przypis redakcyjny]
409jak mówi legenda – mowa o legendzie z Uczty Platona. [przypis redakcyjny]
410sztywnie – dziś: sztywno. [przypis edytorski]
411edycja – wydanie. [przypis edytorski]
412dzień wyścigów – w roku 1878 wyścigi rozpoczęły się w pierwszych dniach czerwca. [przypis redakcyjny]
413Saski Ogród – park centralnej części Warszawy, założony w r. 1727 przez króla Augusta II z dynastii saskiej (stąd nazwa), obecnie istnieje tylko część dawnego ogrodu; strona zachodnia, zniszczona w czasie ostatniej wojny, została zabudowana. [przypis redakcyjny]
414Mokotowskie pola – w południowej części miasta; tu znajdowały się tory wyścigowe. [przypis redakcyjny]
415wykonywa – dziś: wykonuje. [przypis edytorski]
416galeria – tu: trybuna na wyścigach. [przypis redakcyjny]
417szranki – miejsce ogrodzone, w którym odbywają się igrzyska lub wyścigi. [przypis redakcyjny]
418chciał satysfakcji… – zadośćuczynienia (za obrazę), tj. pojedynku. [przypis redakcyjny]
419Merci, monsieur (fr.) – dziękuję, panie. [przypis redakcyjny]
420profan – nie znający się na jakiejś nauce lub sztuce, niewtajemniczony; dziś poprawna forma lm: profani. [przypis redakcyjny]
421laik – dyletant, osoba nie znająca się na rzeczy; dziś popr. forma lm: laicy. [przypis edytorski]
422sekundant – pośrednik i świadek uczestnika pojedynku; przed walką ustalał jej warunki z sekundantem przeciwnika. [przypis redakcyjny]
423sitzbad (z niem.) – kąpiel nasiadowa, kąpiel lecznicza obejmująca podbrzusze i uda. [przypis redakcyjny]