Kostenlos

Emancypantki

Text
Als gelesen kennzeichnen
Schriftart:Kleiner AaGrößer Aa

– Jakimże ja sposobem mogę wyrobić posadę panu Miętlewiczowi?… – spytała trochę niecierpliwie Madzia.



Panna Eufemia spojrzała na nią obrażona.



– Przecież wyjednałaś miejsce Fajkowskiemu… Cecylii i jeszcze tam komuś…



– Przypadkiem – rzekła Madzia.



– Aaa… wiesz – odparła z godnością panna Eufemia – nigdy nie spodziewałam się, że mi odmówisz tej drobnostki… Byłybyśmy razem… No, ale widać nie życzysz sobie utrzymywać z nami stosunków dawnej przyjaźni… Szczęście ludzi zmienia… Zresztą nie mówmy o tym… Ja też mam dumę i wolałabym umrzeć aniżeli narzucać się…



Madzia przygryzła usta; gadanina panny Eufemii sprawiała jej nieledwie ból fizyczny. Panna Eufemia także spostrzegła, że nie robi przyjemności swoją osobą, więc posiedziawszy kilka minut, ze źle ukrywanym gniewem pożegnała Madzię.



– Boże, wyrwij mnie stąd… – szepnęła Madzia po jej odejściu.



Zdawało jej się, że z odmętu wielkich zwątpień zaczyna spadać w błotnisty wir intryg i zawiści.



„Już i do Iksinowa doszły plotki, że jestem narzeczoną Solskiego – myślała z rozpaczą Madzia. – Trzeba stąd uciekać… uciekać jak najprędzej…”.



Gdy jednak przypomniała sobie, że o tym postanowieniu musi rozmówić się z Adą i objaśnić przyczyny, dla których opuszcza ich dom – znowu straciła odwagę. Siły jej już wyczerpały się i była jak listek na wodzie, który płynie tam, gdzie niosą go fale.



Na drugi dzień Madzia od rana nie widziała Ady; gdy zaś około pierwszej wróciła z pensji, pokojówka przyniosła jej od pani Gabrieli list zapraszający na chwilkę rozmowy.



Madzię oblały ognie, a potem chłód. Koniecznie zdawało jej się, że ta rozmowa dotyczyć będzie plotek, jakie krążą o niej i o panu Solskim, i że dziś – skończy się wszystko. Poszła na górę ze ściśniętym sercem, ale zdecydowana.



Zastała ciotkę Gabrielę w towarzystwie tej samej wiekowej pani, która w czasie świąt wielkanocnych zrobiła jej słodkokwaśną wymówkę o to, że Ada nie chciała należeć do kwesty. Staruszka była w czarnej wełnianej sukni; przywitała Madzię z wielką powagą. Za to ciotka Gabriela, nie wiadomo z jakiej racji, pocałowała Madzię w czoło ustami zimnymi jak marmur.



Kiedy Madzia usiadła naprzeciw obu pań, jak oskarżony naprzeciw sędziów, ciotka Gabriela zaczęła:



– Chciałyśmy…



– To jest, ja prosiłam… – przerwała staruszka.



– Tak – poprawiła się pani Gabriela – hrabina chciała pomówić z panią o pewnej drażliwej kwestii…



Madzi zaćmiło się w oczach, ale wnet odzyskała przytomność. Staruszka utkwiła w niej okrągłe oczy i skubiąc czarną suknię mówiła powoli:



– Pani zna pannę Helenę… Helenę…



– Norską… – podpowiedziała ciotka Gabriela.



– Tak, Norską – ciągnęła staruszka. – Zna pani jej stosunek do naszego Stefana?…



– Tak… – szepnęła Madzia.



– I zapewne słyszała pani, że rodzina Stefana, a właściwie – ja, nie życzymy sobie, ażeby Solski żenił się… z panną Norską…



Madzia milczała.



– Otóż, droga pani – mówiła staruszka nieco łagodniejszym tonem – czuję potrzebę usprawiedliwić się przed panią, dlaczego byłam przeciwna wprowadzeniu do naszej rodziny panny Norskiej…



– Czy pani życzy sobie, ażebym jej to powtórzyła?… – spytała zaniepokojona Madzia nie rozumiejąc powodu osobliwych zwierzeń.



– Nic mi nie zależy… Znam tę panienkę tylko z fotografii, no… i z reputacji – odparła staruszka. – Chcę się tylko przed panią usprawiedliwić…



– Ażebyś, drogie dziecko, nie miała fałszywego wyobrażenia o naszych stosunkach rodzinnych – wtrąciła ciotka Gabriela.



Jakaś błyskawica rozświetliła umysł Madzi i przez chwilę zdawało się jej, że te kobiety nie mają względem niej nieprzyjaznych zamiarów. Objawienie to jednak minęło szybko, pogrążając Madzię w pomroce jeszcze głębszej. Nic nie rozumiała… nic – czego od niej chcą obie damy. Owszem, zaczęła lękać się, że z powodu owych plotek wyrządzą jej jakąś obelgę.



– Pozwoli pani – mówiła staruszka, a sinawe usta niekiedy drgały jej i palce coraz szybciej skubały wełnianą suknię. – Pozwoli pani, że będę zupełnie szczerą… Szczerość, moim zdaniem, winna być podstawą ludzkich stosunków…



– Proszę panią hrabinę – odparła Madzia, śmiało patrząc w okrągłe oczy, które mroziły jej serce.



– Stefan – ciągnęła dama – jest dobrą partią. Nawet gdyby nie miał tego nazwiska i majątku, jaki posiada, jeszcze byłby mile widziany w naszym towarzystwie i mógłby tu znaleźć żonę. Bo i my także znamy się na zaletach rozumu i serca, których nieszczęściem jest zbyt mało…



Otóż, panno Magdaleno, jeżeli Stefan zasługiwałby na nasz szacunek nawet będąc biednym i nieznanym, jeżeli nawet w tym wypadku miałby prawo znaleźć żonę w sferze właściwej, to chyba nie zdziwisz się, panno Magdaleno, że dla takiego, jakim jest dziś, chcielibyśmy znaleźć żonę niepowszednią…



– Majątek nic nie znaczy – wtrąciła pani Gabriela.



– Nie mów tak, Gabrielo, nie trzeba nikogo w błąd wprowadzać, nawet przez grzeczność – odparła staruszka. – Majątek, nazwisko i stosunki znaczą bardzo wiele. Jeżeli więc wybrana przez Solskiego kobieta nie posiada tych warunków bytu, musi je wynagrodzić zaletami osobistymi: rozumem, sercem, a nade wszystko – miłością i poświęceniem…



– Toteż, która je posiada… – odezwała się pani Gabriela.



– Ale panna Norską nie posiadała ich. O ile wiem, jest to egoistka, która chce zrobić karierę za pomocą piękności i kokieterii… Sama przecież mówiłaś mi, że nawet już zaręczywszy się ze Stefanem przyjmowała hołdy innych mężczyzn, co w ogóle jest nieprzyzwoite, a w tym wypadku było niegodziwe.



– Och!… – westchnęła pani Gabriela.



– Więc kończę – mówiła staruszka, wciąż patrząc na Magdalenę, a sine usta drgały jej coraz częściej. – Byłam przeciwną tej… pannie Helenie nie tylko dlatego, że nie miała majątku ani nazwiska, ale dlatego, że – nie kochała Stefana, lecz siebie. Żona Stefana, pojęta przez niego w tych warunkach, zawdzięczałaby mu wszystko, więc i wszystko powinna mu poświęcić… Wszystko – nie wyłączając własnej rodziny… Tylko taką kobietę moglibyśmy przyjąć…



– No, to byłoby zbyt surowe żądanie – zaprotestowała pani Gabriela. – Stefan nie stawiałby takiego…



– Ale my możemy – odparła energicznie staruszka. – Mielibyśmy prawo przyjmować u siebie panią Helenę Solską, a nie przyjmować jej brata, ojczyma i matki, gdyby żyła…



Madzia nie zdawała sobie sprawy, w jakim celu mówią to do niej. Przeczuwała czy podejrzewała osobistą zniewagę i w jej gołębim sercu zakipiał gniew.



– Czy więc uznaje pani moje powody, dla których… – spytała staruszka.



– Uznaję, pani!… – przerwała Madzia. – Był czas, że radziłam Helence, ażeby wyszła za pana Solskiego… Zdawało mi się, że oboje znajdą w tym szczęście… Ale gdybym dziś miała prawo mówić z nią o tej kwestii, powiedziałabym: słuchaj, Heleno, dla ubogiej panny lepszą jest śmierć aniżeli świetne małżeństwo… Bo najgorszego człowieka, kiedy leży w trumnie, otacza szacunek… a tu… spotka cię tylko pogarda…



Madzia wstała z krzesła i ukłoniła się obu paniom. Staruszka spojrzała na nią z niepokojem, a ciotka Gabriela zawołała:



– Nie zrozumiała nas pani, panno Magdaleno… Moja kuzynka nie…



– Owszem – odparła Madzia i wyszła z pokoju.



Kiedy wzburzona znalazła się w swoich gabinecie, wybiegła do niej Ada mówiąc z uśmiechem:



– Cóż, poznałaś bliżej naszą cioteczną babcię?… Prawda, – jaki to oryginalny zabytek!… Ale co tobie, Madziuś?…



Madzia schwyciła ją za ręce i ściskając konwulsyjnie, rzekła:



– Daj mi słowo, że nie rozgniewasz się. Daj słowo, to cię o coś poproszę…



– Ależ daję ci słowo, że wszystko zrobię, co zechcesz – odparła zdziwiona panna Solska.



– Adziuś… ja wyprowadzę się stąd… – szepnęła Madzia.



Słowa te w pierwszej chwili nie zrobiły wrażenia na Adzie.



Wzruszyła lekko ramionami i pociągnąwszy Magdalenę do kanapki, na której usiadły, zapytała spokojnie:



– Co to znaczy?… Bo nie przypuszczam, ażeby kto obraził cię w naszym domu.



– Nikt mnie nie obraził – mówiła gorączkowo Madzia – ale ja muszę… muszę stąd wyjść… Już dawno chciałam ci to powiedzieć, lecz brakło mi odwagi… Dziś jednak czuję, że dłużej…



– Ależ, co to jest?… Ja ciebie nie rozumiem i… prawie nie poznaję… – odparła Ada, z niepokojem przypatrując się Madzi.



– Czy myślisz, że ja sama siebie poznaję?… Coś się ze mną stało… Wszystko w mojej duszy połamane, poprzestawiane, zniszczone… Doprawdy, że nieraz budzę się w nocy i pytam: czy to ja jestem?…



– Więc jesteś rozdrażniona albo chora… Ale cóżeśmy temu winni?



– Wy – nic… Byliście dla mnie dobrzy jak nikt na świecie – mówiła Madzia klękając i opierając się na kolanach Ady… – Ale ty nie wiesz, ile ja tu przeżyłam, ile tu strasznych wspomnień zostało. Kiedy jestem w mieście, jestem spokojna… kiedy wrócę tu, zdaje mi się, że w każdym pokoju, w każdym zakątku widzę moje myśli, które mnie ranią jak sztylety…



Więc pozwól mi stąd odejść, Adziuś… – szepnęła ze łzami. – Pomyśl, że błaga cię człowiek rozciągnięty na łożu ognistym…



Panna Solska wstrząsnęła się.



– Pozwól przynajmniej, ażebym cię odwiozła do rodziców – rzekła.



– Po co? Mam tu robotę, której nie mogę porzucać… Zresztą, czy wzięłaś mnie od rodziców?… Przyszłam do was z miasta i powrócę do miasta.



Ada zamyśliła się.



– Nie rozumiem… nic nie rozumiem!… – mówiła. – Wskażże mi jakiś rozsądny powód twojej ucieczki…



– Czy ja wiem? – odparła Madzia. – Zapytaj leśnego zwierzęcia: dlaczego ucieka z parku, albo sosnę, dlaczego usycha w oranżerii? Nie jestem w swoim otoczeniu, więc boli mnie każdy drobiazg… każda plotka…



– Ach, plotka!… – przerwała Ada. – Moja droga, nie mamy prawa więzić cię, ale… musisz chyba pogadać jeszcze ze Stefanem…



Madzia zakryła twarz rękoma.



– Nie masz pojęcia, jakbym chciała uniknąć tej rozmowy… Ale wiem, że tak być musi…



Panna Solska patrząc na Madzię pokiwała głową.

 



– Zaraz ci go tutaj przyszlę – rzekła wychodząc.



Była jednak spokojniejsza.



W kilka minut ukazał się pan Stefan. Usiadł obok Madzi, która płakała, i zapytał łagodnym tonem:



– Gdzież pani chce zamieszkać?



– U panny Malinowskiej albo u której z pań należących do naszego stowarzyszenia – odparła Madzia obcierając oczy.



– W tym tygodniu – mówił zniżonym głosem Solski – pojadę do rodziców pani prosić o jej rękę.



Madzi oczy obeschły. Przytuliła się do kanapki i zawołała drżąc:



– O… niech pan tego nie robi!… na miłość boską…



Solski zaczął wpatrywać się w nią.



– Chcę prosić o rękę pani – powtórzył.



– To być nie może!… – odparła z przestrachem.



– Nie chce pani zostać moją żoną?… Wiem, że jestem brzydki, mam wiele wad…



– Jest pan najszlachetniejszy człowiek, jakiego znam – przerwała Madzia. – Tyle mi pan zrobił dobrego… tylem panu winna…



– Ale żoną moją…



– Nigdy!… – zawołała Madzia z wybuchem rozpaczliwej energii.



– Więc chyba kocha pani innego? – spytał Solski ani na chwilę nie podnosząc głosu.



Madzia oddychała prędko, szarpała chustkę w rękach, wreszcie rzuciwszy ją na kanapkę odparła:



– Tak.



Solski podniósł się.



– W takim razie – rzekł zawsze tym samym tonem – przepraszam… Nigdy nie śmiałbym wdzierać się w cudze prawa…



Ukłonił się i wyszedł spokojnie, równym krokiem, tylko pociemniały mu oczy i pobladły usta.



Gdy stanął w swoim gabinecie, wybiegł naprzeciw niego Cezar; podskoczył i oparł mu potężne łapy na piersiach. Solski usunął się i kopnął psa.



– Won!…



Cezarowi zaiskrzyły się oczy, błysnęły zęby i groźnie warknął na pana. Solski stracił władzę nad sobą: porwał z biurka stalowy metr i z całej siły uderzył psa w głowę.



Cezar upadł na dywan. Dreszcze wstrząsnęły ogromnym jego ciałem, z nozdrzy popłynęło nieco krwi. Skurczył łapy, wyprostował się i skonał.



Solski zadzwonił. We drzwiach ukazał się dyżurny lokaj i na widok leżącego psa osłupiał.



– Co się stało, jaśnie panie?… – wyjąknął.



– Wynieś go stąd!…



Blady ze strachu służący ujął za przednie nogi jeszcze ciepłego trupa i wyciągnął na schody, a potem na dół.



W parę minut weszła do brata Ada.



– Już rozumiem wszystko!… – rzekła zirytowana. – Wracam od ciotki Gabrieli, gdzie dowiedziałam się, że hrabina wyłożyła Madzi traktat o obowiązkach młodej panienki, która wychodzi za Solskiego… No, i mówi ciotka, że było to za jaskrawe… Cóż, widziałeś się z Madzią?…



Solski trzymając ręce w kieszeniach patrzył w okno. Na pytanie zaś siostry odparł po chwili.



– Już widziałem się i… dostałem kosza…



– Ty?



– Ja. Od panny Brzeskiej – dodał ciszej.



– To jakieś nieporozumienie…



– Wszystko jest jasne – odparł. – Ona kocha innego…



– Kogo?



– Nie namyślaj się, a zgadniesz.



Panna Solska zatchnęła się i spuściła oczy…



– Cóż to jest?… – spytała zmienionym głosem, spostrzegłszy krew na dywanie.



– Zabiłem Cezara.



– Ty zabiłeś?… – krzyknęła Ada.



– Szczeknął na mnie.



– Zabiłeś… za to, że szczeknął?… – powtórzyła Ada, z wolna zbliżając się do brata.



Na chwilę skrzyżowały się ich spojrzenia. W oczach Solskiego tliła się jeszcze nieukojona wściekłość; w oczach Ady zapaliło się coś jak bunt.



Pan Stefan odwrócił głowę i znowu patrzył w okno.



– Wyjeżdżam dziś na wieś – rzekł. – Może i ty chcesz?…



– Nie – odparła krótko i opuściła gabinet.



Kiedy panna Solska wróciła do Madzi, zastała ją skuloną na kanapie w tym samym miejscu, gdzie pożegnał ją pan Stefan. Była bardzo blada, a z oczu wyglądał żal i trwoga.



– Puścisz mnie, Adziuś?… – szepnęła Madzia, błagalnie patrząc na przybyłą.



– Nie mam prawa sprzeciwiać się – odparła Ada. – Ale przynajmniej zostań u nas, dopóki nie znajdziesz mieszkania.



– Dziś znajdę… jest dopiero trzecia…



– Rób, jak chcesz – rzekła panna Solska nie podnosząc oczu.



Madzia rzuciła się przed nią na kolana i całując jej ręce szeptała:



– Gniewasz się?… pogardzasz mną?… O, gdybyś wiedziała, jak jestem nieszczęśliwa!…



Panna Solska pocałowała ją w czoło i podniosła z klęczek.



– Jestem tak odurzona – mówiła do Madzi – że nie mogę zebrać myśli. Nie śmiem w tej chwili robić ci żadnych propozycji… Gdybyś jednak kiedy potrzebowała moich usług… pamiętaj…



Rozpłakały się obie. Potem Madzia przemyła oczy i ubrała się z zamiarem wyjścia do miasta.



Kiedy jeszcze raz pożegnawszy Adę stanęła u drzwi, panna Solska, jak przebudzona, zapytała:



– Powiedz mi… U Korkowiczów było ci bardzo źle, a jednak żałowałaś ich…



– Tak… U Korkowiczów było mi źle, ale – tamto mogłam znieść… U ciebie było mi lepiej niż w domu, ale… już mi sił brakuje…



Ukłoniły się sobie i Madzia znikła w przedpokoju.



Około szóstej wieczór, kiedy kareta Solskiego wyjechała na ulicę, Madzia wróciła na swoje dawne mieszkanie. Spakowała rzeczy i opuściła dom Solskich z tą samą starą walizą, którą przywiozła z Iksinowa.



Nikt jej nie pożegnał, służba ukryła się. Tylko stróż zawołał dorożkę, a szwajcar zniósł jej walizę z taką miną, jakby nigdy nie widywał Madzi.



O ósmej wieczór do gabinetu Ady przyszła ciotka Gabriela ze staruszką hrabiną.



– Cóż to – rzekła staruszka usiadłszy na fotelu – słyszę, że macie do mnie pretensję z powodu panny Brzeskiej?



– Pretensji nie!… Ale nie stało się tak, jak być mogło, a mogło być dobrze – odparła Ada.



– Moja Adziu – mówiła staruszka z miną spokojną, nawet zadowoloną. – Ty jesteś emancypantka, Stefan poeta, a Gabriela kocha was aż do słabości, więc we troje ułożyliście projekt, może bardzo ładny dla teatru, ale niepraktyczny w życiu. Pomyśl sama: czy miałoby sens małżeństwo – Solskiego z guwernantką?… Przez miodowy miesiąc byłoby im doskonale, potem – on znudziłby się nią, ona byłaby nieszczęśliwą, a na wasz dom spadłaby nowa rodzina, o której nie macie pojęcia…



– Są to, o ile wiem, uczciwi ludzie – wtrąciła Ada.



– Ależ, co to za odpowiedź… – mówiła staruszka. – Co innego uczciwi ludzie, a co innego sfera towarzyska, która nigdy by ich nie przyjęła do siebie. Tak, jak się stało, jest najlepiej i winszuję – sobie, że byłam szczerą, a tej panience, że okazała tyle ambicji… Jeżeli naturalnie poza tym wszystkim nie ukrywa się coś trzeciego.



– Krzywdzi babcia podejrzeniami niewinną dziewczynę – zaprotestowała Ada.



– Wcale nie, moje dziecko. Ale jestem już tak stara, że nie ufam ludziom, których nie znam od dzieciństwa. Wy zaś na przyszłość będziecie mieli naukę, że nie należy szukać nawet znajomości nie we właściwej sferze.



I tak dalej prawiła staruszka, ale Ada nie słuchała. Z goryczą myślała, że jej brat zabił Cezara, a później… o tym człowieku, dla miłości którego Madzia wyrzekła się małżeństwa z Solskim!…



„Jak ona go musi kochać…” – powtarzała w duchu.



28. Co robi mędrzec, a co plotkarz?

W ciągu tygodnia Solski wrócił ze wsi. Służba zebrała się na powitanie w przedsionku, kamerdyner wprowadził pana do pokojów.



Przebierając się Solski pytał:



– Panna Ada w domu?



– Jest, jaśnie panie, w laboratorium.



– A ciotka.



– Panią hrabinę głowa boli.



– Migrena?…



– Tak, jaśnie panie.



Solski pomyślał, że jednak ciotka musi żałować cudownej lekarki, która dotknięciem rąk usuwała migrenę.



Ubrawszy się posiedział z kwadrans w gabinecie czekając na Adę. Ale ponieważ siostra nie pokazywała się, poszedł do niej.



Schylona nad mikroskopem, panna Solska przerysowywała jakiś egzemplarz porostu. Zobaczywszy brata podniosła się i przywitała go, ale bez zwykłych uniesień.



– Jakże się miewasz? – spytała robiąc w duchu uwagę, że brat opalił się i nabrał zdrowszej cery.



– Doskonale – odparł. – Dziesięć godzin na dobę spałem, a przez czternaście nie zsiadałem z konia. Zrobiło mi to bardzo dobrze.



– Dzięki Bogu.



– Ale ty wyglądasz mizernie – mówił pan Stefan. – Wróciłaś, widzę, do dawnych robót… Zdaje mi się jednak, że twoje laboratorium jest jakby obdarte?… Aha, usunięto kwiaty… A gdzież kanarki?… – dodał z uśmiechem.



Siostra surowo spojrzała na niego i wróciła do mikroskopu.



– Słuchaj, Ada – rzekł Solski – nie rób takich min!… Wiem, o co ci idzie: o Cezara… Zrobiłem podłe głupstwo i dużo bym dał, ażeby wskrzesić hardego psa, ale… już za późno…



Twarz Ady złagodniała.



– Widzisz – rzekła siostra – jak to niedobrze unosić się!… Przecież ty byłbyś zdolny w gniewie zabić człowieka…



– Oh… no!… Istotnie przez chwilkę zdawało mi się, żem zwariował!… Ale trzeba mieć moje szczęście… Odtrącony… odtrącony przez takiego gołąbka jak panna Magdalena… I jeszcze dla kogo?… Dla takiego hultaja jak pan Kazimierz. Kobiety stanowczo mają nienormalne mózgi…



Pannie Solskiej upadł na ziemię ołówek. Podniosła go i rzekła:



– Czy wiesz nowinę?… Hela Norska wychodzi za młodego Korkowicza.



– Przecież za starego wyjść nie może, bo jeszcze żonaty – spokojnie odparł Solski. – Młody Korkowicz?… Wcale trafny wybór. Blondyn, tęgi chłop i ma głupią minę; powinien być dobrym mężem.



– Cieszę się, że cię to nie wzruszyło.



– Ani odrobiny. Powiadam ci: koń i świeże powietrze wywołują cudowne skutki. Wyjeżdżając byłem zdenerwowany jak histeryczka, a dziś tak jestem spokojny, że wszystko mnie bawi. Najgłośniej śmiałbym się usłyszawszy, że – na przykład – panna Magdalena wychodzi za Norskiego, który po odbyciu świętej spowiedzi nawrócił się i obiecał nie grywać w karty…



Ada tak pilnie zajęła się swoim rysunkiem, że nie odpowiadała bratu. Pan Stefan okrążył stół, spojrzał siostrze w oczy i chmurny wysunął się z pracowni.



Obszedł pokoje Ady, jakby szukając czegoś; na chwilę zatrzymał się przede drzwiami, za którymi tydzień temu mieszkała Madzia. Nawet dotknął klamki, ale cofnął się, a potem zbiegł na dół do biblioteki.



Obok okna siedział w fotelu Dębicki nad notatkami.



– Dzień dobry, profesorze!… Cóż nowego?…



Matematyk podniósł niebieskie oczy, potarł czoło i po namyśle odparł:



– Mamy nowy transport książek…



– Ach!… – przerwał Solski, niecierpliwie machając ręką. – Jeżeli profesor zawsze takie będziesz miał nowości, to niedługo na tym fotelu zasnują cię porosty pielęgnowane przez moją siostrę!



Cóż to za szczególny kryminał, ten nasz dom!… – mówił pan Stefan chodząc. – Jedno stęka na migrenę, drugie rozmyśla nad nowym transportem książek, a trzecia, najlepsza, bo dwudziestoletnia dziewczyna, zdobywa zeza przy mikroskopie w oranżerii, która w tej chwili przypomina piec ognisty…



Ach, te baby… te baby!… Czy i za czasów profesora grasowała między nimi jaka epidemia podobna do emancypacji?…



– Nie przypominam sobie – odpowiedział Dębicki. – Za moich czasów łatwiej było o mężów i o chleb; kobiety nie potrzebowały uganiać się za pracą zewnątrz domu; mniejsza liczba ich prowadziła życie nienormalne, więc rzadziej dopuszczały się ekscentryczności.



– Zawsze były głupie i złe!… – mruknął Solski.



– Trafiały się, trafiały!… – potakiwał Dębicki.



– Ale nie trafiały się, tylko wiecznie i wszystkie były głupimi i złymi! – wybuchnął Solski. – Cóż to za podła rola na świecie! – mówił z rosnącą goryczą. – Handlarz, który chwyta cię za poły, obiecuje złote góry, byłeś wszedł do jego kramiku, a gdy chcesz wejść – słyszane rzeczy? – zaczyna się drożyć!… Robi takie miny, jakby wyświadczał ci łaskę, każe na kolanach błagać o swój towar, nakłada bajeczne ceny… A ledwie cię złapał na dobre, już zaczyna oglądać się za drugim nabywcą… To jest kobieta; nigdy nie zapełniona beczka Danaid, w której topią się szlachetne uczucia, wielkie rozumy, no – i grube pieniądze…



Dębicki machnął ręką.



– Wy także licha warci! – rzekł. – Jednego dnia jesteście najszczęśliwsi, gdy kobieta pozwoli wam całować nogi, a drugiego narzekacie, że pochłania wam rozum i pieniądze. Biegacie jak psy za mięsem i każdy chce ją posiadać, a gdy nareszcie odda się jednemu, warczycie na nią wszyscy.



– Kochany profesorze – przerwał Solski – znasz się na formułach jak nikt inny, ale pozwól, że ja – lepiej znam się na kobietach. Widziałem dumne, które lekceważyły książąt, a sprzedały się piwowarczykom… Patrzyłem na dobre i bogate, które, zamiast oddać serce i majątek opłakiwanej przez siebie cierpiącej ludzkości, marnują pieniądze na doświadczenia naukowe, którymi uczony nie połata słomianki do butów… Znałem anioły niewinności i geniusze rozsądku, które zamiast podać rękę człowiekowi uczciwemu – wolały pójść za błaznem, który nie zdobędzie się nawet na tytuł kryminalisty… Natura stawia pełno zasadzek na człowieka, a jedną z nich jest kobieta; w chwili kiedy zdaje ci się, żeś znalazł lepszą połowę własnej duszy, spada ci zasłona i widzisz – co?… Manekin, któremu błyszczą oczy i śmieją się wilgotne usta… To już nie pańskie formuły, profesorze, którym można ufać jak słowu Bożemu… To wiecznie żywy fałsz, spowity w blaski i kolory mydlanych baniek. Zamiast klękać przed cudownym widzeniem, pluń, a poznasz, jaka zrobi się z tego rzeczywistość.

 



– Nie rzucałbyś się tak – odparł Dębicki – gdybyś zamiast na niefortunnych doświadczeniach oparł się na faktach ogólnych. Wariatki i wariaci, kokietki i donżuanowie, handlarki wdzięków i handlarze honoru – wszystko to są przygodne zboczenia, nie zaś – prawo…



– Ciekawym?…



– Kobieta – mówił Dębicki – przede wszystkim jest i musi być matką. Jeżeli chce być czymś innym: mędrcem, za którym szeleści jedwabny ogon, reformatorem z obnażonymi ramionami, aniołem, który uszczęśliwia całą ludzkość, klejnotem domagającym się złotej oprawy, wówczas – wychodzi ze swej roli i kończy na potworności albo na błazeństwie. Dopiero gdy występuje w roli matki, a nawet wówczas, gdy dąży do tego celu, kobieta staje się siłą równą nam albo i wyższą od nas. Jeżeli cywilizacja jest godnym podziwu gmachem, kobieta jest wapnem, które spaja pojedyńcze cegły i robi z nich masę jednolitą. Jeżeli ludzkość jest siecią, która wyławia ducha z natury, kobiety są w tej sieci węzłami. Jeżeli życie jest cudem, kobieta jest ołtarzem, na którym spełnia się cud.



– Za naszą pomocą – wtrącił Solski.



– Nie ma się czym chwalić!… Gdzie jak gdzie, ale w tej sprawie jesteście aroganckimi dodatkami, które nawet nie rozumieją swojej roli. Kiedy trzeba wkopywać się o tysiąc metrów pod ziemię, żeglować o tysiące mil od lądu, kuć żelazne belki, pod deszczem kul wydzierać z gardła zwycięstwo, błąkać się jak sęp ponad zawrotnymi przepaściami natury i ducha – mężczyzna jest w swoim żywiole. Ale tam, gdzie chodzi o rodzenie, karmienie i wychowanie: górników, żeglarzy, wojowników i myślicieli, tam jednej delikatnej kobiety nie zastąpi legion pracowników, bohaterów i mędrców. Jej łono mędrsze od was wszystkich.



Tu zaczyna się nieporozumienie, które byłoby komicznym, gdyby z jego powodu nie popełniono tylu krzywd. Od kilkuset lat nie ma sztubaka, który by wierzył, że – ziemia jest środkiem świata; ale jeszcze dziś najukształceńsi mężczyźni wyobrażają sobie, że – ich rozmaite apetyty są środkiem społeczeństwa.



Mężczyzna – prawił Dębicki jednostajnym głosem – który zaprzągł ogień do swoich wozów, ujarzmił wołu, a z dzika zrobił domową świnię, idąc za rozpędem triumfów, wierzy w to, że i kobieta – powinna być jego własnością. Że jej myśl to nie – czyjaś myśl, ale – moja myśl; że serce kobiety to nie jakieś inne serce, ale – moje serce, które wolno mi ranić i deptać, ponieważ mam drugie na zapas – we własnej piersi.



Dziecinne złudzenie!… Kobieta nigdy nie należała, nie należy i należeć nie będzie do mężczyzny; nigdy nie będzie oddaną mu całkowicie, czego od niej wymagamy; nigdy nie będzie jego własnością. Kobieta i mężczyzna to dwa światy, jak Wenus i Mars, które widzą się nawzajem, ciążą ku sobie, ale nigdy się nie przenikną. Wenus dla Marsa nie opuści swej drogi ani kobieta dla mężczyzny nie wyrzeknie się swoich przeznaczeń. I jeżeli kobiety są czyjąś własnością, to bynajmniej nie naszą; one należą do swoich rzeczywistych czy możliwych potomków.



Gdyby świat męski zrozumiał, że kobieta nie jest dopełnieniem mężczyzny, ale – odrębną i samodzielną potęgą, która niekiedy łączy się z nim dla spełnienia odległych przeznaczeń, nie słyszelibyśmy wybuchów męskiej pretensji. Kobieta, mówiłeś, jest to kupiec, który ciągnie nas za poły do swego kramiku, a potem drogo każe sobie płacić… Mylisz się. Kobieta jest to siła, która posługuje się tobą do wyższych celów, no… i ma prawo żądać, ażebyś na spółkę z nią ponosił koszta skutków…



Obłęd wasz – mówił po namyśle Dębicki – jest tak wielki, że nie tylko uważacie kobietę za rodzaj domowego zwierzęcia przeznaczonego do specjalnych waszych uciech; obłęd ten sięga dalej. Jest w kobietach siła, która pozbawia was rozumu, woli, godności osobistej… Siłą tą jest wdzięk wytryskający z natury kobiecej jak kwiat z drzewa albo światło z ognia. Wdzięk kobiecy jest jednym z najbardziej skomplikowanych zjawisk natury i obok mnóstwa warunków zewnętrznych wymaga przede wszystkim swobodnego rozwoju natury kobiecej.



Wam się ten cud podoba; więc pomimo że żaden z was nie potrafi stworzyć tęczy ani kwiatu, macie jednak bezczelność wymagać, ażeby kobieta – była dla was pełną wdzięku w każdej chwili. Czy jest biedną aż do zimna i głodu, czy jest smutną aż do łez, czy jest chora, skrępowana, wylękniona – was to nie obchodzi, bo ona dla was zawsze powinna być pełną wdzięku!…



A ponieważ łatwiej oszukać męską głupotę aniżeli zmusić naturę, więc stworzyliście sobie całe kategorie, całe dziedziny sztucznych wdzięków i mistyfikacyj. Gdy zaś kiedy przez niezręczność kobiet na chwilę odzyskujecie rozsądek, zaczynacie wrzeszczeć wniebogłosy: to manekin!… to mydlana bańka, na którą trzeba plunąć!…



A ja, Stefku – kończył Dębicki grożąc palcem – radzę ci: nie pluj!… Bo, widzisz, między mydlanymi bańkami może naprawdę zdarzyć się promień tęczy, którego ślina nie dosięgnie…



Solski chodził po bibliotece rozgorączkowany. Nagle zatrzymał się przed Dębickim i zapytał:



– Profesor widziałeś się z panną Brzeską?…



– Widziałem.



– I cóż?



– Nic. Mieszka tymczasem na trzecim piętrze, gdzie ledwom się wdrapał i dostałem bicia serca. Ale wygląda przytomniej aniżeli u was na pierwszym…



– Dlaczego ona wyprowadziła się od nas? – spytał Solski.



– Mój kochany, ja dziwię się, że ona tu tak długo siedziała – odparł profesor. – Przecież ta kobieta opuściła rodziców, ażeby darmo nie mieszkać i nie jadać u nich… Z jakiejże więc racji od was miał