Kostenlos

Emancypantki

Text
Als gelesen kennzeichnen
Schriftart:Kleiner AaGrößer Aa

– Ale gdyby wszystkie nasze kobiety należały do stowarzyszenia, miałybyśmy trzy miliony pięćset tysięcy złotych miesięcznie, czyli… zaraz, dwa razy trzydzieści pięć jest siedemdziesiąt, tak, miałybyśmy siedemdziesiąt siedem milionów rocznie…

Nastała chwila ciszy.

– Co?… co?… co?… – zawołała pani Kanarkiewiczowa przerabiając cyfry na papierze. – Miałybyśmy ledwie czterdzieści dwa miliony rocznie…

– Cóż znowu pani pleciesz? Dwa razy trzydzieści pięć jest siedemdziesiąt i dwa razy…

– Ależ panno Howard, pani nie umiesz mnożyć…

– Ja nie umiem?… – zawołała panna Howard zrywając się od stołu.

– Proszę, tu jest rachunek!…

– Co mi tam pani rachunek!

– Tak… tak… tylko czterdzieści dwa miliony… – odezwały się głosy z rozmaitych kątów sali.

Panna Howard upadła na krzesło przygryzając wargi.

– Pani chciałabyś narzucić swoją wolę nawet tabliczce mnożenia – wtrąciła panna Papuzińska.

– Proszę o głos!… – odezwano się jeszcze raz spod modelu do upinania sukien.

– Członek Siekierzyńska ma głos.

– Lampa strasznie kopci – odparła cicho członek Siekierzyńska.

Istotnie, krwawy płomień wiszącej lampy sięgał do połowy kominka, którego grzbiet ozdobił się aksamitnym grzybem. W całej sali unosiły się płatki sadzy podobne do czarnych muszek.

– Ach, moja nowa suknia!…

– Wyglądamy jak kominiarze!…

– Pyszna rzecz te sesje!… Właśnie miałam wstąpić na raut…

– Dlaczego pani nie powiedziała o tym wcześniej? – rzekła z gniewem panna Papuzińska do wystraszonego członka Siekierzyńskiej.

– Regulamin zabrania.

– Co mi tam jakiś niedorzeczny regulamin, przez który zniszczyłam nowe rękawiczki.

– Członek Siekierzyńska – wtrąciła z mocą panna Howard – zasługuje na pochwałę, złożyła bowiem dowód, że zaczynamy uczyć się porządku…

Kilka panien roześmiało się, inne uczestniczki zaprotestowały.

– Ależ pani swoim pojęciem o porządku przerobi nas na gromadę pomywaczek!… – zawołała pani Kanarkiewiczowa.

Tymczasem gospodyni przykręciła lampę, ale uczestniczki zaczęły się rozchodzić.

– Za pozwoleniem – odezwała się skromnie panna Czerwińska – jakże będzie z naszymi pracownicami? Bo już na przyszły tydzień nie mamy dla nich ani na żywność, ani na dzienną płacę.

– Cóż wielkiego – odparła panna Howard. – Na żywność wychodzi dwa ruble dziennie, a na płacę trzy. Złóżmy zaraz, co która może, a resztę zbierzemy w ciągu tygodnia u znajomych. Oto pięć rubli… Przecież kiedyś zaczną kupować kaftaniki.

Panna Howard położyła na stole papierek, inne uczestniczki z rezygnacją zaczęły sięgać do portmonetek albo szeptać gospodyni:

– Ja przyszlę jutro rubla…

– Ja przyniosę pięć złotych we środę…

Niektóre kładły na stole złotówki; było jednak widoczne, że ciężko rozstawać się im nawet i z tym małym grosikiem.

Ada nieśmiało zbliżyła się do panny Howard i zarumieniona coś szepnęła jej do ucha.

– Niech członek Solska mówi głośno – zawołała panna Howard. – Moje panie, możecie cofnąć składki, ponieważ członek Solska zakupuje wszystkie gotowe kaftaniki… Jest to wysoce pocieszający fakt, który dowodzi, że naszym kobietom nareszcie zaczynają się otwierać oczy…

– Ciekawam, co panna Solska zrobi z trzystu pięćdziesięcioma kaftanikami? – zapytała drwiącym tonem panna Papuzińska.

– Zapłaci siedemset rubli i na pół roku zapewni byt naszym pracownicom – odpowiedziała wyniośle panna Howard.

– A sprzedażą kaftaników zajmie się sama?

– Kaftaniki mogą zostać na składzie – cicho odezwała się Ada.

– Wierzę pani, że wolałabyś dodać jeszcze siedemset rubli, byle cię nie obdarowano tym stosem rupieci, który nas do rozpaczy doprowadza – odparła zgryźliwie panna Papuzińska.

Uczestniczki zaczęły zbierać ze stołu swoje pieniądze. Im zaś która miała mniej do wzięcia, tym większą radość było widać na jej twarzy. Tylko panna Howard nie tknęła swoich pięciu rubli, a gdy jedna z pań podała jej papierek, panna Howard rzekła obojętnie:

– Niech to zostanie w kasie.

Znalazłszy się z Madzią na ulicy Ada była zachwycona.

– Ach, droga Madziu – mówiła ściskając ją za ręce – jakżem ci wdzięczna!… Bo gdyby nie ty, nigdy bym się tu nie wpisała, nawet nigdy by mi to na myśl nie przyszło… Dziś dopiero zaczynam żyć… widzę jakiś cel… jakąś uczciwą pracę. Cóż to za zacne kobiety, z wyjątkiem paru krzykaczek…

– Nie podoba ci się panna Howard? – zapytała Madzia.

– Ależ przeciwnie. Ona zawsze była dziwaczką, ale w gruncie dobra kobieta. Tylko te jej dwie pomocnice. Boże!… Ale, ale – dodała nagle – wiesz, Madziu, że gniewam się na ciebie? Jak mogłaś prosić obcych pań o poparcie dla twojej przyjaciółki nie wspomniawszy mi o niej ani słówka? Przecież my mamy w Jazłowcu takie stosunki, że ją natychmiast przyjmą. A tu, słyszałaś, jak ci odpowiedziano…

– Nie śmiałam nadużywać twojej dobroci – odparła zmieszana Madzia.

– Ach, nie śmiałaś nadużywać dobroci!… Więc w taki sposób przemawiasz do mnie?… Dajesz nam co dzień i co godzinę jałmużnę ze swej osoby, wniosłaś radość do naszego domu, a sama nie przyjmujesz najmniejszej usługi nawet dla twoich znajomych. Więc to tak?…

– No, nie gniewaj się, Adziuś, już nigdy tego nie zrobię.

Wsiadły w dorożkę, która lekkim truchtem odwiozła je do domu.

– Pamiętaj, Madziu, pamiętaj i już nie rób z nami tak źle – mówiła Ada. – Ty nawet nie przeczuwasz, jaką to dla mnie było przykrością… Pamiętaj, że nasz dom to twój dom i że każdy człowiek, który ciebie obchodzi, nas obchodzi… Zapamiętaj to sobie, Magduś, bo inaczej krzywdę wyrządzisz ludziom, którzy wiele ci zawdzięczają i bardzo kochają.

Uściskały się w dorożce i powróciła zgoda.

– A do tej panny… jakże ona?…

– Cecylia.

– Do panny Cecylii napisz, że miejsce ma i tylko musi zaczekać parę tygodni…

– A jeżeli nie wakuje teraz posada nauczycielki? – zapytała Madzia.

– Moja droga – odparła Ada ze smutnym uśmiechem – wszędzie i zawsze znajdzie się miejsce dla tego, za kim przemawia Solski. Ja dopiero dziś zaczynam rozumieć potęgę stosunków i pieniędzy. Ach, straszna to siła!… A jeszcze Stefek mówi, że znajdują się ludzie gotowi padać na twarz przed każdym workiem pieniędzy, choćby z nich nie odnieśli pożytku.

Madzia ze zdumieniem przysłuchiwała się przyjaciółce. Nigdy Ada nie była tak ożywiona, nigdy w jej głosie nie było tego tonu pewności, co dziś. Widać, że sesja otworzyła przed nią nowe horyzonty, a może tylko dała jej sposobność zakosztowania potęgi majątku.

„Tysiąc sześćset rubli rzuciła w ciągu jednego wieczora… Stworzyła schronienie dla trzech starych nauczycielek i utrzymanie dla dwudziestu ubogich dziewcząt” – myślała Madzia i patrząc boku na twarz Ady, co chwilę oświetlaną błyskami latarni ulicznych, pierwszy raz wobec niej doznała uczucia bojaźni czy wstydu.

„To naprawdę jest wielka pani… Ja naprawdę znam wielką damę, której jedno słówko zapewnia byt kilkudziesięciu osobom!… Ale co ja robię przy niej? Po co ja się tu dostałam, nauczycielka, córka lekarza?… Ha, zapewne po to, ażeby służyć innym… Chociaż wolałabym, ażeby to już się skończyło…”.

Dotychczas Madzia w wyobraźni swojej stała na jednym poziomie z panną Solską: były przyjaciółkami od szkolnej ławy. Dziś uczuła, że ów grunt wspólny pomiędzy nią i Adą zaczyna pękać, a ich stanowiska rozchodzić się.

„Może ona myśli – mówiła do siebie stroskana Madzia – że i ja upadnę na twarz przed workiem pieniędzy?…”.

Dorożką stanęła obok bramy pałacu, do którego Ada weszła uradowana, Madzia smutna. Jeszcze nigdy ten gmach nie przygniatał jej, jak dziś, swoim ogromem; nigdy piękne pokoje nie wydały się bardziej obcymi; nigdy nie czuła tego wstydu wobec wygalowanej służby, co dziś.

„Lokaje, pokojówki, salony ze złoconymi ścianami, palisandrowe sprzęty!… To nie mój świat, nie mój… nie mój…” – myślała Madzia.

Na drugi dzień w południe ciocia Gabriela zaprosiła do siebie Madzię. Ady nie było, ale był pan Stefan.

– Czy wie pani, co w tej chwili robi moja siostra? – zapytał.

– Zdaje mi się, że wyjechała do miasta… – odparła Madzia.

– Tak. Pojechała między naszych kuzynów i znajomych zbierać podpisy na założenie instytucji opiekującej się starymi nauczycielkami.

Solski zająknął się, lecz po chwili mówił dalej:

– Jeżeli projekt ten uda się, moja siostra będzie miała udział w utworzeniu szlachetnej instytucji… Spełni dobry czyn obywatelski… Ona to rozumie i czuje się bardzo szczęśliwą… Ani ciotka, ani ja nigdy nie widzieliśmy jej tak uradowanej.

Wszystko to zawdzięczamy pani – ciągnął Solski. – Za granicą lekarze przepowiadali Adzie ciężką chorobę nerwową, jeżeli nie znajdzie celu w życiu… No i pani wprowadziła ją na tę drogę… Ada będzie szczęśliwa, a my – spokojni o nią. Wszystko to dzięki pani, która stajesz się opiekuńczym aniołem tego domu…

Madzia słuchała bez tchu nie śmiejąc spojrzeć na niego.

– Dziękuję pani, dziękuję… – rzekł, mocno ściskając jej rękę.

– Ale nie przypuszczałam, że panna Brzeska jest tak gorącą apostołką emancypacji – wtrąciła ciotka Gabriela.

– Ja?… – spytała Madzia.

– Ludzie mówili to zawsze, a fakta choćby dziś… Powiedz, Edyto – zwróciła się ciotka do swej panny do towarzystwa – czy nie słyszeliśmy, że panna Brzeska jest zapaloną emancypantką?

– Ależ tak – potwierdziła panna. – Tak utrzymuje cała Warszawa…

– Mniejsza o to – przerwał Solski. – Jeżeli takimi są emancypantki, a choćby tylko trzecia część ich, zapisuję się do ich stronnictwa. Mam jednak z panią inny rachunek – zwrócił się do Madzi. – Wczoraj zrobiła pani przykrość mojej siostrze… Pani wie, o czym mówię… Otóż mamy prośbę do pani. Ile razy ktoś z bliskich albo choćby tylko znajomych pani będzie potrzebował zajęcia czy poparcia, niech pani zrobi nam zaszczyt i najpierwej – zwraca się z żądaniem o pomoc do siostry albo do mnie…

 

– Proszę pana, czy ja mogę robić coś podobnego?… – odparła Madzia. – Ja przede wszystkim za mało znam ludzi… A po wtóre – dom państwa nie może być przytułkiem moich znajomych…

– Szlachetna duma!… – szepnęła panna Edyta, z zachwytem patrząc na Madzię.

Solski niecierpliwie machnął ręką.

– Zaraz pani wytłomaczę moją prośbę ze stanowiska kapitalisty. My, ludzie majętni, nie zawsze mamy rozum, ale jedno wiemy, że gdy otaczają nas uczciwi, nasze majątki są pewniejsze i dają większy procent. Czy uznaje pani tę zasadę?

– Zapewne… Zresztą nie znam się na tym – odpowiedziała Madzia.

– Otóż widzi pani… Ja dzisiaj potrzebuję wielu ludzi do cukrowni, może nie zawsze fachowych, ale uczciwych. A wierzę niezachwianie, że jeżeli pani zarekomendowałaby mi kogoś ze swoich znajomych, byłby to z pewnością człowiek uczciwy, bo przed hultajem ostrzegłby dobry instynkt, który pani posiada w wysokim stopniu. Panno Magdaleno – kończył biorąc ją za rękę – mam parę… nawet kilka niezłych posad… Gdyby więc ktoś bliski pani potrzebował, zrób nam tę łaskę… i rozporządzaj nami…

Madzi przyszedł na myśl własny ojciec lekarz i brat technolog. Ale jednocześnie uczuła, że tych ludzi nie może zalecać Solskiemu.

Więc podziękowawszy za obietnicę odpowiedziała, że gdyby kto z jej znajomych zgłosił się z prośbą, nie omieszka zawiadomić Solskiego.

Pożegnała ciocię Gabrielę, pana Stefana i starą damę i wróciła do siebie. W pół godziny później wpadła do niej zawinięta w szal z miną tajemniczą panna Edyta i oglądając się na wszystkie strony rzekła dramatycznym szeptem:

– Nie ma nikogo?

– Nie – odpowiedziała Madzia.

Panna Edyta schwyciła ją w objęcia i tuląc do serca mówiła cicho, ciszej aniżeli szelest skrzydeł motylich:

– Wybornie… cudownie postawiłaś się, drogie dziecię, wobec pana Stefana i ich wszystkich… Oszaleje… straci rozum!… Tak ciągle postępuj: niczego nie żądaj, wszystko przyjmuj chłodno, obojętnie, jakbyś robiła łaskę… Tym sposobem zdobędziesz niezachwiane stanowisko…

Dajże mi twego rozkosznego buziaka i… pamiętaj o moich radach!…

To powiedziawszy dama do towarzystwa wymknęła się z pokoju w sposób równie tajemniczy, jak do niego weszła.

15. Odgłosy z innego świata

Proszę pani, przyszła pani Arnold.

– Dawno?

– Czeka z kwadrans.

Taką wiadomość na schodach udzieliła pokojówka Madzi powracającej z miasta.

– A panna Ada jest?

– Nie. Pani wyszła o jedenastej do tych tam robotnic…

Madzia szybko wbiegła do swego mieszkania, ale ani w saloniku, ani w gabinecie nie zastała pani Arnoldowej. Dopiero gdy zajrzała do pokoju Ady, którego drzwi były otwarte, za portierą spostrzegła panią Arnold z notatnikiem i ołówkiem w ręku. Amerykanka przypatrywała się portretom rodziców Ady zawieszonym naprzeciw łóżka i – jak zdawało się Madzi – przerysowywała je.

„Ci Amerykanie mają zwyczaj wszystko notować!” – pomyślała Madzia.

Na szelest jej kroków pani Arnold odwróciła się i szybko zamknęła notatnik.

Potem nie tłomacząc się z obecności w pokoju Ady przeszła do saloniku Madzi.

– Chciałam z panią rozmówić się o ważnych rzeczach – rzekła pani Arnold po francusku. – Ale proszę nie szydzić ze mnie, co zresztą byłoby naturalne w kraju, gdzie ludzie nie wierzą w świat duchów albo wcale nie zajmują się nim.

Madzia słuchała usiłując zapanować nad zdziwieniem. Pani Arnold usiadła na kanapce, schowała notatnik i mówiła dalej:

– Od pewnego czasu weszłam w stosunki z nieboszczką… z matką Heleny i pana Kazimierza…

Madzia otworzyła oczy. Wiedziała, że pani Arnoldową jest spirytystką; głośne to było w Warszawie. Ale dotychczas nie prowadziła z nią rozmowy o tych kwestiach.

– Przykry to dla mnie stosunek duchowy – ciągnęła pani Arnold – nie dlatego, ażebym była zazdrosna o przeszłość mego męża, o nie!… Ale ta nieszczęśliwa bardzo cierpi i żąda czegoś ode mnie, czego zrozumieć nie mogę…

– Cierpi?… – powtórzyła Madzia.

Pani Arnold machnęła ręką.

– Ach, jest to jeden z najokropniejszych stanów, w jakim może znaleźć się dusza… Wyobraź sobie pani: ona, biedaczka, nie zdaje sobie sprawy z tego, że umarła…

Madzię dreszcz przebiegł.

– Jak to?… Więc cóż może jej się zdawać?…

– Zdaje się jej, że jest w domu zdrowia, gdzie nie tylko gwałtem ją zatrzymują, ale nawet nie przepuszczają wiadomości o dzieciach. Stąd wyrodził się w niej nadzwyczajny niepokój.

Madzia przeżegnała się. Zdania przed chwilą wypowiedziane były tak nowe dla niej, że mogła posądzać panią Arnold o mistyfikację albo o obłąkanie. Lecz Amerykanka mówiła w sposób naturalny z odcieniem współczucia, jak osoba, która opisuje fakt nie mający w sobie nic dziwnego.

– Pani odwoziłaś nieboszczkę w dniu opuszczenia przez nią pensji?… – spytała pani Arnold.

– Ja… Ale tylko przez jedną ulicę… Mówiła, że wyjeżdża na parę dni… – Zresztą wszyscy o tym odprowadzeniu wiedzieli, nie kryłam się… – tłomaczyła się wylękniona Madzia.

– Nieboszczka uważała panią jakby za drugą córkę, kochała panią…

– Tak… dosyć lubiła mnie.

– Nie wiem, czy nawet nie wspomniała kiedy, że pragnie, ażeby jej syn ożenił się z panią?

Madzia zaczerwieniła się i zbladła. Tchu jej zabrakło.

– Nigdy… nigdy!… – odparła zduszonym głosem.

Pani Arnold przypatrzyła się jej z uwagą i mówiła dalej spokojnie:

– Nie zrobiłaby pani świetnej kariery, ale mniejsza o to. Jak duży majątek zostawiła nieboszczka?

– Żadnego… – odpowiedziała Madzia.

– Czy tylko nie mylisz się, pani? Helena ma kilka tysięcy rubli złożonych w banku, a pan Kazimierz nie ma wprawdzie nic, bo stracił, ale znowu spodziewa się jakiejś sumy po matce. Tak przynajmniej mówi memu mężowi, od którego pożycza pieniądze. Więc majątek został…

– Proszę pani, nic nie zostało – zaprzeczyła Madzia. – W jesieni zaprzeszłego roku pani Latter pożyczyła od Ady sześć tysięcy rubli… Wreszcie zdaje mi się, iż opuściła pensję z tego powodu, że brakło jej pieniędzy. Pozostałe długi uregulował pan Solski albo Ada…

Pani Arnold sposępniała.

– W takim razie – rzekła półgłosem – i mój mąż musiał im coś dać… No, dzieci jego żony…

Potem biorąc Madzię za rękę rzekła podniecona:

– Na moją wiarę zapewniam panią, że nie żałuję ani tego, co mąż zrobił dla nich, ani tego, że Helena mieszka u nas. Gdzież ma mieszkać – u brata?… Dochody nasze w tym kraju są tak znaczne, że możemy wiele wydawać, i jeszcze coś zostanie dla mego Henrysia. Ale rozumiem przyczynę niepokoju nieboszczki: jej dzieci są na łaskawym chlebie, a to musi ranić serce matki.

Madzia uczuła na twarzy rumieniec.

– I niech pani doda – mówiła Amerykanka – że nie widać końca tego stanu rzeczy. Pan Kazimierz jest próżniak i hulaka, nad którym wisi jakaś przykrość czy niebezpieczeństwo (ostrzegły mnie o tym duchy), a Helena mogąc zrobić świetną karierę burzy ją własnymi rękoma. Proszę pani, pan Solski, choć niedowiarek, ale człowiek nietuzinkowy. Bogaty, wysoka inteligencja (ma nawet zdolności do interesów, jak zapewnia mąż), a nade wszystko szalenie kochał Helę. Patrzyłam na to… wulkan!… Ale dziś widzę zmianę. Jeszcze i dziś, kiedy znajduje się przy niej, poszedłby za nią do piekła, niemniej – nie jest to już tamta miłość.

– Hela niepotrzebnie drażni go kokietując innych panów – wtrąciła zmartwiona Madzia.

– To jeszcze byłoby mniejsze – mówiła pani Arnold. – Ale pan Solski ma za dużo rozumu i uczucia, ażeby od swej żony nie żądał jakiejś wiary, miłości dla ludzi, ideału… Tymczasem dla Heleny podnioślejsze sprawy nie istnieją, ona drwi z nich. A ponieważ jest za dumna, ażeby chciała udawać, więc z panem Solskim postępuje nieledwie w cyniczny sposób. „Ja dam ci moją piękność, a ty mi dasz twój majątek i nazwisko” – oto jej dewiza!… Pan Solski niezupełnie wierzy w to, posądza ją o pozowanie, niemniej zniechęca się i może całkiem opuścić.

– Pani nie zwracała jej uwagi na to? – zapytała Madzia.

– Próbowałam, ale bez skutku. Zresztą nie śmiem przynaglać do małżeństwa, ażeby nie sądziła, że żałuję jej domu. A tu czas płynie i swoje robi. Jeszcze miesiąc, jeszcze dwa i pan Solski, który dziś, odpowiednio zachęcony, może by się ożenił, jutro straci do niej sympatię.

– Oni już byli narzeczonymi i zerwali – rzekła Madzia.

– Takie zerwanie nic nie znaczy. Piękne kobiety mogą się drożyć; na mężczyzn działa to zbawiennie. Tylko – nie należy przeciągać struny.

Madzia patrzyła na nią pytającym wzrokiem. Pani Arnold spostrzegłszy to rzekła:

– Otóż na czym polega moja prośba do pani. Ja Heli nie mogę mówić ani o zamążpójściu, ani o niepokojach jej matki. Niech więc pani rozmówi się z nią jako przyjaciółka…

– Pani Latter bardzo życzyła sobie tego związku i bardzo cierpiała dowiedziawszy się o zerwaniu.

– Otóż to. Może nawet zerwanie stało się jedną z pobudek jej śmierci… Zwracam nareszcie uwagę, że pani w delikatnej formie może Heli wspomnieć o tym, co Solscy zrobili dla nieboszczki… Gdy w sercu Heleny obudzi się wdzięczność i nieco obawy o jutro, wówczas inaczej zacznie traktować pana Stefana…

Temat rozmowy został wyczerpany i pani Arnoldowa wróciła do kwestii spirytyzmu. Ubolewała, że w tym kraju klasy oświecone i majętne za mało dbają o świat duchów, a jako przykład postawiła Adę, która więcej zajmuje się rzeczą tak materialną, jak mikroskop, albo tak doczesną, jak stowarzyszenie kobiet, aniżeli przyszłością własnej duszy i obecnym położeniem swoich rodziców.

– Niech ją pani przekona, a będzie z niej gorliwa apostołka – rzekła Madzia.

Pani Arnold patrzyła w jakiś nieokreślony punkt i kiwała głową.

– Droga pani – odparła – wiele ja myślałam, ażeby bodaj tę jedną rodzinę nawrócić do prawdziwej wiary, bo ludzie majętni, światli i wpływowi dużo dobrego mogliby zrobić bliźnim. Ale – jak ich przekonać?… Duchy nie są naszymi sługami i nie przychodzą na każde zawołanie. My, pośrednicy między tym a tamtym światem, nie zawsze rozumiemy ich głos, więc możemy się mylić. Nieraz potrzebne nam są środki czysto ziemskie, pomoc ludzi, a ci nie zawsze, o! nie zawsze godni są zaufania… Wierz mi, pani, że gdyby nie poczucie obowiązku, gdyby nie nadzieja, że religia nasza zmieni świat do gruntu, poprawi go i uszczęśliwi, wierz mi, pani, wyrzekłabym się mego powołania. Jakież ono ciężkie!… Same stosunki z duchami zadają dużo cierpień. Gdy zaś, jako istoty niedoskonałe, potkniemy się, ileż spada na nas drwin i obelg?… A jak to przeszkadza rozszerzaniu się wiary pomimo jej prawdziwości!

Żegnając się pani Arnold zapytała Madzi:

– Pani dawniej zna pana Zgierskiego: czy to jest dobry człowiek?

– Czy ja wiem?… Zdaje się, że tak…

– Człowiek zręczny i umiałby być użytecznym, ale… on tak prędko nawrócił się, że aż się waham… A pani Edyta, która mieszka u ciotki państwa Solskich, czy nie jest osobą interesowną?

– Tego nie wiem.

– Można ufać temu, co ona mówi?

– Prawie że nie znam jej – odparła zakłopotana Madzia.

– Oto widzi pani, jak trudno zebrać między ludźmi najprostszych informacyj! – westchnęła pani Arnold. – A przecież nie mogę zapytywać ducha Cezara o opinię o Zgierskim albo Marii Antoniny o panią Edytę…

No, do widzenia – rzekła, mocno ściskając Madzię za rękę. – Sądzę, że nie mam potrzeby prosić panią o oględne posługiwanie się wiadomościami, których udzieliłam. Dzieciom nie wszystko można mówić o ich matce ani profanom o trudnościach, z jakimi musimy walczyć my, pośrednicy. Nie tracę też nadziei, że wkrótce i panią zobaczymy między poświęconymi. Duchy nieraz dawały mi to do zrozumienia. No – adieu!

Po odejściu gadatliwej Amerykanki Madzi przez kilka chwil zdawało się, że ona jeszcze mówi. Pokój krążył jej przed oczyma i zaczęła się lękać, sama nie wiedząc, czy duchów, czy pustych salonów, które ją ze wszystkich stron otaczały.

„Boże!… – myślała chwytając się za głowę. – Dusza, która nie wie o tym, że już opuściła ciało, i wyobraża sobie, iż jest w domu zdrowia!…”.

Przypomniała sobie postawę i fizjognomię pani Arnoldowej. Obłąkana czy mistyfikatorka? Ale gdzież tam! Zwyczajna dobra kobieta, trochę wielomówna, która z najgłębszą wiarą opowiadała swoje przywidzenia czy widzenia…

„Skąd znowu przyszło jej do głowy, że pani Latter chciała mnie wydać za swego syna?… Druga córka!… No, mogła jej coś powiedzieć Hela… W każdym razie dziwna ta apostołka przypomniała mi mój obowiązek. Hela musi… musi wyjść za pana Stefana…”.

Gdy tak myślała, stanął jej w pamięci pan Stefan prawie piękny mimo swej brzydoty, a imponujący naturą energiczną, szlachetnością, zresztą uprzejmością dla niej.

„Arnoldowa ma słuszność mówiąc, że gdy pan Stefan jest przy Heli, wówczas znajduje się pod jej wpływem. Ile razy sama to widziałam… Ach, nieznośny kobieciarz… Jak on nawet na mnie spogląda!… Zresztą Ada nie ukrywa tego, że on wybucha wobec każdej kobiety… Rozumie się, że gdy Hela zechce, będzie go miała. I tak stanie się najlepiej…”.

 

Cicho westchnęła i usiłowała nie myśleć o panu Stefanie. Cóż ją obchodził pan Stefan? Szanuje go, podziwia i na tym koniec. Ale jaki on szlachetny, jaki wspaniały w swoich porywach, a jaki dobry, gdy hamuje się, ażeby nie umizgać się do Madzi, która jest przecie gościem jego siostry. Nie dziw, że arystokratyczne panny rade by go odciągnąć od Heleny. Ale on musi zostać mężem Heleny… Niczyim, tylko Heleny, na przekór wszystkim pannom z towarzystwa… Ona przecież także arystokratka z upodobań, z postawy, a nade wszystko z piękności. Któraż jej dorówna, choćby najbardziej utytułowana?