Kostenlos

Emancypantki

Text
Als gelesen kennzeichnen
Schriftart:Kleiner AaGrößer Aa

21. Rzeczywistość

W tej chwili zapukano do drzwi gabinetu raz i drugi. Pani Latter ocknęła się z marzeń i spojrzała na zegar.

– Jedenasta wieczór – rzekła. – Cóż się stało? Proszę…

Weszła panna Howard. Miała tak nieśmiałe ruchy i tak skromnie spuszczone oczy, że pani Latter zaniepokoiła się.

– Cóż – odezwała się cierpko – czy znowu uczennice chcą wypędzić jakiego nauczyciela?

Panna Howard zarumieniła się po swojemu.

– Nie może pani zapomnieć wypadku z Dębickim – odparła cicho. – Przecież stało się to przez wzgląd na panią… Pani nie cierpiała tego człowieka…

– A, panno Klaro, mogłaby pani zostawić mi swobodę przynajmniej w nielubieniu kogoś! – wybuchnęła pani Latter. – Cóż pani znowu przynosi?

Nieśmiałość panny Howard znikła.

– Więc to jest podziękowanie za moją życzliwość? – zawołała. – Od tej chwili – mówiła szyderczym tonem – może pani być pewną, że do osobistych jej spraw mieszać się nie będę, choćby…

– Zatem obecnie przyszła pani nie w moim interesie? Chwała Bogu.

– Zgadła pani. Sprowadziła mnie tu niedola osoby trzeciej, będąca zarazem wielką sprawą czy wielką niesprawiedliwością społeczną.

– Sądzi pani, że mam odpowiednią władzę? – zapytała pani Latter.

– Władzę?… nie wiem. Prędzej obowiązek. Joasia znajduje się w stanie… – dokończyła cicho panna Howard.

Pani Latter drgnęły usta. Nie zmieniając jednakże tonu odparła:

– Czy tak?… Winszuję.

– Winszuje pani… swemu synowi…

Pani Latter pożółkła, usta i powieki zaczęły jej drżeć.

– Pani chyba ma gorączkę, panno Klaro – odparła stłumionym głosem. – Czy pani zastanowiła się, co pani mówi?… Gubi pani, prawda że szaloną, ale w gruncie niezłą dziewczynę, powtarzając jakieś plotki bezsensowne… Przecież Joanna ciągle bawi się, bywa między ludźmi… Jest nawet w przyszłym tygodniu gospodynią jakiegoś rautu…

– Nie może robić inaczej – rzekła panna Howard wzruszając ramionami. – Przyjdzie jednak czas…

Pani Latter chwilę patrzyła na nią drżąc z gniewu. Spokój panny Howard doprowadzał ją do szału.

– Co pani mówi?… Co to jest?… Co to wreszcie mnie obchodzi?… Na żądanie pani wydaliłam Joannę… już nie jest na mojej pensji, więc… co mnie po tych nowinach?…

– Ależ sprawa ta obchodzi syna pani…

– Mego syna?… – zawołała pani Latter. – Chcesz pani wmówić we mnie, że gdy jakiejś guwernantce podoba się mieć wypadek w życiu, to ja będę za to odpowiadała?… O Joasi jest kłamstwo, ale nawet choćby tak było, kto ma prawo zaczepiać mego syna?…

– Naturalnie, że jego ofiara.

– Cha… cha… cha! Joasia ofiarą mego syna… Ja zaś mam zostać protektorką młodej osoby, która od roku spacerowała po mieście bez mojej wiedzy… Powtarzam: nie wierzę w to, co pani mówi o Joasi; ale choćby tak… to ja chyba powinna bym najpóźniej dowiedzieć się o tym, jak mój syn był zapewne ostatnim w tej awanturze, jeżeli się naprawdę w nią zaplątał.

Panna Howard zmieszała się.

– Nie może pani mówić tak o Joasi – rzekła. – Ona przecież z panem Kazimierzem była na kolacji… wtedy…

– A z iloma była pierwej?… Nie wierzę w to, co mi pani mówi o Joasi, lecz jeżeli byłoby to prawdą, mój syn nie miałby prawa jej wierzyć. Bo ta dziewczyna oszukiwała mnie mówiąc, że idzie do krewnych, kiedy szła na schadzkę; któż więc zaręczy, że nie oszukiwała mego syna i wszystkich swoich kochanków, jeżeli on był jednym z nich?

– A jeżeli sama Joasia powie, że to pan Kazimierz?…

– Komu powie? – zapytała pani Latter

– Pani.

Pani Latter schwyciła lampę z biurka, zdjęła klosz i oświetliła ścianę nad kanapką, gdzie wisiały dwa portrety dzieci.

– Patrz, pani! – zawołała do panny Howard. – Oto jest Kazio, gdy miał lat pięć, a oto Helenka, gdy miała trzy. Takie są rysy familijne Norskich. Kto chciałby przekonać mnie, że Kazio… ten musiałby pokazać dziecko podobne albo do niego, albo do Helenki. Rozumie pani?

– To znaczy, musiałby czekać trzy albo pięć lat – wtrąciła panna Howard. – A tymczasem?…

– Co tymczasem?…

– Co ma począć kobieta zdradzona?

– Nie narażać się… nie polować na to, ażeby ją zdradzano!… – odpowiedziała ze śmiechem pani Latter.

– Ona niewinna… nie wiedziała, co ją spotka.

– Panno Klaro – rzekła już spokojnie pani Latter. – Jesteś kobietą dojrzałą, mówisz do kobiety dojrzałej i mówisz jak pensjonarka… Wszakże całe nasze wychowanie jest skierowane tylko do tego, ażeby uchronić kobietę od zdrad… Każą nam nie włóczyć się po nocach, nie kokietować mężczyzn, wystrzegać się ich… Pilnuje nas cały świat, grozi niesławą za każdy uśmiech, za każdy poufalszy ruch… Słowem – dwudziestoma płotami zabezpiecza się kobietę od pewnych rzeczy… Więc jeżeli ona dobrowolnie, a nawet wbrew upomnieniom, co dzień sama przeskakuje te płoty, czy może nazywać się zdradzoną?…

– Więc pani uznaje jakieś specjalne przepisy dla kobiet?… Więc kobiety nie są ludźmi?… – zawołała panna Howard.

– Przepraszam panią, ale ja tych przepisów nie stworzyłam. A jeżeli one stosują się tylko do kobiet, to zapewne z tej racji, że tylko kobiety zostają matkami.

– A więc według pani emancypacja, postęp, najwyższe zdobycze cywilizacji…

– Kochana panno Klaro – przerwała pani Latter kładąc jej na ramieniu rękę – zgódźmy się na jedno: pani wolno bronić postępu, a mnie – ciężko zapracowanych pieniędzy. Ja nie zmuszam pani do przyjmowania moich zacofanych poglądów, niechże więc pani nie zmusza mnie do przyjmowania na mój koszt zagadkowych dzieci, jeżeli te istotnie przyjdą na świat.

– Więc Joanna zwróci się do syna pani – odpowiedziała oburzona panna Klara.

– A on odpowie jej w ten sposób jak ja pani. Jeżeli Joanna uważała za stosowne narażać się na awantury, to nie powód, ażeby mój syn nie miał prawa usuwać się od awantur. Zresztą mój syn nie ma pieniędzy…

– Ach, prawda! – pochwyciła panna Howard z szyderczym uśmiechem – że syn pani jest jeszcze małoletni… To nie Kotowski, który umie dotrzymać słowa danego kobiecie…

– Panno Howard!

– Dobranoc pani! – odpowiedziała panna Klara. – A ponieważ nasze poglądy różnią się aż tak… więc… od Wielkiejnocy będę miała zaszczyt usunąć się z tej pensji.

– Ach! usuń się choćby ze świata!… – szepnęła pani Latter po odejściu nauczycielki. I nagle taki żal ścisnął ją za gardło, taka desperacja poczęła rozsadzać jej piersi, taki chaos zakotłował się w głowie, iż myślała, że padł na nią atak szaleństwa.

Wiadomość przyniesiona przez pannę Howard była wielkim nieszczęściem dla pani Latter; ale ostatnie słowa rozmowy były ciosem zadanym jej macierzyńskiej dumie i nadziejom. Z jaką pogardą ta stara panna nazwała jej syna „małoletnim”!… I jak ona śmiała, jak ona miała serce w tej chwili porównać go z Kotowskim?

Już od pewnego czasu w duszy pani Latter gromadziły się głuche uczucia, które można by nazwać pretensją do syna. Ile razy zapytał ją kto: „Co robi pan Kazimierz?…”, „Dokąd wyjeżdża?…” albo: „Ile ma lat?…”, matka doznawała jakby pchnięcia nożem. Po każdym takim pytaniu przychodziło jej na myśl, że ten syn już ma lat dwadzieścia kilka, że pomimo zdolności nic nie robi, co gorsze – ciągle pozostaje tym samym obiecującym młodzieńcem, jakim był mając lat szesnaście, siedemnaście, osiemnaście… A co najgorsze – zabiera mnóstwo pieniędzy jej, kobiecie zmęczonej pracą i zagrożonej bankructwem.

Nieraz przypominał jej się ów przykry sen, w którym po raz pierwszy w życiu uczuła chłód dla swych dzieci i powiedziała sobie, że – mogłaby być wolną, gdyby nie one. Ależ to był tylko sen, bo na jawie ona wciąż gorąco kochała Kazia i Helenkę, wierzyła w ich świetną przyszłość i gotowa była wszystko poświęcić dla nich.

Tymczasem dziś panna Howard w brutalny sposób zerwała zasłonę z jej sennych tajemnic i ośmieliła się powiedzieć, że ten Kazio ubóstwiany jest niedołęgą. „On jeszcze małoletni!… To nie Kotowski…”.

A ów Kotowski to przecie rówieśnik Kazia, z tą różnicą, że już kończył uniwersytet i szedł wytkniętą drogą, której Kazio jeszcze nawet nie znalazł, ów Kotowski utrzymuje sam siebie, a taką ma wiarę w przyszłość, że zaimponował Mielnickiemu. Oto jest młoda energia, jakiej pani Latter szukała w swoim synu i nie mogła… nie mogła znaleźć!…

A dziś co?… Jak ten ukochany syn, ten przyszły geniusz przedstawia się ludzkim oczom?… Przychodzi tu, do jej mieszkania, marna guwernantka i z całym spokojem depcze syna wobec matki. Bo w przekonaniu Howardówny ten „małoletni” i niepodobny do Kotowskiego pan Kazimierz chyba… powinien by ożenić się z Joanną czy co?…

Myśląc o tym pani Latter schwyciła się oburącz za włosy i chciała bić głową w ścianę. Czy mogło być coś haniebniejszego jak jej syn skazany – na żenienie się!… Jej chluba, nadzieja, ziemskie bóstwo, które cały świat miał podziwiać, kończy wcale nie rozpoczynaną karierę w ten sposób, że – żeni się z wydaloną guwernantką i cieszy się przedwczesnym potomstwem!…

Co by na to powiedział Solski, Mielnicki i wszyscy jej znajomi, którzy tak ciekawie wypytywali się: „Co robi pan Kazimierz?…”, „Dokąd wyjeżdża?”, „Ile ma lat?…”. Dziś wszystkie kwestie rozwiązane jednym cięciem: pan Kazimierz ma tyle lat, że już może być ojcem, a co robi?…

Jest wciąż małoletnim, na chlebie u matki, jak powiedziała panna Howard.

Straszną noc przepędziła pani Latter: w jej duszy coś się załamało.

22. Dlaczego synowie niekiedy wyjeżdżają za granicę

Gdy nazajutrz około czwartej po południu przyszedł pan Kazimierz, elegancki, uśmiechnięty, z bukiecikiem fiołków w klapie żakieta, zmieszał się na widok matki. Miała prawie trupią twarz, ciemne doły w oczach i na skroniach posrebrzone włosy. Syn zrozumiał, że nie osiwiała nagle, lecz że uczesała się niedbale – i to go zaniepokoiło.

– Matuchna chora? – zapytał całując ją w rękę i siadając obok niej ze zgiętym kolanem, jakby przyklęknął.

– Nie – odpowiedziała pani Latter.

 

– Mateczka wezwała mnie do siebie?…

– Trafia się to coraz częściej, bo sam nie przychodzisz.

Pan Kazimierz patrzył matce w oczy i znowu obudziło się w nim podejrzenie, że matka chyba używa jakich podniecających środków…

– Czy nie masz mi nic do powiedzenia, Kaziu? – zapytała pani Latter.

– Ja, matuchno?… Z jakiej racji?…

– Pytam się: czy nie masz w tych czasach… jakiego kłopotu, który należałoby powierzyć matce, w braku ojca?…

Pan Kazimierz zarumienił się.

– Mama pewnie myśli, żem chory… Słowo honoru…

– Nie myślę, ja tylko pytam.

– Takim tonem, matuchno?… Założyłbym się, że ktoś narobił plotek, a mateczka zaraz uwierzyła… O, bo ja czuję, że matuchna od pewnego czasu jest inna dla mnie…

– Od ciebie zależy, ażebym była taką jak dawniej…

– Jak dawniej?… A więc to prawda?… – zawołał pan Kazimierz chwytając matkę za rękę.

Ale pani Latter delikatnie cofnęła rękę i rzekła:

– Czy mógłbyś wyjechać za granicę?… Zaraz…

Twarz pana Kazimierza ożywiła się.

– Za granicę?… Ależ ja na to czekam przeszło miesiąc.

– I nic nie zatrzymałoby cię w Warszawie?…

– Cóż by mnie mogło zatrzymywać? – odparł zdziwiony pan Kazimierz. – Czy towarzystwo?… Tam znajdę lepsze.

Zdziwienie jego było tak szczere, że pani Latter połowa ciężaru spadła z serca.

„Howardówna kłamie!” – pomyślała. Potem dodała głośno:

– A ile potrzebowałbyś pieniędzy na wyjazd?

Pan Kazimierz zdziwił się jeszcze bardziej.

– Wszakże matuchna – odpowiedział – przeznaczyła mi na wyjazd tysiąc trzysta rubli…

Pani Latter opadły ręce. Spojrzała na syna prawie z rozpaczą (co on przypisał działaniu narkotyków) i – milczała.

– Co matuchnie jest?… – zapytał słodkim głosem nie mogąc opędzić się przed podejrzeniami o owych narkotykach.

Tym razem matka nie cofnęła ręki; owszem, uścisnęła go.

– Co mnie jest, moje dziecko?… Ach, gdybyś ty wiedział… Tysiąc trzysta rubli… Na co tak dużo?…

– Matuchna sama oznaczyła tę sumę.

– Prawda, oznaczyłam… Ale gdyby tak wielka suma robiła mi różnicę?… Pomyśl tylko: jaki ja ogromny dom prowadzę…

Teraz pan Kazimierz cofnął rękę, zerwał się z kanapki i zaczął chodzić po gabinecie.

– Ach, Boże!… tyle wstępów… – mówił rozdrażnionym głosem – dlaczego mama nie powie wprost: nie możesz się dalej kształcić… A matuchna certuje się ze mną, jak gdybym robił jej łaskę wyjeżdżając za granicę… Nie, to nie!… Szkoda, że zerwałem stosunki z koleją… Bo gdyby nie to, zaraz dziś zrobiłbym podanie i zostałbym jakim urzędniczyną. Potem ożeniłbym się bogato i… byłaby mama zadowolona.

– Bodajbyś nie ożenił się ubogo – cicho wtrąciła pani Latter.

– Jakim sposobem?

– A gdybyś… gdybyś zaciągnął zobowiązania – mówiła zmieszana.

– Zobowiązania?… Coraz lepiej!… – śmiał się pan Kazimierz. – Także mateczka zna mężczyzn! Gdyby chcieli żenić się z każdą, która ma do nich pretensję, trzeba by zaprowadzić mahometanizm w Europie…

Pani Latter doznawała dziwnych uczuć przysłuchując się zdaniom, które syn wypowiadał tonem prawie niegrzecznym. Uspokoiła się wprawdzie co do Joasi, ale raził ją cynizm.

„Tak, to już zupełny mężczyzna” – myślała, a głośno rzekła:

– Kaziu… Kaziu… nie poznaję cię… Jeszcze przed pół rokiem nie mówiłbyś do matki w ten sposób. Aż boję się usłyszeć, jakie ty życie musisz prowadzić…

– Przypuśćmy, że nie najgorsze – odparł syn łagodniej – ale gdyby nawet… to cóżem winien? Jestem człowiek zatrzymany w połowie kariery… Lękam się, czy już nie jest zwichnięta… Tracę z oczu wyższe cele…

Pani Latter podniosła głowę.

– Robisz mi wymówki?… – spytała. – Ja temu winnam?…

Syn znowu usiadł obok niej i pochwycił jej rękę.

– To nie wymówki, mateczko! – zawołał. – Jesteś kobietą świętą i pełną poświęcenia dla nas, o tym wiem. Ale musi matuchna przyznać, że okoliczności nie były dla mnie sprawiedliwe. Twoje wychowanie, matuchno, rozwinęło we mnie popęd do celów wyższych i szlachetniejszych… chciałem być czymś… Nawet los sprzyjał mi z początku i postawił na właściwej drodze… Ale dziś…

Zasłonił oczy i westchnął:

– Ach, kto wie, czy już nie jestem zmarnowany!…

Pani Latter spojrzała na syna przerażona. W jego tonie było tyle fałszu czy może naśmiewania się, że odczuło to ucho matki.

– Co ty mówisz i w jaki sposób do mnie? – rzekła surowo. – Mówisz o zmarnowanej karierze ty, który dotychczas nie troszczyłeś się o siebie?… A przypomnijże sobie kolegów, choćby… choćby tego Kotowskiego…

– Ach, ten od Lewińskiej?…

– Wstydź się… Ten chłopak prawie od dziecka sam się utrzymuje, a mimo to dziś jest pełen wiary w przyszłość…

– Ten osioł! – przerwał syn cierpko. – Stróże daleko wcześniej zaczynają pracować i nigdy nie wątpią, gdyż zawsze będą stróżami. Ale są kariery podobne do chodzenia na linie, gdy lada krok, lada wahnięcie się…

W twarzy pani Latter nie drgnął żaden muskuł, ale z oczu płynęły łzy.

– Matuchna płacze?… z mojej winy!… – zawołał klękając.

Odsunęła go.

– Płaczę nie z twojej winy i nie nad tobą, ale nad sobą… Rozmowa dzisiejsza robi takie wrażenie, jakbyś mi zdejmował kataraktę z oczu po to, ażebym zobaczyła smutną prawdę…

– Matuchna przesa… matuchna jest rozdrażniona czymś…

– Oto widzisz, każde twoje słowo, każde spojrzenie przypomina mi, że już nie jesteś dzieckiem, ale dorosłym młodzieńcem…

– To przecież naturalne – wtrącił.

– A przy tym jesteś moim wierzycielem, który daje mi poznać, że mu nie spłaciłam zaciągniętego długu. Tak! nie przerywaj mi. Wychowując was zaciągnęłam dług wobec waszej przyszłości, a dziś nie mam… To jest, dziś muszę go spłacić…

Dostaniesz pieniądze… Jedź i kształć się… Rób karierę… Ale pamiętaj, że za rok mogę już nie mieć pieniędzy. A w takim razie dług mój względem ciebie umorzy się samą siłą rzeczy.

Pan Kazimierz zaczął biegać po gabinecie i ściskać oburącz głowę.

– Co ja zrobiłem, nieszczęśliwy!… Co się tu dzieje!… Mateczka jest dla mnie jakaś dziwna… Nigdy nic podobnego nie słyszałem!…

A potem stając przed matką dodał:

– Już nic nie chcę… Nie pojadę za granicę…

– Więc co będziesz robił? – zapytała spokojnie.

– Wezmę się do pracy… wstąpię do jakiego biura… Czy ja wiem?… To pewne, że mój uniwersytet przepadł.

I znowu biegał, i znowu targał sobie piękne blond włosy. Pani Latter w milczeniu przypatrywała się wybuchowi, a gdy syn, zmęczony, upadł na fotel obok biurka, rzekła chłodno:

– Posłuchaj! Widzę, że jeszcze jesteś dzieciakiem, a zachowujesz się jak histeryczka. Rozumiesz?…

Im bardziej stanowczo brzmiał głos pani Latter, tym na twarzy pana Kazimierza wyraźniej malowała się pokora.

– Ty nie umiesz sobą kierować, a więc ja jeszcze raz pokieruję tobą. Dostaniesz pieniądze i wyjedziesz za kilka dni. Jutro staraj się o paszport.

– Matuchna nie może już wydawać na mnie…

– Ja… mogę – wszystko, co chcę… Rozumiesz?… Dam ci pięćset rubli do wakacyj i jedź…

– Pięćset?… – powtórzył zdziwiony syn. – Matuchno – dodał – droga, jedyna matuchno… pozwól mi zostać… Z pięciomaset rublami nie mam po co jechać…

– Dlaczego? – zawołała pani Latter.

– Bo od razu znajdę się w takich stosunkach, które wymagają pieniędzy. Może za miesiąc już nie będę od matuchny potrzebował, może… czy ja wiem?… znajdę zajęcie… Ale na pierwszy raz… z tymi rekomendacjami, jakie stąd wywiozę, muszę mieć trochę pieniędzy…

– Nie rozumiem cię.

– Widzi matuchna – mówił nieco śmielej – moje znajomości w Berlinie czy w Wiedniu nie będą studenckie, lecz salonowe… Rozumie się, że zyskam na tym więcej, ale… muszę zaprezentować się jak człowiek salonowy.

Pani Latter pilnie wpatrywała się w niego.

– Ty masz długi? – rzekła nagle.

– Żadnych – odparł zmieszany.

– Dajesz słowo?

– Daję słowo – zawołał bijąc się w piersi.

– Więc tylko dla zawiązania tam stosunków chcesz mieć tysiąc trzysta rubli?

– Tak… stosunków, które dadzą mi odpowiednie zajęcie…

Pani Latter wahała się przez chwilę.

– Ha! – rzekła – zwyciężyłeś!… Dam ci tysiąc trzysta rubli…

– O, matuchno!… – zawołał, znowu upadając na kolana. – To już ostatnia pomoc…

– Z pewnością ostatnia, bo… już nic nie będę miała dla ciebie.

– A Hela i Solski?… – spytał figlarnie, wciąż klęcząc.

– Ach, na Helę rachujesz?… Życzę ci, abyś się na tym nie zawiódł, a ja… na tobie.

Pan Kazimierz podniósł się, matka mówiła dalej tonem osoby, która ma władzę:

– Pamiętaj, Kaziu: oszczędzam ci wielu przykrych zwierzeń, bo mi nie pomożesz, a potrzebujesz mieć energię dla siebie. Ale powtarzam: pamiętaj, że gdybyś mnie teraz zawiódł, zadałbyś mi straszne cierpienie i potargałbyś dużo serdecznych nici między nami. Pamiętaj, że przestałeś być dzieckiem nawet wobec matki, z którą musisz zacząć się rachować nieledwie jak z obcą… Bo ja… jestem bardzo… bardzo nieszczęśliwa…

Syn pochwycił ją w objęcia i pocałunkami starał się uspokoić. Siedział jeszcze z godzinę i pożegnał ją w lepszym nieco usposobieniu.

Jednak wychodząc myślał:

„Szczególna rzecz: matka chwilami wydaje mi się inną, naprawdę obcą… Jak te kobiety umieją się zmieniać!… Nawet matki… A wszystko z powodu pieniędzy!… Niechże już Hela raz wyjdzie za mąż albo jakiego diabła…”.

23. Znowu pożegnanie

W kilka dni później, w południe, pan Kazimierz, ubrany jak do podróży, był na pożegnaniu u matki. Czuli oboje, że między nimi istnieje przymus, są niezadane pytania i niewymówione zdania.

Było to naturalne, gdyż pan Kazimierz z niepokojem czekał na pieniądze, a pani Latter miała nieokreślone wątpliwości co do sposobu użycia ich przez syna. Już mu nie ufała.

– Więc dzisiaj jedziesz – zapytała nie patrząc ma w oczy.

– Za godzinę – odparł. – Dziś jedziemy z młodym Goldwaserem do niego na wieś, a stamtąd do Berlina. Ich folwark, Złote Wody, leży o parę wiorst od stacji.

Pani Latter przysłuchiwała się nie tyle temu, co syn mówił, ile – jak on mówił. W podobny sposób mechanik przysłuchuje się warczeniu machiny, ażeby poznać, czy się w niej co nie zepsuło.

– Z Goldwaserem?… – powtórzyła budząc się z zamyślenia. – Miałeś przecie jechać z hrabią Tuczyńskim… Skąd znowu ten Goldwaser?…

Pana Kazimierza zirytowało pytanie, lecz hamował się.

– Mateczka bada mnie, jak gdyby mi nie dowierzała – mówił. – Z Tuczyńskim spotkamy się w Berlinie, a z Goldwaserem jadę, ponieważ zależy mi na nim. Przede wszystkim u jego ojca kupię przekaz, boć z taką gotówką bałbym się podróżować.

– Kupując przekaz robisz dobrze, ale po co te nowe stosunki?

Pan Kazimierz wesoło roześmiał się i zaczął całować panią Latter.

– Ach – zawołał – w matuchnie wciąż pokutuje szlachcianka!… Na hrabiów zgadza się mama, ale wobec stosunków z bankierami robi się na mateczce gęsia skórka. Tymczasem dla mnie – ci i tamci są tylko narzędziami. Arystokracja daje mi rozgłos, bankierzy dadzą dochody, ale właściwą pozycję dadzą mi dopiero masy, demokracja… Tam są moje ideały, tu – szczeble prowadzące do nich…

Pani Latter spojrzała na niego zdziwiona.

„Więc on – myślała – naprawdę do czegoś dąży?… On ma cel, plan, energię i bynajmniej nie jest niższy od Kotowskiego…”.

Serce w niej zadrżało. Pocałowała go w czoło i szepnęła:

– Mój synu… kochane dziecko!… Kiedy cię słucham, nie mogę nie wierzyć ci i nie kochać… Ach, gdybyś ty mi jednak powiedział wszystko…

– Powiem. Cóż matuchna chce?

– Masz… czy masz jakie obowiązki względem Joanny?…

Pan Kazimierz podniósł ręce do góry i zaczął się śmiać.

– Cha… cha… cha!… Ja, względem Joasi?… Ależ ona w tej chwili kokietuje starego dziada, który ma kamienicę, i jemu chce narzucić obowiązki, nie mnie…

Pani Latter była zawstydzona, ale i uradowana.

– A teraz powiedz, tylko szczerze – długi masz?…

– No, czy mam!… – odparł. – Któż ich nie ma. Znajdzie się tam jakaś drobnostka, którą jeszcze dziś ureguluję.

– Byłeś winien Zgierskiemu?…

– Co?… – zawołał zmieszany pan Kazimierz. – To bydlę powiedziało…

– Nie mów tak na niego – przerwana pani Latter – bo on przyznał, że zwróciłeś wszystko. Ale czyś mu jeszcze nie winien, czyś nie winien innym?…

– Może znajdzie się coś, ale nie wiem ile. Drobnostka.

– Więc to nic wielkiego?… – pytała natarczywie pani Latter wpatrując się w syna. – Bo, moje dziecko, ja zawsze bałam się, ażebyście wy nie robili długów… Gdybyś wiedział, jak długi mnie samej ciężą…

– Mateczka ma długi? – zdziwił się pan Kazimierz.

– Mniejsza o nie. Zaciągam je z konieczności i płacę… Ale zaraz po założeniu tej pensji musiałam wykupić czyjeś weksle… spłaciłam dług zaciągnięty prawdopodobnie na zbytki… Ach, Kaziu, gdybyś ty wiedział, w jak ciężkiej chwili spadła na mnie ta niespodzianka… Chodziło o osiemset rubli, lecz ile one wtedy były dla mnie warte!… Myślałam, że zginiecie wy i ja… Na szczęście, los zesłał mi dobrych ludzi… Od tej jednak pory strasznie boję się niespodzianych długów…

 

– Czy to pan Latter tak mamę urządził? – zapytał pan Kazimierz surowo. – Co się też z nim dzieje?

– Zapewne już nic… Mniejsza o niego – odparła. – Jeżeli mam powiedzieć prawdę… (przebacz mi, Kaziu!) – dodała dziwnie tkliwym tonem – jeżeli mam przyznać się, to ci powiem… Bałam się strasznie…

– Czego, matuchno?

– Ażebyś i ty nie miał długów i ażeby po twoim wyjeździe nie spadło na mnie…

– Ależ, mateczko… Mateczko… czy godzi się. mnie posądzać o coś podobnego?…

Pani Latter płakała i śmiała się.

– Więc nie czeka mnie żadna niespodzianka? – mówiła. – Jesteś pewny?…

– Przysięgam ci, matko!… – zawołał upadając przed nią na kolana. – Mam drobne grzeszki… może za wiele traciłem czasu i wydawałem pieniędzy… może… Ale ty, matko, nie będziesz za mnie płacić kwitów… nie… nie!…

Pani Latter objęła klęczącego za szyję.

– Więc jedź… – mówiła wśród łkań. – Jedź, odznacz się, i pokaż ludziom, co możesz… O, Kaziu, jeżeli miłość i błogosławieństwo matki coś ważą na tym świecie, powinieneś być najszczęśliwszy, bo… ty nie wiesz, jak ja cię kocham i ile błogosławieństw…

Płacz przerwał jej mowę. Wnet jednak uspokoiła się, a nawet widząc zakłopotanie syna odzyskała zupełną władzę nad sobą.

– Już musisz iść? – rzekła.

– Tak, matuchno.

– Więc idź, cóż robić?… A oto pieniądze – dodała wyjmując spory pakiet z biurka. – Jest tysiąc trzysta rubli…

Syn znowu zaczął ją całować w ręce, usta, w oczy.

– Pisuj do mnie – mówiła – pisuj często… bardzo często, i o wszystkim… Jak ci się powodzi, jak idą nauki… Jadaj nie wykwintne, ale zdrowe potrawy… kładź się spać wcześnie… znajdź praczkę, ażeby nie niszczyła bielizny, i… oszczędzaj, Kaziu, oszczędzaj!… Ty nawet nie wiesz… nie domyślasz się… Ale przysięgam ci, że… ja już nie mogę… To ostatnie pieniądze… Przepraszam cię…

I znowu zapłakała.

– Czy z nami tak źle? – szepnął pan Kazimierz.

– Dosyć…

– No, ależ Hela wyjdzie za Solskiego?…

– W niej też cała nadzieja.

Taką była pożegnalna rozmowa pani Latter z synem, który niebawem opuścił mieszkanie matki.