Kostenlos

Anielka

Text
Als gelesen kennzeichnen
Schriftart:Kleiner AaGrößer Aa

Rozdział dziewiąty. Trwoga we wsi, skutkiem czego Gajda płoszy wróble

Na drugi dzień po wyjeździe pana Jana gospodarz Józef Grzyb wstąpił do karczmy po wódkę. Zastał Szmulową bardziej niż kiedy zamyśloną i Szmula, który ze złości krzyczał na dziewkę za to, że kieliszek w zeszłym tygodniu stłukli goście.

Ledwie Grzyb stanął w izbie, odezwał się do niego Szmul z ironicznym uśmiechem:

– No, cieszta się, gospodarze! będzie nowy dziedzic…

– Może i tak? – odparł Grzyb i zadumał się.

– Będziecie mieli we wsi gorzelnią, młyn…

– Nam z tego nic, ale wy, Szmulu, wygracie, bo ten młyn, któregoście tak pożądali, weźmiecie w arendę…

Żyd wybuchnął.

– Taki to będzie mój młyn, jak wasz las! – zawołał. – Aj! głupie ludzie, co wyśta sobie narobili…

– Abo co? – spytał zaniepokojony Grzyb.

– Jak to co? Pan dobra sprzedaje Niemcowi, a on zapowiedział, że mnie wygna zaraz z pachtu, a za rok z karczmy…

– No to was, a nom co do tego?…

– To do tego, że już się Niemiec dowiedział, jako wy i połowy tego nie mata prawa użytkować, z czego użytkujecie…

– Ale!

– Jakie ale?… Tu nie ma żadnego ale, tu są tabele… Dziedzic was rozpuścił, bo mu brakło pieniędzy na gajowych i polowych. Robiliście, co wam się ino podobało, i chcieliście jeszcze po pięć mórg. A teraz – niech ja diabła zjem, jeżeli wy choć po dwa dostaniecie.

– To się zobaczy! – mruknął Grzyb. – Jak nas Szwab zacznie krzywdzić, to się nie damy.

– Kiej on was nie skrzywdzi, ino wy krzywdziliście starego dziedzica. Nowy weźmie tylko swoje, sprowadzi komisarza, naczelnika, a jak który z was złamie mu jedną gałązkę nadto – wpakuje go do kryminału. Aleśta sami tego chcieli – kończył Żyd.

– Bo to prawda?

– Co ma być nieprawda? Przecie w tę niedzielę wyśta najwięcej gadali, żeby się nie godzić albo godzić się na pięć morgów, choć was mitygował Olejarz. Aj! to chłop mądry, ale wy nic a nic rozumu nie mata…

Grzybowi zrobiło się niedobrze. Miał kupić cztery flasze wódki, ale po tych wiadomościach wziął tylko trzy, a wróciwszy do domu począł chodzić od chaty do chaty i powtarzać, co słyszał.

Inni gospodarze martwili się, klęli lub odgrażali. Byli jednak i tacy, którzy w wieści tej widzieli intrygę Szmula wymyśloną w celu skłonienia ich do łatwiejszej zgody z dziedzicem.

Ale już nazajutrz najwytrwalsi optymiści stracili nadzieję. Od samego bowiem rana przyjechało z miasta gubernialnego aż trzech Niemców i ci zaczęli wieś oglądać. Do dworu nie wstępowali, natomiast obeszli las, rzeczkę i pola chłopskie.

Gdy ich we wsi ujrzano, cały tłum gospodarzy, kobiet i dzieci począł za nimi chodzić. Oni nawet nie zważali na to.

Takie postępowanie zatrwożyło gospodarzy.

– Oj, coś idzie na złe – mówił jeden. – Nasz dziedzic, jakeśwa mu drogę zachodzili, to się czasem złościł, a te pludrzyska chichoczą ino między sobą. Widać kpią se z nas…

– A może by którego kłonicą przeżegnać?…

– Ale!… Nie widzisz to, głupi, jakie rury przy sobie noszą? Jeszcze by cię zabił, nim byś się zamierzył!

Gdy Niemcy odjechali, nie wstępując nawet do karczmy, gromada po krótkiej naradzie postanowiła wysłać deputacją do dworu. Wybrano trzech najzacniejszych: Grzyba, który w niedzielę odradzał układy, a dziś się nawrócił, Szymona Olejarza, który od początku radził zgodę ze dworem, i Jana Samca, owego kołtuniastego, co nad nim żona przewodziła, ale który miał we wsi najwięcej gruntu.

Grzyb i Olejarz byli na miejscu, ale Samiec siedział w chałupie i kołysał dziecko, wedle rozkazu żony. Poszli więc do niego dwaj deputaci i jeszcze kilku, a za nimi sporo bab.

Olejarz opowiedział kołtuniastemu, że idą do dworu godzić się, że gromada i jego, niby Samca, także wybrała na ten cel, jako człeka statecznego. Skończywszy mowę swoją Olejarz spytał:

– Cóż, pójdzieta, kumie?

Samiec wstał od kołyski, poszedł do komory i wyciągnął stamtąd nowiusieńką sukmanę. Ledwie ją wciągnął na jeden rękaw, a żona w krzyk:

– Co ty, kaprawcze jakiś (Samca oczy wciąż bolały), będziesz się tu wybierał?… Ja ci dam podpisy! Ja ci dam zgody!… Siadaj zara i kołysz Zośkę…

Gromada milczała, a baby ciekawie zaglądały przez okna i drzwi. I Samiec jakoś stał nie mogąc zdecydować się ani na wciągnięcie drugiego rękawa, ani zdjęcie sukmany.

Żona widząc to chwyciła kijankę i dalej prać nią Samca:

– A ty kaprawcze! a ty kołtuniarzu!… Ty stary dziadzie!… To ty myślisz, żeś se wziął młodą żonę ino na zabawę!… A siadaj do kołyski, kiej ci się dzieci chciało!…

I znowu go to z przodu, to z tyłu, aż mu kołtuny zasłoniły twarz i czerwone oczy.

Chłop w milczeniu sukmanę na drugą rękę wciągnął, kołtuny odgarnął i – jak plunie w garść, jak złapie babę za łeb, jak zacznie obracać!… Chryste ratuj!… Chustka z niej poszła w kąt, kijanka na półkę, aż dwa garnki spadły na ziemię.

– Dajcież spokój, Janie! – wołały baby.

– Walcie, kumie, póki nie zacznie prosić – radzili chłopi.

Ale Samiec niczyjej rady nie słuchał, tylko wedle własnego rozumienia rzeczy, wyturbowawszy kobiecinę, kopnął ją w udo i cisnął pod żarna. Potem zapiął się, pasem opasał, włożył nowy kapelusz na głowę i rzekł bez śladu gniewu:

– Idźwa do dworu, kumowie, jeżeli taka wola wasza.

Chłopi kręcili głowami i szeptali między sobą:

– Chwat stary!…

– Jaki to u niego obrót w garści!…

– On by jeszcze korzec pszenicy pod pachę wziął.

Delegaci poszli, baby zostały, a Samcowa zawodziła pod żarnami śpiewającym głosem:

– O, Matko Przenajświętsza Częstochowska, co się to dzieje?… Widzieliśta, moje kumy? A dyć w tego dziada złe wstąpiło!… Bez cztery roki biłam go i ani pisnął, ino słuchał mię, a dziś mi takiego wstydu narobił!… O, po cóżem ja na ten świat przyszła, nieboga!….

– Jużci ma racją – rzekła jedna z bab. – Mnie samej, żeby mnie dopiero mój w piątym roku bić zaczął, byłoby markotno.

– Oj! biednaście wy, Janowo! – pocieszała inna baba penitentkę. – Chłop pokorny to jak wilk, póty grzeczny, póki człowiekowego mięsa nie spróbuje. Ale jak się już raz porwał, to będzie was bijał co dnia.

Ponieważ było po drodze, trzej więc deputaci wstąpili do Gajdy, który niedawno z furmanką wrócił, i znowu opowiedzieli mu rzecz całą, od początku do końca. Gajda przeraził się, aż w ręce uderzył.

– O, psiawiara! O, heretyk!… – zawołał. – Dwa dni temu zdarł ze mnie trzy ruble, tak żem nie miał za co dziecku chleba kupić i siedziało o zimnych kartoflach. A dziś na całą wieś takie nieszczęście sprowadza.

– Komu, jak komu – wtrącił Olejarz – ale wam, kumie, to się urwie.

Gajda sposępniał.

– Ja tam z moich koni żyję, a nie z jego szkody! – mruknął.

– Może się to na dobre obróci – rzekł Grzyb. – Poprosimy dziedziczki, żeby po swego posłała, i podpiszemy układ. Jużci lepiej choćby i trzy morgi aniżeli nic – i jeszcze prześladowanie.

– Co prawda, to prawda! – dorzucił Gajda. – Mam pięć morgów, jakby mi trzy dołożył, miałbym osiem i już by człowieka nie tak w szkodę ciągnęło.

– A co, nie gadałem woma w niedzielę, żeby podpisać?… Potrzebny to nam dziś strach i bałamuctwo?… Aleśta wszyscy woleli ciągnąć, aż się urwało – mówił Olejarz.

Gajda wpadł w gniew.

– Urwało się nam, urwie się i jemu, bo jak sprzeda, to nie będzie miał nic! – zawołał. – Wy, Szymonie, gadacie ino, że myśmy ciągnęli. A on to nie ciągnął?… Rozmówił on się kiedy z człowiekiem po bożemu?… Wytłomaczył nam kiedy, zapytał o co?… Nie!… Ino się rozpierał, kpinkował, a teraz ni z tego, ni z owego poleciał do miasta i biedę nam na kark zwozi. Przeklętnik!…

Gospodarze pożegnali Gajdę i pociągnęli z wolna ku dworowi. Chłop stał w sieni, zwyczajem swoim trzymając ręce za pazuchą, i patrzył to na ogród, to na długi szereg budowli dworskich ciągnących się z prawej strony.

– No! – mruknął – będzie nam, będzie i tobie, kiedyś taki pogan.

Niedługo potem Anielka dała znać matce, że trzej chłopi chcą się z nią rozmówić. Matka z trudnością podniosła się z fotelu i wyszła na ganek.

Przybysze ukłonili się do ziemi, ucałowali pani ręce, a Olejarz przemówił:

– Nie róbcież nam państwo takiej suplikacji, wielmożna dziedziczko, i nie sprzedawajcie Niemcowi waszego i naszego mienia. Przecie my od zgody niedalecy i za cztery morgi na osadę podpiszemy układ…

– Co wy mówicie? – spytała zdziwiona pani.

– Jużci to, co cała wieś gada i własnymi oczami widziała. Były tu dzisiaj jakieś trzy pludry, objeżdżały pola…

– Chyba wam się śniło?…

– Ale!… – mówił dalej Olejarz. – Widzieliśmy ich wszyscy, jak szwargotały…

– To może jacy przejezdni?

– Bogać tam przejezdni! Oglądały wszystko, las i rzekę, i miały ze sobą jeszcze takie patrzydła do patrzenia, co aż nas mrowie przechodziło…

Ochłonąwszy nieco ze zdziwienia, pani zamyśliła się.

– Ja nic o sprzedaży nie wiem – rzekła. – Wróci tu jednak za parę dni mąż, to z nim rozmówicie się. Szkoda jednak, żeście się tak ociągali z podpisaniem układów…

– My sami mówimy, że szkoda – odezwał się Grzyb – ale cóż, kiej z nami dziedzic nic nie gadał, nawet pary nie puścił. My dla świętej zgody, już byśmy i półczwartej morgi wzięli…

– I… i… nawet trzy! – wtrącił milczący dotąd Samiec, który wstydził się swoich kołtunów i krył je za słupem.

– Zatem, wielmożna dziedziczko, wstawicie się za nami do dziedzica? – spytał Olejarz.

– Ale owszem! Jak tylko wróci, rozmówię się z nim i powiem, że już chcecie podpisać układy…

– Chcemy! chcemy! – zawołali chórem, a Samiec dodał:

– Na grób to im damy ziemi, pludrzyskom, nawet darmo… Ale po co ony mają tu, między nas, włazić… ze swoim szwabskim gospodarstwem!…

Delegaci znowu ukłonili się i ucałowali ręce pani. Po drodze powtórnie wstąpili do Gajdy, i tym razem Samiec pierwszy zabrał głos mówiąc:

 

– Widzi mi się, moi ludzie, że dziedzic coś kręci, kiej nawet żonie nie powiedział nic o tym, że grunta sprzedaje. A to przecie jej wiano i jak najstarsi ludzie mogą zapamiętać, nie jego, ale onej ojcowie tu siedzieli…

– Na złe idzie! – mruknął Olejarz.

– Jużci, że tak – ciągnął Samiec. – Jeżeli on rodzonej żonie nic nie gada, tylo ze Szwabami rajcuje, to już źle. Szwabska go okpią i choćby chciał się zrzucić ze sprzedaży, to mu nie dadzą.

– Cholera!… – zaklął Gajda.

– Ażebyśwa tak sami do niego pojechali? – spytał Grzyb.

– Na nic! – przerwał popędliwie Gajda. – Już on jak se postanowił sprzedać, to sprzeda, a nie sprzedałby ino wtedy, żeby same Niemcy kupić nie chciały. Ja go znam! On mnie przecie dwanaście lat do roboty nie wołał, choć nieraz i jak było pilno!…

Odeszli zafrasowani gospodarze, a Gajda wystawał przed chatą. Potem, gdy już znikli we wsi, powlókł się ku budynkom dworskim.

Za płotem ogrodowym, naprzeciw tych budynków, na krzakach, aż szaro było od wróbli. Gajda obejrzał się, a widząc, że nikt nie patrzy, rzucił w krzaki kawał drewna.

Chmura wróbli zerwała się z wielkim szelestem, przeleciała mu nad głową i usiadła na dachach stodoły, stajni lub obory.

Chłop roześmiał się głucho. Podszedł kilkanaście kroków naprzód i znowu spłoszył ptaki. Te, równie jak pierwsze, całym rojem poleciały na budynki.

– Nie sprzedasz ty! – mruknął Gajda wygrażając pięścią ku dworowi.

Przeszedł wzdłuż całego ogrodu, wszędzie rzucając na wróble; a ile razy widział, że lecą ku budynkom, śmiał się, wyszczerzał zęby i mruczał:

– Oj, nie sprzedasz ty, nie!…

Wróciwszy do chaty wyszukał w komorze spory kawał hubki i położył ją na ciepłym miejscu, aby przeschła.

Rozdział dziesiąty. Domysły matki. Znowu wróble

Od wyjazdu ojca i guwernantki dwór jeszcze bardziej sposępniał. Ekonom, człowiek nieżonaty, zabrał w nocy swój tłomoczek i umknął, nawet nie pożegnawszy się z nikim. Lokaj, który już dawniej podziękował za służbę, zaczął przesiadywać w szynku i pił za zastawione rzeczy. Parobcy po całych dniach nie robili nic, tylko utyskiwali nad tym, że pan nie zaspokoił ich za ostatni kwartał. Ledwie który litościwszy rzucił niemym bydlętom garstkę sieczki i do studni je wygnał; inaczej pozdychałyby z głodu i pragnienia.

Parę razy na dzień wchodziła do pokoju dziewucha kredensowa, zamiotła komnatę pani, przyniosła obiad, samowar, wody do mycia i tyle ją widziano. Ani Anielka, ani matka nie śmiały upominać się o lepszą usługę czując, że ludzie niepłaceni i źle karmieni pracować nie mogą.

Anielka prawie po całych dniach pilnowała matki i Józia, nawet sypiała w ich pokoju.

Matka leżąc w łóżku albo siedząc w fotelu czytała najczęściej książkę, a małomówny i nieruchawy Józio bawił się tym, co znalazł na stoliku. Wówczas Anielka przypominała sobie radę guwernantki: „Ucz się!… ucz się!…” – i pilnując się dawnego rozkładu sama zadawała sobie lekcje: „Stąd – dotąd”, wyuczała się ich na pamięć i wydawała przed – krzesełkiem guwernantki. To historią powszechną, to jeografią, to znowu jaką gramatykę przechodziła w ten sposób. Ale nauki bez upomnień, pochwał i stopni w dzienniczku straciły dla niej znaczenie.

W czasie podobnych zajęć Anielki nieraz w drugim pokoju rozlegał się głos dzwonka. Dziewczynka wybiegała mówiąc:

– Jestem! słucham mamy!…

– Ja na lokaja dzwoniłam, ma chére, żeby mleka przyniósł…

– Lokaja, proszę mamy, nie ma…

– Ach, prawda. Podobno siedzi w karczmie!

– I mleka nie ma, bo krowy dziś nie dały.

Pani zalewała się łzami.

– Boże! Boże! co ten Jasieczek zrobił ze mną… Jak on miał serce wyjechać w takiej chwili… Służba rozpuszczona, w domu głód i gdyby gospodyni z litości nie ugotowała nam obiadu, pomarlibyśmy wszyscy…

I znowu zatapiała się w czytaniu, a Anielka wracała do nauki. Ale w kwadrans później dzwonek dźwięczał, dziewczynka wbiegała do pokoju matki i musiała wysłuchać takiej samej jak poprzednio sceny z małymi odmianami.

Najmilszą jej rozrywką było karmić wróble albo bawić się z Karuskiem.

Do okna, na facjatce, ptaki przylatywały trzy razy na dzień całą gromadą. Już daszek był im za mały, więc śmielszy ptak wpadał do izdebki, złośliwszy kąsał sąsiada, mocniejszy spychał słabszego. A co tam było pisku, świergotu!… jak prędko wydziobywały jedzenie, jak kręciły główkami, skakały, trzepotały się… Trudno było nawet zauważyć wszystkie ich ruchy, jeden od drugiego prędszy i wdzięczniejszy.

Karusia znowu uczyła Anielka służyć. Stawiała go pod ścianą z kijem pod pachą. Pies z początku wyprężał się, ale później podwijał zad pod siebie i z wolna zsuwał się po ścianie na ziemię. Co go Anielka nie naprosiła, ażeby wstał!… Gdzie tam! Podnosił do góry wszystkie cztery łapy i leżał jak kłoda. Nieraz gniewała się, ale spojrzawszy w jego poczciwy pysk i figlarne oczy, nie mogła powstrzymać się od śmiechu.

W końcu Karusek począł zaniedbywać się w nauce i wybiegać na długie wędrówki. Jednego dnia wrócił ze skaleczonym uchem, z najeżoną sierścią, kulawy i bardzo piszczał. Anielka wykąpała go w sadzawce, owinęła w płachtę i położyła w szklanej altance. Pies spał całą noc jak martwy. Rano zjadł misę barszczu z zimnymi kartoflami, zakąsił herbatą ze śmietanką, potem dostał sucharek, dwie suszone śliwki i znowu na cały dzień poleciał.

Anielka ze smutkiem myślała, że już i pies nie dba o nich, kiedy są w kłopocie!

Po wizycie owych wiejskich delegatów stał się fakt dziwny. Matka, zamiast martwić się tak stanowczą wiadomością o sprzedaży majątku, nabrała, przeciwnie, doskonałego humoru.

– Wiesz co? ojciec na wyborny wziął się sposób – mówiła do Anielki. – Ja już byłam pewna, że on nigdy nie skończy z serwitutami i nie wyjdzie z długów. Ale dziś widzę, że to człowiek dzielny i praktyczny. Cóż to za pomysły w tej głowie!…

– Co się stało, proszę mamy? – zapytała Anielka, której na myśl o sprzedaży dworu w głowie się kręciło.

– Więc ty się niczego nie domyślasz?… Prawda, jesteś zbyt młoda i nie rozumiesz interesów. Cóż to za polityk!… Jaki genialny plan ułożył!… Wyobraź sobie, że ojciec, aby chłopów zachęcić do układów, ogłosił, widać przez Szmula, że sprzedaje majątek Niemcom. Chłopi zlękli się i dziś już godzą się na wszystko.

– Czy mamie tatko mówił o tym?

– Wcale nie. Ani on, ani Szmul, ale ja się domyślam wszystkiego. Jacy oni paradni obaj!… O, powinszuję Jasiowi szczęśliwego pomysłu.

Anielce, nie wiadomo dlaczego, było przykro. Gdyby teraz przyszli chłopi, zapewniłaby ich najuroczyściej, że tatko nie sprzedaje majątku i tylko zażartował sobie z nich. W każdym razie nie śmiałaby spojrzeć im w oczy. Zwyczajnie jak dziecko, które nie zna się na robieniu interesów.

Matka tymczasem marzyła głośno:

– Już wiem, jaką nam ojciec zrobi niespodziankę. Odbierze dziesięć tysięcy rubli za ten las, a może i drugi sprzeda?… Przywiezie mnie pokojówkę, a tobie guwernantkę. Tamta, panna Walentyna, była może mądra, ale nieznośna. Dlaczego ona, na przykład, wyjechała od nas?… doprawdy że nie rozumiem!…

Gdy się ojca zapytam: czy przywiózł ekstrakt słodowy? powie: „Zapomniałem na śmierć!… Tyle miałem interesów!”… Dopiero, gdy się wygniewam na niego, odezwie się triumfując: „Jutro jedziemy do Chałubińskiego, który, czuję to, że i ciebie, i Józia wyleczy”.

Matka mówiła to z uśmiechem patrząc gdzieś daleko, zapewne w stronę Warszawy. Potem opuściła głowę na piersi i szepcząc:

– Mon cher Jean!… Ja wszystko odgadłam, mnie nigdy przeczucie nie myli!… – usnęła jak dziecko.

O ile matka była zachwycona i szczęśliwa ze swych marzeń, o tyle Anielka cierpiała.

„Co będzie – myślała sobie – jeżeli ojciec, który tak zażartował z chłopów, zażartuje z mamy? Chłopi są pewni, że tatko sprzedaje majątek, a mama śmieje się z nich… Mama jest pewna, że tatko pojedzie z nią do Chałubińskiego, a tatko?…”

Nieograniczona wiara w ojca była już w niej bardzo zachwiana.

– Anielciu! – rzekła ocknąwszy się matka – czy nie jedzie ojciec?… Zdaje mi się, że słyszałam turkot?…

– Nie.

– Gdybym wiedziała, że jest w domu krochmal i mydło, kazałabym bieliznę poprać… Nie należy ani jednego dnia zwłóczyć z wyjazdem do Warszawy, bo ja czuję się coraz słabszą…

Czego ty tak na mnie patrzysz, Angelique? Szczęście wróci mi prędko siły i jeszcze zobaczysz, jak mama twoja będzie tańczyć w karnawale… cha! cha! cha!… Ja, tańczyć!…

Anielka z trudnością hamowała łzy. Matka, płacząca, znękana, skarżąca się, była dla niej osobą zwyczajną, odpowiadającą temu, co się około nich działo. Ale matka uśmiechnięta i pełna nadziei, w tych pustkach, w nędzy, wśród takich pogłosek, zrobiła na niej wrażenie straszne. Chciała biec, wołać kogoś… Żeby choć Karusek przyszedł…

Nikt nie przyjdzie.

Z wolna i cicho zsunęła się noc na ziemię. Dziewucha posłała łóżka w pokojach, zamknęła okiennice i zostawiła troje sierot na bożej łasce.

Na drugi dzień rano matka była jeszcze weselsza niż wczoraj.

– Wyobraź sobie – mówiła do Anielki – śnił mi się dziś Chałubiński, jak żywy. Proszę cię, zapamiętaj wszystko, bo ja mu dzisiejszy sen opowiem, ażeby wiedział, że mnie przeczucia nigdy nie mylą. Ach! jaki to piękny człowiek. Czarna, długa broda, czarne oczy… skoro tylko spojrzał na mnie, uczułam, że mi jest lepiej. Potem zapisał mi jeden proszek, zdaje mi się, że receptę pamiętałam nawet, i – tym uleczył mnie do reszty. O! ja muszę do niego pojechać…

– I ja – wtrącił Józio monotonnym głosem – bo ja jestem osłabiony…

– Naturellement, mon fils!… Anielciu, wyjrzyj, czy ojciec nie wraca. Nie uspokoję się aż do jego przyjazdu.

Anielka wziąwszy ze sobą kilka kawałków chleba pobiegła na facjatkę.

Spojrzała – na gościńcu nie było nikogo.

Natomiast zleciały się wróble pod okno, ze zwykłym hałasem. Było między nimi parę młodych, które dopiero próbowały skrzydeł, i jeden starszy bez ogona. Taki gość zjawił się tu pierwszy raz, choć całe zachowanie wskazywało, że nie czuł się obcym w towarzystwie.

„Pewnie mu kot ogon urwał” – pomyślała Anielka.

Zdziwiła się jednak zobaczywszy, że wróbel ma ogon upalony.

„Czyżby wpadł w ogień, czy może niegodziwi chłopcy męczyli go w taki sposób?”

Nie miała jednak czasu zastanawiać się nad tym, lecz wróciła do matki z wiadomością, że ojciec jeszcze nie wraca.

Po obiedzie, gdy matka zdrzemnęła się na fotelu, Anielka wybiegła z Karusiem na ogród. Zdawało się jej, że drzewa urosły i przybyło więcej kwiatów. Było jej tu swobodniej niż w pokoju. Wesoły pies skakał jej do ust i szczekał. Pobudzona przez niego, zaczęła biegać, aż jej rumieńce na twarz wystąpiły.

Wtem między krzakami, około płotu, usłyszała niespokojne świergotanie wróbli. Zajrzawszy tam, zobaczyła kilka cegieł ułożonych w formie zamkniętego pudła. Spod powierzchni cegły wysuwało się drżące skrzydełko ptaka. Anielka wydobyła go szybko. Uwolniony wróbel uszczypał ją w palec i skoczył na gałązkę powłócząc skrzydłem, zwichniętym czy złamanym.

Potem dziewczynka obejrzała cegły. Było ich pięć, a między nimi przestrzeń pusta, czworoboczna, w której znajdowało się trochę kaszy i dwa patyczki.

„Widocznie ktoś łapie wróble – pomyślała Anielka. – Może parobcy jedzą z głodu?”

Na dalszym krzaku wisiała pętelka z włosienia, a jeszcze na innym znowu podobna pętla, obie puste.

„Biedne wróble” – pomyślała dziewczynka. W tej chwili postanowiła co dzień przeglądać krzaki i uwalniać małych więźniów, gdyby kto na nie znowu sidła zastawiał.