Kostenlos

Anielka

Text
Als gelesen kennzeichnen
Schriftart:Kleiner AaGrößer Aa

– Nie wydaje mi się to miejsce stosownym dla dzieci, nawet tymczasowo – rzekła baronowa.

– Przysięgłam Meci, że ich, biedaków, nie opuszczę – przerwała prędko ciocia – i dotrzymam słowa. Majątku nie mam już od dawna, ale praca moja wystarczy nam, a poczciwy kanonik…

– Pani zdaje się nie wiedzieć o tym, że mnie pan Jan upoważnił do przewiezienia dzieci tutaj. Przeczyta pani list. Zresztą on sam za parę dni przyjedzie…

Ale choćby nawet pan Jan nie nadał mi tych praw, to jeszcze nie mogłaby pani tak prędko zabrać dzieci, bo Anielka jest bardzo chora…

Ciotka spuściła głowę.

– Mamy tu dwu lekarzy – mówiła baronowa – w razie potrzeby możemy mieć ich więcej, choćby najznakomitszych w kraju. Anielka znajdzie wszelkie wygody.

– Więc ja – przerwała ciotka nieśmiało – mam już opuścić chore dziecko siostry?…

– Ależ nie!… – pochwyciła baronowa wyciągając rękę do ciotki. – Ja właśnie liczę na to, że pani u nas jakiś czas zabawi.

A widząc wahanie się ciotki poczęła nalegać.

– Bardzo panią proszę!… W domu moim panuje staropolska gościnność, tym bardziej dla osób… życzliwych… Znajdzie tu pani oddzielny apartament dla siebie… Będzie pani czuwać nad Anielcią…

Ciotka była zakłopotana.

– Doprawdy, że choć mi żal odmówić, nie śmiem jednak nadużywać uprzejmości pani…

– Niech pani dom ten uważa za własny, a mnie za… za szczerą przyjaciółkę. Zresztą pani wie, że nie ma w kraju dwóch rodzin, które by nie były spowinowacone ze sobą. My wszyscy jesteśmy krewni…

Ciotka, zdziwiona i wzruszona – uległa. Napisała do kanonika prosząc go o urlop na parę dni, a następie udała się do pokoju Anielki.

Karbowa poznawszy ciotkę Andzię zawołała: „oo!…” i rzuciła się jej do kolan. Anielka popatrzyła na nią, uśmiechnęła się smutno i znowu przymknęła oczy.

– Jakże się masz, Anielciu? – spytała ją ciotka.

Dziewczynka milczała.

– Niczego! – odparła za nią karbowa. – Są tu przecie dwa doktory. A jak jeść dają!… byle człek przełknął… Ino, że jest ciemno i nie ma na czym siedzieć, więc kuczy się noma. Ja już nawet zapomniałam w tej ciemnicy, jak świat wygląda. A jeszcze mi mego żal…

– Toteż jedźcie sobie, moja Zającowa, a ja teraz przy Anielci posiedzę. Spotkałam w drodze waszego męża. Jedzie tu z całym gospodarstwem…

– Zdurzał, para, czy co?… – krzyknęła karbowa. – A jakże on dom ostawił?….

– Tego ja nie wiem, ale zdaje się, że jego tylko co nie widać. Wyjdźcie na podwórze, a pewnie się z nim spotkacie…

Kobieta wyszła ślizgając się na posadzce i ledwie trafiła do sieni.

– To ci pałac, o Jezu! i za tydzień by go nie obszedł i po wszystkich kątach… – szeptała.

Gdy zostały obie z ciotką, Anielka otworzyła oczy.

– Ciociu, ja chcę usiąść.

Ciotka uniosła ją i oparła na poduszkach, a widząc, że mimo to dziewczynka siedzieć nie może, objęła ją wpół i rękę jej położyła na swojej szyi.

– Żeby ciocia wiedziała, jaka ja chora…

– To przejdzie, moje dziecko. Jutro już ci będzie lepiej, jak tylko lekarstwa zaczną działać.

– Tak?… – spytała dziewczynka całując ją. – A ja myślałam, że już umrę…

Ciotka oburzyła się.

– Fi! moje dziecko… Któż znowu mówi takie rzeczy?… Przecież niejeden choruje… Ja sama ile razy!…

– Tak mi tu było smutno… Nikogo przy mnie nie ma… Ani mamy… O, żeby się choć mama nie dowiedziała o tym!…

Ale i ta krótka rozmowa wysiliła ją. Dziewczynka położyła się, oblana zimnym potem.

– Ja pewnie umrę… o Boże!…

– Dajże pokój, Anielciu, nie rań mi serca… – przerwała ciotka.

– Kiedy ja się nie boję, tylko… Ja nie wiem, jak się to umiera, i dlatego… tak mi smutno…

Skrzypnęły drzwi i na posadzkę upadła szeroka smuga światła. Weszła pani baronowa trzymając Józia za rękę.

– Patrz, Anielciu! – krzyknął chłopiec – jak ja jestem ubrany… Mam buty i kurtkę aksamitną…

– Cicho, Józiu! Jakże się ma Anielcia? – spytała dama stając nad łóżkiem chorej.

Ciotka Andzia pokiwała głową.

– Jeździłem dziś na koniu – mówił Józio – chodziłem z Krzysztofem po ogrodzie… Mama obiecała mi…

Anielka zerwała się.

– Gdzie mama? – krzyknęła szeroko otwierając oczy.

Józio umilkł, pani baronowa cofnęła się od łóżka.

– Gdzie jest mama?… – powtórzyła Anielka.

– Ja mówię o naszej mamie chrzestnej – odparł Józio wskazując na baronowę.

Anielka upadła na łóżko i zakryła twarz rękoma.

Scena ta zakłopotała ciotkę Andzię, a jeszcze mocniej baronowę, która zapytawszy, czy chora nie żąda niczego – wnet opuściła salon.

Zając istotnie przyjechał niekutym wozem, zaprzęgniętym we dwa chude woły. Na wozie umieścił skrzynią i przyodziewek, a z tyłu przyczepił konia i krowę.

Osobliwy ten kram parobcy przywitali starodawnym: „Pochwalony!”, dworscy lokaje serdecznymi śmiechami, a karbowa okrzykiem radości. Z rozkrzyżowanymi rękoma wybiegła baba naprzeciw męża, ale Zając przyjął ją cierpkim pytaniem:

– No… po chorobę ja się tu przywlekłem?…

– Ooo!… a tożeś się przecie sam jaśnie pani napraszał – odparła karbowa zdziwiona krótką pamięcią męża.

– A cóżem miał robić?…

Karbowa obraziła się.

– I, nie wydziwiaj, nie wydziwiaj!… Nie lepiej ci to posiedzieć kilo czasu między ludźmi, a nie samemu jak wilk pod lasem?

– A króliki noma przez ten czas diabli wezmą.

– Nic im nie będzie.

– No, a co ja tu będę robił?

– Wypoczniesz se. Takeś zawsze żądał wypoczynku.

– Ale! A gdzie ja tu stanę?… Przecie nie pod bramą, żeby się te parchy lokaje ze mnie naśmiewały.

Karbowa złożyła ręce po napoleońsku; pytanie to było najważniejsze ze wszystkich. Gdzie on stanie? Jużci chyba mąż powinien by siedzieć przy żonie. A że żona siedzi w pałacu, więc i on w pałacu. Więc i koń, krowa, dwa woły…

Nie rozwiązałaby tej zagadki karbowa, gdyby nie zjawił się Szmul w biedce. Wychodźcy z folwarku powitali go jak Mesjasza i prosili o radę. Żyd nic im nie odpowiedział, tylko uśmiechnął się.

Poszedł do pałacu, a w kwadrans wóz odprowadzono do szopy, konia do stajni, bydlątka do obory i karbowego do oficyny.

Tam dano mu obiad i flaszkę piwa. Chłop najadł się, pasa rozpuścił, gębę otarł rękawem, a potem – siadł na ławie – i jak weźmie płakać!… Aż się szyby chwilami trzęsły…

– Po cóżem ja tu nieszczęśliwy na tę pustynię przyjechał!… A bodaj mnie była pierwej nagła śmierć spotkała!… ani tu pola, ani lasu, ani wody…

Nie powiedział jednak: ani ludzi, ponieważ otaczało go kilkanaścioro służby płci obojej, którzy drwili z rozpaczy biedaka. Jemu też bynajmniej nie o ludzi chodziło, ale o te bagna kochane, czarny las i obdartą chałupę.

Beczał i szlochał z pół godziny, aż przyszła pani Wichrzycka i nawymyślała mu. Wtedy powlókł się ku stajni i oborom obejrzeć swój dobytek i zaznajomić się z parobkami.

Trochę pogadał, potem legł na słomie. Ale spać mu się nie chciało, więc począł chodzić z kąta w kąt, tęsknić za robotą, za żoną i za folwarkiem.

W parę godzin obmierzła mu Wólka razem z pałacem, pięknymi budowlami i wielkim ogrodem, tak że rady sobie dać nie mógł.

„Co tu za życie? – mówił do siebie. – U nas to dopiero raj!…”

Wybrał się do karczmy i tam on, człek od urodzenia trzeźwy, pierwszy raz w życiu poznał wielką prawdę, że często dolewany kieliszek jest pocieszycielem strapionych.

Gdy wrócił z szynku, nie tęsknił już do swego folwarku, bo miał umysł mocno zajęty.

„Co prawda – myślał – to w tej Wólce wesoło. Pałac jak kościół, budynki porządne, murowane. Jest browar, jest gorzelnia, młyn – człowiekowi nie żal na te rzeczy patrzeć. Na obiad dzwonią jak na sumę, a ludzi tyle, co na odpuście. I jeść dają – aż w gardło nie wlezie”.

Szedł drogą i zdawało mu się, że go coś podrywa, tak mu było lekko, a w głowie myśli skaczą coraz osobliwsze. Nie trzymały się one jedna drugiej, ale szły szparko jak wicher. Jeszcze nigdy Zając tyle nie wymyślił, choć całe życie miał ochotę do myślenia. W końcu rozebrała go taka radość, że aż zaśpiewał:

 
Oj! na zielonym kuble
Skikają se wróble…
 

Dociągnął do obory i zwalił się na kupę słomy. – „Jakie tu spanie chrześcijańskie…”

We śnie zdawało mu się, że go ktoś targa za ramię.

– Kuba! Kuba!… ocknijże się…

– Byś ksy! ksy!… – odmruknął machinalnie Zając.

– A tożeś ty pijany, bestyjo… Kuba!…

– Daj mi spokój!… Nie widzisz, co robię? – odparł i przewrócił się twarzą do słomy, wywijając nogami.

Obudzić go nie było możności. Spał aż do wschodu słońca.

W pałacu, wieczorem, lekarze jeszcze raz zbadali chorą i w bocznym pokoju złożyli drugie konsylium.

– Więc pan dobrodziej ciągle twierdzisz, że tu nie ma zapalenia płuc? – zaczął Dragonowicz z protekcjonalnym uśmiechem.

– I twierdzę, i jestem przekonany, żeś się kolega uprzedził – odparł szatyn ozięble.

Miara już się przepełniła. Dragonowicz założył nogę na nogę, dłonie splótł i topiąc królewskie spojrzenie w obliczu młodzika zapytał:

– Przepraszam… ile też pan dobrodziej liczy sobie lat?

Młody szatyn powstał.

– Kochany kolego! – rzekł – mam tyle lat, ile potrzeba do stu obserwacji zapalenia płuc…

Zerwał się i Dragonowicz.

– Mało mnie pańskie obserwacje obchodzą!– krzyknął wstrząsając ręką. – A gdzie pan uniwersytet kończył?…

Szatyn włożył ręce w kieszeń.

– Nie w Pacanowie, szanowny kolego!…

Czerwoną twarz starego doktora oblał piękny karmazyn.

– Ja także nie w Pacanowie! – wykrzyknął. – Ale ponieważ pan liczysz sobie tyle lat życia, ile ja praktyki i – ponieważ nie na jednej ławie nas… tego…

Tu wykonał ręką kilka zamaszystych ruchów z góry na dół.

– Więc upraszam pana dobrodzieja, abyś mnie tytułem kolegi nie honorował…

Skończywszy Dragonowicz zostawił osłupiałego doktora na środku pokoju, a sam wyszedł, aby ochłonąć.

 

Szatyn nie spał całą noc, ale natomiast dużo myślał o tym:

Czy postępowanie kolegi Dragonowicza zasługuje na upomnienie ustne czy listowne, czy też na wniesienie skargi do najbliższego towarzystwa lekarskiego?

Czy raczej brutalne postępowanie kolegi Dragonowicza nie wymaga satysfakcji z bronią w ręku? A w takim razie:

Czy w okolicy znajdzie się dostateczna liczba sekundantów?

Na drugi dzień obaj przeciwnicy byli bladzi i jedli śniadanie bez apetytu. Każdy znajdował się pod wpływem bardzo energicznych i niezależnie powziętych postanowień, które streszczały się w tym, że żaden nie miał z drugim rozmawiać, jak najrzadziej na przeciwnika spoglądać – i jak najspieszniej koni zażądać.

Co też obaj uczynili. Ale ponieważ pani baronowa więcej ufała warszawiakowi niż Dragonowiczowi, wyjechał więc ten ostatni otrzymawszy sute honorarium.

W przedpokoju Dragonowicz znalazł kamerdynera Krzysztofa i zwyczajnego lokaja. Pan Krzysztof kazał ubrać lokajowi pana doktora do podróży, a pan doktór prosił pana Krzysztofa, aby tenże powiedział lekarzowi z Warszawy, że jest chłystkiem.

Krzysztof zdumiał się.

– Pozwoli sobie pan doktór zrobić uwagę – rzekł— że ja tamtego pana mam przyjemność znać i że…

– Cóż to, byliście w jednej restauracji? – spytał Dragonowicz z najwyższą wściekłością.

Wyglądało to na obelgę, ale pan Krzysztof nie stracił zimnej krwi.

– Ja w restauracjach nie przesiadywałem – odparł z godnością – a tamtego pana spotykałem w takich towarzystwach, w jakich pan doktór – nie bywa!…

To powiedziawszy odszedł bez pożegnania, a następnie oświadczył pani baronowej, że stary doktór jest źle wychowany, i że on, pan Krzysztof, nie będzie mu już nigdy robił honorów albo prosi o dymisją.

Tym sposobem młody lekarz stał się panem placu i mógł leczyć chorą bez przeszkód.

Zajął się Anielką energicznie. Całe godziny spędzał przy jej łóżku, sam podawał lekarstwa, wino, dysponował buliony, pukał, słuchał, mierzył temperaturę. Lecz gdy baronowa pytała go, co sądzi o pacjentce, potrząsał głową i odpowiadał stylem kwiecistym:

– Chora przechodzi przez wąską kładkę, z której łatwo spaść i która również łatwo może się złamać. Ale…

W tym miejscu schylił głowę i rozłożył ręce.

– Natura ma swoje środki! – dokończył.

– Więc stan jest rozpaczliwy? – spytała niespokojnie baronowa.

– Do ostatniej chwili nie należy tracić nadziei…

– Kiedy spodziewa się doktór przesilenia?

– W malarii nie ma przesilenia. Jest tylko stopniowe zwolnienie rozwoju choroby i upadku sił, no – a potem wyzdrowienie.

– Czy wypada przyśpieszyć powrót ojca chorej? – pytała dama.

– Nie zaszkodzi. Może to nawet wywrzeć pewien korzystny wpływ na system nerwowy.

– A arendarz z ich majątku czy może odwiedzić chorą?… To dobry Żyd… On tak pragnie zobaczyć ją…

– Owszem! – odparł doktór.

Na zasadzie tego „owszem” Szmul uzyskał prawo odwiedzenia Anielki. Miał ją zobaczyć pierwszy raz od kilku tygodni. Uwiadomiła go o tym pani Wichrzycka, której Szmul nie omieszkał spytać:

– Z przeproszeniem pani… Czy od tej słabości nie można się zarazić?

– Skądże znowu?

– Bo, widzi pani, ja mam dzieci – i… w tych czasach bardzo wiele interesów.

– A dajże mi Szmul spokój! Sam Szmul chciałeś tam pójść, a teraz boisz się?…

W arendarzu ocknął się duch Machabeuszów, plunął na rękę, przygładził nią włosy i – nieco blady – począł przebierać nogami jak ognisty rumak przed bitwą.

Już mieli iść, gdy nagle pani Wichrzycka przypomniawszy sobie coś wzięła z biurka spory flakon i obficie oblała kapotę Szmula wodą kolońską.

– Czy to od zarazy? – spytał kręcąc nosem.

– Od zarazy.

Wyszli. W sieni spotkał ich kamerdyner Krzysztof, który obejrzał arendarza od stóp do głów i zapytał:

– Cóż, pan Szmul dziś uperfumowany?…

– To tak pani Wichrzycka… – odparł Szmul.

W dalszych pokojach zetknęli się z lokajem, który ze śmiechem zawołał:

– A to dopiero zalatuje od Szmula…

Żyd zmieszał się.

Potem spotkał ich młody doktór i ten znowu począł uważnie przypatrywać się arendarzowi, który pachniał jak ekstrakt wody kolońskiej.

W końcu nawinęła się karbowa.

– O la Boga, Szmulu! – zawołała – a dyć was tak czuć jak samą jaśnie panią…

Arendarza pot oblał. Nie myślał on już o Anielce, ani o zaraźliwości choroby, ale o tym, ażeby ukryć swoją hańbę. Zdawało mu się bowiem, że miła woń, jaką dokoła rozlewał, jest występkiem cięższym aniżeli kradzież i oszustwo, za które także wytykają człowieka palcami.

Gdy znalazł się w salonie, gdzie leżała chora, on, taki zwykle sprytny, stracił wszelką władzę nad sobą i pragnął ukryć się choć w mysiej jamie.

– Przyprowadziłam pannie Anieli Szmula – rzekła Wichrzycka.

Dziewczynka uśmiechnęła się.

– Gdzie jest Szmul? – zapytała.

– Ja tu jestem – odparł chowając się za Wichrzycką.

– Aha! Jak się macie, Szmulu?… Nie przywieźliście mi ani razu listu od mamy… Ja nie wiem nawet, gdzie jest mama i co się z nią dzieje.

W tej chwili ciotka Andzia zaczęła dawać jakieś znaki Szmulowi. Anielka spostrzegła to i zlękła się.

– Szmulu! – zawołała – gdzie jest moja mama?… Co mu tak ciocia pokazuje rękami?…

– Jaśnie pani zdrowa jest! – odezwał się Żyd zmienionym głosem.

Anielka wpadła w rozdrażnienie.

– Dlaczego Szmul taki niespokojny?… Chodźcie no do mnie, Szmulu! przysuńcie się…

– Idźcie, Szmulu! – rzekła pani Wichrzycka.

– Chodźcie tu, Szmulu! – mówiła ciotka.

Ale Szmul ani myślał zbliżyć się do łóżka.

– Czy wy boicie się mnie? – pytała Anielka. – Czy ja taka chora, że już do mnie przyjść bliżej nie można?…

– Przepraszam bardzo – wyjąkał Żyd. – Ja nie dlatego, że panienka chora, nie chcę iść, ale dlatego, że ja… troszkę śmierdzę…

Ja tu potem wstąpię – rzekł i prędko wybiegł z pokoju.

Wichrzycka ze śmiechem powiedziała, jako Szmul wstydzi się tego, że został uperfumowany, a ciotka Andzia potakiwała jej. Lecz Anielki nie można było uspokoić. Od tej chwili mówiła wciąż, że jest śmiertelnie chora i że mama musi być także chora.

– Ja już pewnie umrę, ciociu – szeptała z bolesną rezygnacją. – Niech ciocia modli się za mnie… Może by księdza sprowadzić?…

Ciotka była w rozpaczy.

– Co ty mówisz o śmierci, dziecino kochana?… Co się tobie przywiduje?… Przecież tu jest doktór, który cię co dzień bada, a jednak nic podobnego nie przypuszcza…

Anielka przez chwilę milczała, a potem znowu szepnęła:

– Zawsze niech mi ciocia księdza poprosi.

Pani Anna była kobietą pobożną i wierzyła w natchnienia.

– Ha, moje dziecko – rzekła – jeżeli chcesz, to ci poproszę księdza. Wiadomo, że nieraz Ciało i Krew Pańska prędzej ludziom zdrowie przywracały aniżeli wszystkie lekarstwa.

A w duchu dodała:

„I jużci lepiej jest umrzeć z Bogiem, jeżeli już tak ma być!”

Gdy zawiadomiono panią baronowę, że chora chce księdza, dama bardzo przestraszyła się. Dostała bicia serca, wysłała dwie depesze do pana Jana, ażeby nie zwłóczył z powrotem, i poczęła wypytywać doktora, czy tak straszna ceremonia nie pogorszy choroby dziecka.

– I… nie! – odparł. – Podobny akt może nawet zbawiennie oddziaływać na jej system nerwowy, jeżeli chora sama sobie życzy.

– A jakiż jest stan jej? Czy rzeczywiście rozpaczliwy?…

Doktór wysoko podniósł brwi.

– Proszę pani, natura ma środki, jakich my nie domyślamy się nawet!

Baronowa wniosła z tych wyrazów, że nie ma już żadnej nadziei, wysłała do pana Jana trzecią depeszę i zamknęła się w swym pokoju.

W pałacu i na folwarku poczęto mówić, że z Anielką jest źle.

W nocy wysłano najpiękniejszy ekwipaż na stacją drogi żelaznej naprzeciw pana Jana. Około dziesiątej rano przyjechał proboszcz.

Zawiadomiono Anielkę i ubrano ją w nową bieliznę. Dziewczynka z zajęciem przypatrywała się swemu kaftanikowi haftowanemu, służbie chodzącej na palcach, łzom ciotki i przerażeniu karbowej. Szczególną jakąś przyjemność sprawiała jej myśl o tym, że wszyscy tak dziś biegają około niej, że ona będzie się spowiadać i że umrze, jakby jaka osoba dorosła!

Ciotka Andzia dostrzegła, że Anielka jest spokojniejsza i wcale nie majaczy.

Doniosła jej więc, że lada chwila przyjedzie ojciec.

– Tak… A to dobrze! – odparła Anielka.

Przed spowiedzią lekarz zbadał jeszcze raz chorą, zmierzył temperaturę i zamyślił się. Następnie kazał jej podawać jak najczęściej stare wino, zamknąć żaluzje, gdyż Anielkę blask raził, i – poszedł na wieś odwiedzić kilku pacjentów. Ciocia Andzia przysunęła fotel do łóżka i oparła dziewczynkę na poduszkach w postawie siedzącej.

– Wie ciocia, że dzisiejszej nocy śniło mi się niebo. Widziałam tam wiele wysp jakby ze złota, na morzu zielonozłotym, ale to tak wydawało się tylko – z daleka. Z bliska niebo wyglądało jak ziemia. Są tam drzewa, trawniki, kwiaty, tych samych kolorów co i u nas, tylko jeszcze piękniejszych. Po jednym ogrodzie chodziła mama, a przed nią biegł Karusek… Jacy byli śliczni oboje!… Wołałam na nich, ale nie słyszeli mnie.

Nareszcie obudziłam się…

– Uspokój się, moje dziecko, zmów paciorek… – prosiła ciotka widząc, że Anielkę zmęczyło to opowiadanie i że rumieńce wystąpiły jej na twarz.

W uchylonych drzwiach ukazał się stary proboszcz w białej komeżce. Anielkę nagły strach ogarnął.

– Czy to już ksiądz przyszedł? – zawołała. – O, jakże się boję!… Dlaczego tu tak ciemno?… Jak tu ciemno!…

– Oczy cię bolały i dlatego doktór kazał przymknąć żaluzje – szeptała ciotka.

– Już mnie nie bolą – przerwała Anielka. – Otwórzcie choć jedno okno. Zdaje mi się, że już jestem na cmentarzu, w tej kaplicy, gdzie leżą dziadek i babcia.

– Otwórzcie okna! – odezwał się proboszcz siadając przy chorej.

Skrzypnęły żaluzje i jasny dzień wlał się do ponurego salonu. Ciotka wyszła zakrywając oczy, ksiądz szeptał po łacinie, a za oknem wtórował mu szelest drzew i świergot ptaków.

– Módl się, moje dziecko… – rzekł proboszcz.

– Jak tam ładnie!… – odezwała się Anielka wskazując na ogród. – Boże mój, Boże!… czy ja kiedy zobaczę dom nasz… mamę moją kochaną?…

Potem zaczęła bić się w piersi i spojrzała na księdza czekając jego pytań.

– Byłaś, moje dziecko, u spowiedzi przed Wielkanocą?

– Tak.

– Dobrze, moje dziecko. Trzeba przynajmniej raz na rok spowiadać się. A na mszy świętej bywałaś każdej niedzieli?

– Nie.

– Więc zapewne modliłaś się w domu?

– Nie zawsze – odparła Anielka spuszczając oczy. – Czasami biegałam po ogrodzie i bawiłam się z Karuskiem.

– Można się bawić w święta, ale zawsze trzeba się choć trochę pomodlić. A paciorek odmawiałaś co dzień rano i wieczór?…

Anielka zamyśliła się.

– Raz, wieczór, nie mówiłam pacierza.

– Z jakiegoż to powodu?

– Siedziałam długo przy mamie i zasnęłam na krześle…

Potem dodała z drżeniem w głosie:

– Wtedy nam się dom spalił… Może to za moje grzechy? – spytała patrząc bojaźliwie na proboszcza.

Spowiednik zakłopotał się.

– Nie jestem pewny, moje dziecko – rzekł – ale zdaje mi się, że nie… Słuchałaś też rodziców, chętnie wypełniałaś ich rozkazy?

– Nie – szepnęła Anielka. – Ojciec nie kazał mi rozmawiać z Gajdą, a ja rozmawiałam…

– Trzeba, moje dziecko, zawsze spełniać wolę rodziców, bo oni nic nie nakazują bez powodu. Po cóżeś rozmawiała z tym człowiekiem?…

– Prosiłam go, żeby córki swej nie bił… Ona taka mała…

– Ach!… Moje dziecko… moje dziecko… To dobrze, żeś prosiła, ale rodziców zawsze słuchać potrzeba… A nie wzywałaś kiedy imienia boskiego nadaremnie?…

– Tak.

– Doprawdy? – rzekł proboszcz. – I z jakiegoż to powodu, moje dziecko…

– Prosiłam Boga, ażeby ojca do nas przysłał!… potem mamę…

– Aha!… Moje dziecko…

Proboszcz dobył fularową chustkę i obtarł nos.

– Czy nic już nie pamiętasz, moje dziecko?…

– Nic…

– Bij się w piersi, moje dziecko, i mów: „Boże, bądź miłościw!…”. A za pokutę zmów jeden pacierz na intencją wszystkich grzeszników.

Odmówił nad nią modlitwę głosem zmienionym i prędko wybiegł z salonu unikając spotkania z ludźmi.

Młody doktór powracał właśnie ze wsi do pałacu, gdy pędem przeleciała obok niego kareta zaprzężona w cztery konie. Lekarza coś tknęło i przyśpieszył kroku.

„To ojciec chorej! – pomyślał. – Żeby choć zaraz nie wpadł do niej, bo mi całą robotę zepsuje”.

I począł biegnąć kłusem.

Ale kareta wyprzedziła go znakomicie. Ledwie stanęła przed gankiem, wyskoczył z niej pan Jan, serdecznie powitał gospodynią domu, która wyszła na jego spotkanie, i zażądał, aby go natychmiast zaprowadzono do córki.

 

– W tej chwili ksiądz od niej wyszedł! – ostrzegła go baronowa.

Pan Jan zatrząsł się.

– Prowadźcie mnie do niej, niechże chociaż ją zastanę przy życiu… Na mojej drodze stają wciąż trumny i groby!…

Ciotka Andzia pośpieszyła naprzód; za nią pan Jan i baronowa weszli do salonu chorej.

– Jestem już… jestem, moja dziecino!… – zawołał troskliwie ojciec biegnąc do łóżka.

Anielka ucieszyła się, choć nie tak gwałtownie, jak przewidywał lekarz.

– O, jak to dobrze, że tatko już przyjechał… Nam było źle…

Pan Jan ściskał ją i całował.

– Wiem, że było wam źle na tym przeklętym folwarku, który obecnie sprzedałem. Ale zacna baronowa Weiss dowiedziawszy się…

– Weiss?… – spytała Anielka szeroko otwierając oczy. Przyszła jej na myśl mimo woli podsłuchana rozmowa ojca ze Szmulem.

– Tak, jesteście przecież w domu pani Weiss… – odparł zdziwiony pan Jan.

Teraz Anielka zaczęła przypatrywać się ojcu uważniej – i przy kołnierzu czarnego surduta dostrzegła dwie białe tasiemki.

– Co to?… żałoba?… – zapytała drżąc. – Po kim tatko w żałobie?…

Nagle błysnęła jej jakaś myśl.

– Mama nie żyje!… – krzyknęła zasłaniając rękoma oczy i upadła na poduszki.

Ojciec pochylił się nad nią.

– Anielciu!… uspokój się! – mówił. – Anielciu!… Anie… O, Boże…

I ukląkł przy łóżku.

Dziecko leżało blade, bez ruchu.

W tej chwili wbiegł do salonu doktór. Widząc, że ciotka Andzia zanosi się od płaczu, że baronowa zdaje się być bliska zemdlenia, a pan Jan klęczy, odgadnął coś niedobrego. Zbliżył się do Anielki, wziął ją za puls… Posłuchał oddechu… Anielka już nie oddychała.

—–

Pan Jan ożenił się z panią Weiss w karnawale – i już podobno w wielkim poście został pod pantoflem drugiej małżonki swojej, osoby, jak się następnie okazało, bardzo energicznej. Dała ona władcy serca swego w zamian za piękne nazwisko wszelkie wygody, ale ograniczyła jego wydatki pozadomowe. Dzięki tajemnej interwencji Szmula pan Jan prawie nie mógł długów zaciągać, a że i sąsiedzi nie bardzo chętnie podejmowali go, zasiedział się w domu żony i – począł tyć.

Józia pieści macocha, lecz pomimo to ujęła wychowanie jego w pewne karby. Rośnie więc na przyzwoitego panicza.

Nareszcie Szmul otrzymawszy młyn od pani Weiss wciąż powiększa swoją fortunę, a karbowy Zając dostał obowiązek w majątku pani Janowej.

Szkoda tylko, że nieborak od owej znajomości z karczmą, zrobionej pod wpływem tęsknoty za pustym folwarkiem, zagląda dosyć często do kieliszka i jest źle traktowany przez żonę.