Kostenlos

Anielka

Text
Als gelesen kennzeichnen
Schriftart:Kleiner AaGrößer Aa

Rozdział szesnasty. Pomoc nadchodzi

Karbowy szedł na południe od chaty myśląc, że zboże w tym roku obrodzi w słomę, ale nie wyda ziarna, gdy wtem doleciał go z lasu szczególny łoskot. Coś tętniło, toczyło się i kołysało, to znowu milkło, a czasami parskało.

Chłop stanął, obrócił się w stronę lasu i przysłonił oczy ręką. W dali zobaczył dwie pary łbów końskich i świecący kapelusz umieszczony gdzieś bardzo wysoko, a nad nim jeszcze wyżej biały bat.

Poszperawszy we wspomnieniach począł domyślać się, że musi to być karyta. Właściwie był to odkryty powóz szeroki, głęboki i bardzo wykwintny.

Na szczupłej i nierównej grobelce ekwipaż zwolnił biegu i począł się mocno chwiać. Karbowy przypatrzył mu się lepiej i otworzył usta. Na koźle siedział lokaj i furman, ubrani z pańska, w tabaczkowej liberii ze złocistymi guzami. Przed nimi biegło cztery piękne konie w lśniącej uprzęży, a na końcu, za końmi, i służbą, widać było pod parasolką damę średnich lat, głęboko osadzoną w powozie.

W pewnej odległości za ekwipażem toczyła się wygodna bryczka, w której siedział tylko furman.

Karbowy przetarł oczy, sądząc, że zaczyna mu się mieszać w głowie. Jak świat światem, nic podobnego nie widziano na tej grobelce.

„Czyżby jaśnie pan z jaśnie panią przyjeżdżali po dzieci? – myślał. – Co prawda, pana nie widać, ale skądby znowu pani miała dziś karetę, kiedy niedawno wyjechała stąd z Żydem?

A może jaśnie pan został w lesie, aby porachować, ile mu Zając sosen wyciął?…”

Tymczasem powóz stanął.

– Tee! Gapiu!… – zawołano z kozła

– Niby ja?… – spytał karbowy zdejmując kapelusz.

– Jużci, że ty, kiedy mówię do ciebie. A nie ma do was lepszej drogi?…

– Skądby zaś!…

– Ale tu powóz może się wywrócić…

– Może i może… – odparł chłop nie wiedząc, co gada.

– To bydlę! – mruknął ubrany z pańska, a potem znowu wrzeszczał:

– Jakże, więc jaśnie pani musi iść do folwarku piechotą?

– Musi chyba, że tak…

– Krzysztofie! ja wysiądę… – odezwała się dama.

Pan zeskoczył z kozła i otworzywszy drzwiczki pomógł pani wysiąść z powozu. Potem cofnął się na bok, a ponieważ droga była pełna wybojów i kijów, idąc za panią podpierał jej łokieć trzema palcami i mówił:

– Jaśnie pani pozwoli na prawo… Jaśnie pani raczy stąpić na tę kępę… Panie Piotrze, zaczekasz, dopóki jaśnie pani nie przejdzie. Potem z wolna zajedziesz na podwórze… Jaśnie pani pozwoli teraz na tę stronę, tu już jest ścieżka…

Karbowy słysząc gadaninę tego pana przypuszczał, że wielka dama musi być ślepa i drogi nie widzi. Potem zastanawiał się, czy wobec tej procesji nie wypada mu uklęknąć na grobli…

Pani tymczasem zbliżyła się do niego i spytała:

– Dzieci są?

– Ha?

– Jaśnie pani pyta się: czy dzieci są? – powtórzył pan ukazując mu nieznacznie tęgą pięść w popielatej rękawiczce.

– Niby naszych dziedziców dzieci? – rzekł chłop. – Jużci są.

– Zdrowe? – spytała pani.

– Panienka to musi wcale niezdrowa. Wciąż leży…

– Czy był tu kto?

– Była jakasić ciotka…

– Nie wiesz, czy mówiła co dzieciom o matce?…

– Mówiła, że matka, niby nasza dziedziczka, pojechała do Warszawy.

– A!… I nic więcej?…

– Jeszcze, że się kazała kłaniać i że niedługo zabierze ich od tela…

– A!…

Pani poszła dalej ku folwarkowi, a pan za nią – wciąż mamrocząc. Dama była w czarnej, powłóczystej sukni i aksamitnej narzutce. Gdy suknią uniosła, karbowy zobaczył rurkowaną spódnicę, białą jak śnieg.

„Może to taka koszula u niej?…” – pomyślał, nie rozumiejąc powodu, dla którego wielkie damy miałyby nosić więcej spódnic niż jedną.

Nad zadumanym karbowym parsknął koń licowy. Chłop cofnął się i począł z wolna iść za powozem.

„To ci muszą być państwo, kiedy jeżdżą lustrzaną karytą! – myślał chłop. – Jak się to jucha błyszczy! Przejrzeć by się można w tym dziwowisku…”

I począł się przeglądać, ale to, co zobaczył, wprawiło go w ostateczne zdumienie. Tylna ściana powozu tworzyła wklęśniętą powierzchnię walcową. Skutkiem tego chłop widział w niej wszystko szerokie, małe i do góry nogami przewrócone. Nad spiczastym niebem leżała droga, w głębi wąska, bliżej rozszerzająca się nagle. On sam miał głowę jak dynię, umieszczoną poniżej nóg krótkich jak palce przy grabiach. Gdy rękę w stronę powozu wyciągnął, ta rosła mu jak ciasto na drożdżach i całą jego figurę zasłoniła.

„Nieczysty interes!” – myślał karbowy przeczuwając nieszczęście. Był to człowiek, który ledwie raz na kilka lat opuszczał swoje pustkowie i równie rzadko widywał karety, jak mało znał prawa optyki.

Tymczasem dama weszła do chaty, a jej kamerdyner zatrzymał się na progu. Właśnie karbowa poczęła trzeci raz zamawiać choroby Anielki, kiedy szelest powłóczystej sukni odwrócił jej uwagę od chorej. Obejrzała się i struchlała zobaczywszy obcą damę, od której aż pachła jaśniepańskość.

Pani nie uważając na zdziwienie karbowej zbliżyła się do Anielki i z wyrazem niekłamanego współczucia na twarzy, przystojnej jeszcze, choć nieco zwiędłej, ujęła dziecko za rękę.

– Anielciu!… – rzekła głosem łagodnym.

Dziewczynka, jak sprężyna rzucona, usiadła na łóżku i błędnymi oczyma przypatrywała się damie. Skupiała rozpierzchnięte wspomnienia, lecz osoby tej poznać nie mogła. Nie dziwiła się przecie, może biorąc nieznajomą damę za jedno ze swych gorączkowych przewidzeń.

– Anielciu! – powtórzyła dama.

Dziewczynka uśmiechnęła się, ale milczała.

– Ma gorączkę… gada od rzeczy… – szepnęła karbowa.

Dama spostrzegłszy w garnuszku wodę, umoczyła w niej batystową chusteczkę i natarła czoło i skronie Anielki. Potem złożyła płatek w kilkoro i okryła wierzch głowy chorej.

Pod wpływem chłodu dziecko oprzytomniało nieco i poczęło mówić:

– Czy pani jest babcia nasza, czy druga ciocia? Czy pani od mamy przychodzi?…

Dama drgnęła.

– Przyjechałam zabrać was. Czy pojedziesz ze mną?…

– A gdzie to?… Do mamy?… Czy może już do naszego domu?… Tak bym chciała być w ogrodzie… Taki chłód…

– Czego ty płaczesz, dziecino? – pytała dama, pochylając się nad nią. Wtem cofnęła się. Zaleciał ją gorączkowy oddech dziecka. Ale gdy spojrzała na twarz Anielki, białą, chorobliwym rumieńcem oblaną, na jej oczy wielkie, dobre i smutne, gdy pomyślała o niezmiernym nieszczęściu dziecka bez winy, odwróciła głowę – nie mogąc łez powstrzymać.

Po chwili Anielka przymknęła powieki. Zdawało się, że wysilona rozmową, drzemie. Pani po raz drugi mazaną chustką owinęła jej główkę, a potem wyszła do sieni.

– Krzysztofie – rzekła do onego, co był z pańska ubrany – jedź natychmiast do domu bryczką.

– Słucham jaśnie pani.

– Każ w salonie od ogrodu ustawić na środku łóżko… Poszlij po doktora do miasteczka i telegrafuj do Warszawy po drugiego. Rządca da ci adres.

Kamerdyner ukłonił się, ale stał, jakby pragnąc zrobić swoją uwagę.

– Chcesz co powiedzieć?…

– Sądzę – odpadł z deklamacją – że jaśnie pani nie może tu zostać bez usługi.

– Kiedyż my zaraz wszyscy stąd wyjeżdżamy, byle tylko chora uspokoiła się trochę.

– Jaśnie pani nie wypada jeździć z chorymi. To rzecz doktorów i zakonnic.

Dama zarumieniła się i zawahała, jakby uznając biegłość Krzysztofa w sprawach tego rodzaju. Z drugiej przecie strony nie podobały się jej te uwagi, więc odparła sucho:

– Rób, co każę!…

– Skoro jaśnie pani każe, jadę; ale za nic nie odpowiadam! – odezwał się Krzysztof z zimnym ukłonem.

– Zresztą – dodał – muszę pozwolić koniom, aby wytchnęły.

Pani wróciła do Anielki rozmyślając nad niestosownością obsługiwania chorych. Potem usiadła przy tapczanie i z rzewnym uczuciem wpatrywała się w oblicze dziecka.

„Jak ona podobna do niego! – mówiła sobie. – Te same usta… Ta krew… Biedny człowiek! muszę mu wynagrodzić wszystko, co dziś cierpi…”

I w wyobraźni swej zobaczyła piękną postać ojca Anielki. Teraz już nie wahała się obsługiwać chorej. To przecież jego dziecko, to dla niego!…

Stangret przymocowawszy lejce do kozła zstąpił uroczyście z wyżyn powozu na folwarczny padół płaczu i – po stangrecku założył ręce na brzuchu. Podszedł do niego pan Krzysztof gładzący ładnymi palcami angielskie faworyty.

– To ci dziedzictwo! – rzekł stangret pogardliwie, wyrzucając głową w kierunku odrapanej chaty.

Pan Krzysztof podniósł brwi z politowaniem i patrząc na liberyjny guzik swego towarzysza z kozła odparł:

– Los rozmaicie człowiekiem rzuca. Jestem tu jak w jakim Himalaju!

– Musi się panu Krzysztofowi diablo przykrzyć po Warszawie?…

Pan Krzysztof machnął ręką.

– Po Paryżu, Wiedniu i tam dalej!… Ale cóż. Jeden z moich pryncypałów może być w Afryce, to ja mogę być tutaj…

Chwila milczenia.

– Ma też nasza pani za kim się rozbijać, ale za takim dziedzicem! – rzekł furman wskazując brodą na oborę.

Krzysztof odparł po namyśle:

– Jest on, co prawda, w złych interesach… no!… Ale nazwisko, stosunki, szyk…

– Może?

– To pan z panów!… Książęce znalezienie się… Gdyby nie wzgląd na niego, rzuciłbym ten obowiązek. Ale przy nim człowiek odżyje… Inne stanowisko, inne uważanie!… A i wy będziecie odtąd nosili na guzikach prawdziwy herb, nie jakiegoś tam lwa z pochodnią. To błazeństwo!…

– O!… – wtrącił stangret.

– Ba!… – zakończył pan Krzysztof.

– No, ale do widzenia! Jadę urządzić dom na przyjęcie dzieci i rozesłać ludzi po doktorów.

To mówiąc dotknął dwoma palcami brzegu okrągłego kapelusza.

– Adieu! – rzekł stangret, z szacunkiem kłaniając się starszemu koledze.

Pan Krzysztof pełnym godności krokiem zbliżył się pod chatę, począł powoli naciągać zdjęte przed chwilą rękawiczki i krzyknął na furmana z bryczką:

– Dawaj!…

Bryczka zajechała z wielkim trajkotem.

 

– Rwij! choćby konie miały paść, a przez groblę ostrożnie.

– A jak naprawdę padną? – spytał frant furman.

– Kiedy ja mówię, że mogą szkapy paść, to już muszę w tym mieć swoje powody – odparł pan Krzysztof dumnie.

Trzymając nogę na stopniu zapiął rękawiczkę, potem ugiął paltota, siadł, poprawił się i głęboko odetchnął.

Stojący przed oborą karbowy zdjął oberwany kapelusz.

– Szczęśliwej drogi wielmożnemu panu! – odezwał się.

Podobało się to Krzysztofowi. Rzekł przyjacielsko: – A! – sięgnął do kieszeni i rzucając chłopu złotówkę mówił:

– Dobrze pilnowałeś dzieci, mój przyjacielu, jesteśmy ci za to wdzięczni. Pilnuj równie dobrze gospodarstwa, postaramy się, ażebyś był wynagrodzony.

Poszoł!…

Bryczka ruszyła zostawiając chłopa zgiętego we dwoje.

– A to ci państwo!… – mruczał karbowy, którego pierwszy raz w życiu spotkał tak hojny datek.

Zobaczywszy z daleka powóz i konie Józio zapomniał o rybach, swoim sitku i – popędził na folwark. Był pewny, że oboje rodzice przyjechali, nade wszystko jednak chciał zapoznać się bliżej z powozem.

Wpadł na podwórze, obdarty i zaczerwieniony, i – nie pytając nikogo o pozwolenie – począł wdrapywać się na kozioł.

– A co to, mały?… – krzyknął stangret.

– Ja chcę się przejechać – odpowiedział Józio chwytając za lejce.

Zaczepione konie ruszyły. Ledwie je wstrzymał stangret; Józio wpadł w gniew.

– Ja chcę jechać!… Ja chcę jechać!… – powtarzał.

Na ten hałas dama, która już zapytywała karbowę o Józia, wyszła przed dom. Chłopiec biegł naprzeciw niej wołając:

– Dlaczego on nie jedzie, kiedy ja mu każę?…

Nagle stanął i zmieszał się – zobaczywszy osobę nieznaną. Na pani jednak hardy chłopiec, który pomimo nędzy dziwił się, że nie spełniają jego rozkazów, zrobił wrażenie przyjemne.

„Istny ojciec!” – pomyślała dama i zbliżywszy się, czule całowała dziecko.

– Gdzie mama?… – spytał onieśmielony Józio.

– Mamy nie ma.

– Czy i tatki nie ma?

– Nie ma, ale wkrótce zobaczysz się z nim.

– A pani?

– Ja?… – odparła dama z uśmiechem i zakłopotaniem. – Ja jestem wasza… krewna.

I znowu ucałowała go.

Józiowi podobał się ekwipaż, stangret w liberii i elegancki ubiór pani. Witał ją jak dobrą znajomą, z niewidzianym u niego zapałem.

– Pani jest nasza krewna? – pytał. – To bardzo dobrze. Pani pewnie ciocia?… U nas była tu inna ciocia, ale ją przywiózł chłop i ja jej nie chcę… Pani jest ciocia – prawda?…

– Nazywaj mnie czasem mamą… mamą chrzestną… – odparła dama ledwie mogąc ukryć wzruszenie.

– Mama?… Dobrze!… Pani będzie drugą mamą… Czy można się przejechać?

– Piotrze – rzekła pani do stangreta – przewieź panicza.

Józio wnet znalazł się obok stangreta na koźle i dotykając rękoma lejców objeżdżał w koło podwórze. Wyobrażał sobie, że sam powozi, i był zupełnie kontent.

Dama patrzyła na niego z dumą i zadowoleniem. Była szczęśliwa myśląc, że w jej gnieździe zamieszka odtąd młode lwiątko.

Zimne okłady o tyle ulżyły Anielce, że można było wytłomaczyć jej, iż zaraz stąd wyjadą. Wiadomość tę przyjęła obojętnie i pozwoliła się ubrać.

Dama z pewnym rodzajem wstydu i żalu przypatrywała się jej garderobie, w części składającej się z bielizny źle upranej, w części – z łachmanów.

Gdy dzieci były już gotowe do podróży, bo Józio nic nie potrzebował zmieniać w swej odzieży, pani zawiadomiła karbową, że musi z nimi jechać.

– Przebierz się więc prędko, moja kobiecino, jeżeli masz w co, bo czasu tracić nie możemy – zakończyła pani.

Przerażona karbowa wybiegła szukać męża. Stał on pod chatą i ciągle przypatrywał się powozowi.

– Słyszysz, a dyć mi jaśnie pani jechać każą!… – zawołała z płaczem.

– Gdzie?

– A bo ja wiem gdzie?… Z dziećmi, i tyle… O, nieszczęście ty moje!…

Dama usłyszawszy lament karbowej wyszła przed sień, aby uspokoić niebogę. Karbowy chwycił ją za nogi i począł prosić.

– O, jaśnie pani, zmiłuj się nade mną i zostawcie mi kobietę. Ja tu i dnia jednego bez niej nie wytrzymam, a nie dopiero – żeby ona w taką straszną drogę jechała!…

Pani zdziwiła się.

– O jakiej drodze mówisz, człowieku? – spytała. – Mieszkam o milę stąd, w Wólce… Jak tylko panienka przyjdzie do sił, odeszlę ci żonę, ale teraz musi być ktoś znajomy przy chorym dziecku.

– We Wólce?… to tam niby w pałacu?… – spytał chłop.

– Tak, w pałacu.

– No – ale jakże ja tu sam zostanę?… Niech się jaśnie pani zlitują…

Dama wydobyła portmonetę.

– Masz tu, człowieku, pięć rubli. Żonie dam, dwadzieścia… dam i więcej wreszcie, byle troskliwie obsługiwała panienkę… Dziecku w obcym miejscu będzie przykro bez znajomych… A jak pan przyjedzie, każe wam tu lepsze budynki postawić, da wam większą pensją i już będziecie mieli utrzymanie do końca życia.

Karbowy spoglądał to na pięć rubli, to na damę i słuchał. W końcu rzekł do swej kobiety:

– No, ubieraj się, Jagna!… Czy nie słyszysz co ci jaśnie pani gada?

Samej karbowej ów pałac w Wólce i obietnice wydały się tak wspaniałe, że wnet pobiegła do izby, przewróciła do góry nogami skrzynią i w kilka minut wyszła ubrana jak na odpust. Nie zapomniała włożyć na szyję paciorków i wziąć w ręce trzewików.

– Dlaczego ich na nogi nie kładziesz? – spytała pani.

– Jużci prawda! – szepnęła karbowa i ozdobiła wielkimi trzewikami swoje czerwone nogi.

Powóz zajechał przed sień. Karbowa wzięła Anielkę w objęcia jak małe dziecko i ułożyła ją w rogu siedzenia, sama zajmując miejsce na przodzie. Obok Anielki usiadła dama, a Józio już był na koźle.

Powóz ruszył noga za nogą.

– Bądź zdrów, mój człowieku! – rzekła pani do karbowego, który wyglądał jak skazaniec.

Karbowa nie pożegnała się nawet z mężem. On w ciężkim kłopocie zapomniał o tej formalności, ona zaś myślała o tym tylko – że jedzie czterokonną karetą. Zhardziała kobiecina na dobre i choćby jej mąż kazał wracać do domu, choćby ją miał zbić za powrotem, nie porzuciłaby już swego siedzenia.

Ale chłopu nie przyszło do głowy sprzeciwiać się rozkazowi jaśnie pani, choć okrutnie bolało go serce. Szedł więc biedak o kilkanaście kroków za powozem, patrzył w żonę jak w tęczę i na migi pokazywał jej, że bardzo cierpi. Rozkładał i załamywał ręce, ściskał pięści, a w końcu zaczął targać długie włosy.

– O, daj mi ta spokój… – wybuchnęła zniecierpliwiona kobieta.

– Co to znaczy?… – spytała ją pani, zdziwiona niespodzianym wykrzyknikiem.

– Abo idzie za karytą jak cielę za krową i drze się za łeb… Głupi czy co?…

Pani odwróciwszy się do karbowego zobaczyła jakąś cząstkę jego pantomin.

– No, mój człowieku – rzekła – jeżeli masz tak rozpaczać po żonie, to już lepiej nie czekając na nią przyjdź sam do Wólki…

– A kiej przyjść, jaśnie pani?… – spytał.

– Kiedy zechcesz.

Pozwolenie to tak dalece uspokoiło chłopa, że tylko pogroził żonie pięścią i zawrócił do chaty. Teraz karbowa mogła już bez przeszkody służyć chorej.

Jechali wolno. Owiana świeżym powietrzem, Anielka oprzytomniała nieco, poczęła oglądać się i rozmyślać. Kto jest ta dobra pani?… Dokąd jadą? A może w nowym miejscu czeka na nią mama, która chce im zrobić niespodziankę?…

Patrzyła na schyloną trzcinę i równy, szeroki płat bagien upstrzonych kępami.

Gdy wjechali w las, przysłuchiwała się jego jednostajnemu szumowi. Potem zdawało się jej, że drzewa wyciągają do niej konary i coś szepczą. Lecz nim zdążyła uchwycić pierwszą sylabę tej mowy, powóz minął drzewo.

– Co one chcą powiedzieć?…

Natężała słuch. Już, już coś rozumie. Jest to jakaś tajemnica, ani smutna, ani wesoła, tylko rozległa, ważna, którą cały las powtarza, lecz której ona dowiedzieć się nie może.

Ciągły, powolny ruch i zmiana widoków poplątanych, nieokreślonych poczęły drażnić Anielkę. Przymknęła oczy, ale wtedy zdawało jej się, że powóz nagle staje. Spojrzała – znowu jadą i tylko ktoś spoza konarów zagląda do niej ciekawie. Kto to?… Co to?… Jakieś mnóstwo widziadeł niemających kształtów ani barwy, cichych, rojących się.

Podróż ciągnęła się bez końca. Minęli las. Jakież to niebo ogromne i głębokie, a ona leży nad tym bezmiarem, nieprzywiązana do niczego. Ogarnęła ją obawa przestrzeni. Zdawało jej się, że spadnie gdzieś, to znowu, że pustka jest jakimś zbitym materiałem, który ją przytłacza.

Anielka jęknęła.

– Co tobie, moje dziecko? – zapytała dama.

– Boję się… Ja spadnę tam! – mówiła wskazując ręką na sklepienie niebieskie. – O, trzymajcie mnie!

Pani kazała podnieść budę nad powozem, i to uspokoiło nieco Anielkę. Lecz zaledwie przejechali paręset kroków, dziewczynka zaczęła płakać i prosić:

– O, zostawcie mnie tutaj!… Połóżcie mnie na polu, niech ja już umrę… Tak wszystko we mnie drży… tak się strasznie huśtam… Nie wiem, co mi jest, nie wiem, gdzie mnie wieziecie… Przecie ja nikomu nic złego nie zrobiłam… za cóż mnie tak męczą?… O, mamo!… mamo!….

Do dworu było już niedaleko. Zawołano ludzi i przeniesiono Anielkę na rękach. Józio i karbowa płakali, dama była bardzo niespokojna.

Rozdział siedemnasty. Pod troskliwą opieką

W obszernym pokoju na fotelu skórą obitym siedzi pan Dragonowicz, powiatowy lekarz, a obok na taburecie pani Wichrzycka, poufna tej damy, która zabrała do siebie Anielkę i Józia.

Doktór Dragonowicz jest niski, dobrze zakonserwowany i dokładnie ogolony staruszek, w długim, szaraczkowym surducie.

Pani Wichrzycka jest osobą pobożnie szczupłą, nosi suknią czarną, włosy gładko uczesane i watę w uszach.

Rozmawiają półgłosem.

– Także był sens sprowadzać takiego młokosa z Warszawy, jak gdyby u nas brakowało zarozumialców! – mówi gniewnie doktór pocierając krótką ręką szpakowate włosy. – Nic to, panie, nie poradzi, chorą zgubi, a policzy sobie z paręset rubli…

– Cóż robić, panie konsyliarzu, kiedy się uparła?… Ona dałaby i parę tysięcy rubli, byle tylko małą wyleczyć. Ma pieniądze, więc dogadza fantazjom – odparła pani Wichrzycka.

– Ja jej wyraźnie mówiłam – ciągnęła dalej – że jeżeli pan konsyliarz nie pomoże, to nikt nie pomoże, bo przecie pamiętam, jak mnie pan dobrodziej na to nieszczęśliwe ucho trafnie leczył. Ale cóż – uparła się!…

– Czy ja mam, panie konsyliarzu, brać dalej te pigułki?

– Trzeba! trzeba! – mruknął doktór. – Od czasu, jak kolej zaprowadzili, wszystkim się przewróciło w głowach z tą Warszawą. Suknie, panie, z Warszawy, cukry z Warszawy, medycy z Warszawy, a ty, biedaku miejscowy, idź w kąt!…

Skrzypnęły drzwi i wszedł przez nie młody szatyn niewielkiego wzrostu. Czarno ubrana pani zerwała się z taburetu układając bladą twarz do wdzięcznego uśmiechu.

– Jakże pan konsyliarz znalazł naszą chorą? – spytała. – Biedny aniołek!… Widziałam w życiu moim tysiące chorych, ale żaden jeszcze nie zrobił na mnie tak bolesnego wrażenia…

Młody doktór przerwał potok wynurzeń.

– Właśnie naradzimy się z szanownym kolegą nad stanem chorej – rzekł i ukłonił się wdzięcznej damie, która uśmiechnęła się jeszcze piękniej i – ująwszy fałdy sukni w obie ręce, zrobiła pensjonarski dyg.

– Chciałam się jeszcze zapytać pana konsyliarza, co życzy sobie na śniadanie?… Może być polędwica, drób, wędliny, jaja… wino, porter…

– Cokolwiek, proszę pani! – odparł młody doktór i ukłonił się po raz drugi, ale tak stanowczo, że dama uznała już za niezbędne wyjść z pokoju.

– Pan dobrodziej przybywa z Warszawy? – spytał Dragonowicz splótłszy palce rąk i patrząc przez ramię na szatyna. – Czy i tam panuje susza jak u nas?…

Wywzajemniając się szatyn spojrzał z góry na staruszka i niedbale rzucił się na drugi fotel.

– U nas po suszy trafiają się niekiedy deszcze – odparł. – A jakże szanowny kolega wczoraj znalazł chorą?

Owe: „jakże” – stropiło Dragonowicza.

– Jak zwykle przy początkach zapalenia płuc – odparł niechętnie. – Gorączka, dreszcze, język obłożony, puls prędki… Innych objawów…

– A co kolega ordynował, jeżeli wolno spytać?…

Dragonowiczowi coraz mniej podobał się egzamin.

– Ordynowałem to, co zwykle w podobnych wypadkach – odburknął. – Na nieszczęście, opiekunka chorej nie pozwala stawiać ciętych baniek…

– I słusznie! – wtrącił szatyn półgłosem.

– Hę? – spytał Dragonowicz.

– Chora jest anemiczna; krew musimy bardzo szanować…

– Więc pan dobrodziej nawet przy zapaleniu płuc nie stawiasz baniek?… – zawołał Dragonowicz. – A to coś nowego słyszę!

I począł się śmiać zacierając ręce.

– Tu nie ma zapalenia płuc…

– Jak to nie ma?… A co mówi lewe płuco…

– Lewe nic nie mówi. Prawe jest cokolwiek zajęte…

– Jak to prawe?… – krzyknął Dragonowicz. – Ja mówię, że lewe!…

– A mnie auskultacja mówi, że prawe…

 

– W jaki sposób pan uważasz prawe płuco? Czy to, które u chorego leży po prawej stronie, czy to, które lekarz znajduje naprzeciw swojej prawej ręki?

– Naturalnie, że u chorego prawe płuco leży po stronie prawej.

Dragonowicz tak się zaperzył, że na chwilę oniemiał. Opanował jednak wzruszenie i zaczął mówić ciszej, siląc się na ironią.

– Dobrze!… prawe!… dobrze… niech i tak będzie… A jakże wedle swojej nomenklatury nazwiesz pan chorobę?

– Malaria! – odparł szatyn krótko, już nie patrząc na Dragonowicza.

– Ma-la-ria?… – powtórzył po sylabie stary doktor wstając z fotelu. – Wiem, jest to, panie, choroba warszawska, wynalazku wielkiego Baranowskiego czy wielkiego Chałubińskiego, co to leczą chorych mlekiem i świeżym powietrzem… Znam tych panów! Posłałem ja raz pacjenta z palpitacjami, a oni powiedzieli, że to katar żołądka, wynaleziony także przez nich. Cha! cha!… katar żołądka… Szkoda, że mu nie zapisali tabaki, ażeby się wykichał!…

Teraz szatyn zerwał się z fotelu.

– Pozwól sobie powiedzieć, szanowny kolego – rzekł rozdrażniony – że jedna diagnoza tych panów więcej znaczy w świecie lekarskim aniżeli wszystkie autorytety pacanowskie… Co zaś do kataru żołądka…

Ale Dragonowicz już nie słuchał. Chwycił czapkę z biurka, włożył ją jeszcze w pokoju na głowę i wyszedł trzaskając drzwiami. W kredensie nazwał młodego szatyna elegantem i zażądał koni. Na szczęście dla cierpiącej ludzkości, schwyciła go pani Wichrzycka i w celu ułagodzenia zaprowadziła do dwu chorych parobków, którym zapisał po dwie sążniste recepty i po pół kopy ciętych baniek na chłopa.

Tymczasem młody doktór, zmęczony podróżą z Warszawy, siadł głębiej w fotelu i oparłszy głowę na ręku począł obmyślać sposób leczenia chorej.

– Mamy gorączkę, lekkie zajęcie płuc i mózgu i upadek sił. Pacjentka mieszkała w okolicy bagnistej… Zadawać musimy przede wszystkim chininę, która, naturalnie, będzie fałszowana… Stare wino… Czy aby mają stare wino?… Może arszenik?… Dać spokój!… Jak tu parno w pokoju… Acidum carbolicum cristalisatum?… Na nic… Gorączka… Acidum salicilicum? Do czego?…

Tak nurzając się w odmętach farmakopei, młody lekarz szukał coraz to nowych środków. Już… już chwytał jakiś oryginalny, a całkiem skuteczny sposób leczenia. Już gorączkę zmniejszył, siły wzmocnił, rozdrażnienie uspokoił…

Wtem zasnął twardo.

Z tej komnaty wysokie podwoje, ozdobione złoceniami, prowadziły do sali, w której leżała Anielka.

Część mebli wyniesiono stąd, resztę ustawiano wzdłuż ścian i zasłonięto pokrowcami. Okna były otwarte, żaluzje zamknięte. Panował mrok.

Na środku stało wielkie rzeźbione łóżko z czarnego dębu, a na nim – Anielka, cała w bieli. Pilnowała jej karbowa.

Biedna kobiecina sama siebie poznać nie mogła. Czym ona jest? gdzie ona jest? Wielkość sali, mrok i mnóstwo nieznanych sprzętów przestraszyły ją. Przypomniały się jej legendy o zaklętej królewnie i innych rzeczach, które w opowiadaniu są bardzo ciekawe, ale przy zetknięciu się z nimi napędzają dużo kłopotów i trwogi. Czarne łóżko wygląda jak katafalk, sprzęty w pokrowcach jak umarli w całunach, fortepian jak trumna, do której wnet karbowę włożą. A tu nawet, o Jezu! i uciekać nie można, bo podłoga śliska jak lód i nim Zającowa krok zrobi, już ją złapią, naturalnie ci, którzy łapać zechcą.

Anielka po większej części leżała spokojnie z zamkniętymi oczyma, odurzona. Po wielkich wstrząśnieniach opanowała ją teraz senność i apatia. Gorączkowe obrazy pierzchły, gwałtownie wybuchające uczucia przygasły. Jeżeli mówiła, to powoli, cicho, urywanymi zdaniami.

Gdy wiatr powiał od ogrodu, sala napełniała się wonią kwiatów, świegotaniem ptaków, a niekiedy – dalekimi odgłosami wesołej rozmowy ludzi zdrowych. Zwykle jednak przez wąskie otwory żaluzji widać tylko było mnogie cienie chwiejących się liści, które wydawały szelest jak woda strumienia prędko uciekającego po kamykach. Istny obraz wieczności!

Czasami znowu stawał kto za oknem i zapuszczał ciekawy wzrok do wytwornej świątyni nieszczęścia. Na widok tych figur tajemniczych, które ukazywały się i znikały bez szelestu, karbowej przechodziło przez głowę, że może to śmierć do nich zagląda badając, czy już czas?…

– Pić… – szepnęła Anielka.

Karbowa zerwała się z fotelu i przyłożyła chorej do ust jakąś miksturę słodką i chłodzącą.

– Czy to już wieczór?

– Nie, paniuńciu, jeszcze nie wołali na południe.

Milczenie.

– Co to tak płynie za oknem?

– To drzewa, paniuńciu, w ogrodzie szelepią.

– A!… Jak tam musi być ładnie… A mnie tak nudno, ja taka chora…

– Niech się panienka nie boi, będzie zdrowa! Już był tu drugi doktór, pono z Warszawy. Obejrzał panienkę (aż koszulę, para, odpinał!) i mnie się o wszystko wypytywał. Jakem mu zaś wzięła gadać (jeszczem niejedno, Boże odpuść! zełgała), to aż ci się za głowę chwycił i poszedł radzić z tamtym.

Ho! ho! oni dopiero coś uradzą. Wykrzykiwały przecie tak, że myślałam: czy się nie biją?…

Gorzej z moim Kubą… Co on se ta chłop robi na folwarku?… – dokończyła karbowa myśląc o mężu.

Anielka splotła chude rączki i przymknęła powieki oddychając szybko i krótko. Karbowa umilkła i poczęła dopasowywać się do miękkiego fotelu, na którym żadną miarą siedzieć nie umiała. Co siędzie na brzegu, to się zsuwa. Rąk na poręczach oprzeć nie śmie. Posunąć się głębiej nie wypada, bo jeszcze, czego Boże broń! rozwaliłaby się na nim jak na łóżku…

Gdyby jej dali prosty stołek, zaraz by oprzytomniała, a z tym wygodnym siedzeniem tylko zgryzota kobiecie. Jeszcze jeden dzień taki, a wymknie się przez okno i ucieknie na koniec świata.

Za ogrodem rozległ się powolny turkot bryczki po bitej drodze i – ciężki stęp koni.

– Ktoś jedzie!…

Orzeźwiło to karbowę, że w swojej kłopotliwej ciemnicy słyszy przynajmniej jakieś odgłosy, które przypominają jej, iż poza obrębem pałacu istnieje świat, a na nim folwark, za którym tak tęskniła.

Turkot ucichnął.

„To do nas przyjechali! – pomyślała karbowa. Lecz kto przyjechał? – odgadnąć nie mogła.

W tym samym czasie pani Wichrzycka wracająca z oficyny do pałacu zobaczyła przed bramą wielką bryczkę, konie spasione jak gałki, a na koźle woźnicę ubranego po chłopsku, lecz wygolonego po księżowsku. Z bryczki tej wysiadła jakaś jejmość i bardzo rezolutnie szła ku drzwiom pałacu.

Była to ciocia Andzia, która poznawszy w Wichrzyckiej osobę swojej kondycji zwróciła się przede wszystkim do niej z rekomendacją i pytaniami.

– Jestem Anna Stokowska – mówiła prędko. – Dowiedziałam się, że tu są dzieci pana Jana: Anielka i Józio. To moi siostrzeńcy.

– A!… – szepnęła pani Wichrzycka robiąc dyg z pochyleniem głowy na bok.

– Właśnie jechałam na folwark, aby dzieci przewieźć do siebie, ale spotkałam w drodze tamtejszego karbowego, który mi powiedział, że one są tutaj. Niech sobie pani wyobrazi, że człowiek ten z całym dobytkiem folwarcznym – jedzie do państwa.

– Wiem… jego żona pilnuje chorą Anielcię – przerwała Wichrzycka – bardzo ordynaryjna kobieta, którą gdyby nie opór pani baronowej…

„Baronowa?” – pomyślała ciotka, a potem rzekła głośno:

– Chciałabym widzieć się z panią baronową. Podziękuję jej za opiekę nad dziećmi i zabiorę do siebie.

Pani Wichrzycka pokręciła trochę głową, ale nie odpowiedziała nic. Wprowadziła ciotkę do pokoju, sama zaś poszła uprzedzić baronowę o zamiarach przyjezdnej.

Ciotka Andzia usiadła na aksamitnej kanapie i usiłowała zabić czas przypatrując się cackom na stolikach albo obrazom, między którymi był portret mężczyzny w mundurze intendenckim.

„Bogata bo bogata – myślała. – To on był baronem… Ale czego ona chce od dzieci?… Kto ją o nich zawiadomił?… Ha! widać miłosierna kobieta…”

Wtem cicho otworzyły się drzwi i do salonu weszła właścicielka pałacu. Mogła mieć około lat czterdziestu, była dobrego wzrostu, śniada, z czarnymi, bardzo żywymi oczyma. Rysy jej grube i namiętne zachowały jednak i dziś ślady piękności.

„Żydówka?…” – przemknęło przez głowę cioci Andzi. Podniosła się jednak szybko z kanapy i złożyła wchodzącej głęboki ukłon.

Baronowa serdecznie ścisnęła ją za rękę.

– Pani jest ciotką Anielci i Józia? – spytała.

– Tak – odparła przybyła.

– Siądźmy, proszę… Pani jest bliską krewną biednej?…

Ciocia Andzia nagle posmutniała.

– Podobno w ostatnich czasach – mówiła baronowa – ona mieszkała w domu pani… Tam także…

Biedne dzieci…

– Właśnie chcę pani podziękować za jej zacną opiekę…

– O, to był mój obowiązek – przerwała baronowa prędko.

– Przyjechałam też, aby dzieci zabrać… Bo ja w tych dniach – mówiła ciotka z odcieniem zakłopotania – otrzymałam miejsce u jednego zacnego kanonika…

Baronowa poruszyła się na kanapie.

– Ale że to człowiek dostatni i bardzo dobry, więc pozwolił mi sprowadzić dzieci do siebie. Wypłacił mi nawet pensją za kwartał, aby im kupić, co potrzeba…