Kostenlos

Anielka

Text
Als gelesen kennzeichnen
Schriftart:Kleiner AaGrößer Aa

– Chodźta, panicze! – rzekł. – Pobiegajcie se po lesie i nazbierajcie jagód. Będzie wam weselej…

Dzieci usłuchały go. Karbowy porobił im pudełka z kory i oprowadzał po miejscach, gdzie rosły jagody czarne i poziomki w wielkiej obfitości. Pokazał im też dużego dzięcioła, który kuł w spróchniałą gałąź, aby wystraszyć robaka, a później wiewiórkę, która siedząc na szczycie sosny obierała młode szyszki.

Oglądali także wielkie mrowiska, paproć, której kwiat daje ludziom wiedzę o ukrytych skarbach, i leżeli na mchu. Anielka mniej tęskniła, a Józio był zupełnie wesoły na tym spacerze. Umówili się z karbowym, że gdy mama będzie wracać, wyjdą naprzeciw niej z jagodami.

O, jakaż to uciecha będzie!

Rozdział czternasty. Smutne dnie

Nazajutrz przed wieczorem wrócił Szmul. Przywiózł papier, atrament i pióro do pisania listów, elementarz dla Józia i jakąś starą książkę z powiastkami i poezjami dla Anielki. Oprócz tego – chleba, ciasteczek i innych drobiazgów.

Mama nie pisała. Kazała tylko zawiadomić dzieci, że jest trochę zmęczona, i upomnieć je, aby cierpliwie oczekiwały na jej powrót.

Szmul od siebie powiedział Anielce na pociechę, że będzie wszystko dobrze. Wyjeżdżając jednak skręcił na pole do karbowego.

– Jakże tam, szczęśliwieśta dojechali? – spytał chłop.

– Niech Bóg broni, co ja miałem za hecę! – odparł Szmul. – Pani przez całą drogę śmiała się, płakała i mdlała, a w mieście to ledwieśmy ją z bryki zdjęli. Ja w chałupie nic nie mówiłem, bo pani zaklęła mnie, ażeby się o tym dzieci nie dowiedziały.

Chłop pokiwał głową i obiecał, że milczeć będzie nawet przed żoną.

I znowu płynęły dnie, podobne jedne do drugich. Karbowy kosił trawę, karbowa kręciła się około bydła i nosiła mężowi jeść w pole. Dzieci z tego powodu siedziały same prawie po całych dniach.

Anielka chciała z początku uczyć braciszka abecadła. Ale Józio, który coraz bardziej zapominał o swoim osłabieniu, wolał biegać i bawić się niż ślęczyć nad książką.

Dziwna rzecz, dziecku temu lepiej służyło zabójcze powietrze bagnisk przy ruchu i prostych potrawach aniżeli ciągłe siedzenie i lekarstwa w domu. Zaczął nawet nabierać cery zdrowszej.

Anielka jednak była chora. Już same wyziewy tutejsze mogły podkopać jej zdrowie, a cóż dopiero, gdy z wpływem ich połączyła się tęsknota, na którą nie było lekarstwa. Delikatny kwiat w atmosferze nędzy, smutku i ciągłych wstrząśnień poczynał się warzyć.

Choroba jej nie miała żadnych gwałtownych symptomów. Była to bardzo lekka, ale nieustająca gorączka. Czasami miewała Anielka przechodnie dreszcze i ból głowy, czuła upadek sił, ale to jej nie przestraszało, ponieważ niekiedy znowu czuła się silną jak nigdy.

Karbowy i jego żona patrząc na Anielkę widzieli, że prawie co kilka dni staje się mizerniejszą. Była blada jak kreda, niekiedy z odcieniem żółtawym; usta jej robiły się bladoróżowe, a czasem zupełnie traciły barwę. Palce rąk miała półprzeźroczyste, oczy – niebieskie. Chwilami znowu twarz jej oblewał silny rumieniec, oczy stawały się ciemnoszafirowe, usta karminowe. Lubiła wtedy biegać, chciała koniecznie coś robić, była weselsza i mówiła dużo.

W takich chwilach karbowa myślała, że to są objawy mocnego zdrowia, które zataiło się w Anielce przed smutkiem. Ale mąż jej więcej obawiał się tych rumieńców niż bladości.

Józio często mówił o matce, niecierpliwił się, że nie wraca, i płakał. Anielka wówczas starała się zwrócić jego uwagę na inny przedmiot, sama zaś nie wspominała przy nim o matce nigdy. Tylko raz, późnym wieczorem, gdy już karbowa ukończywszy roboty siadła na progu mówiąc pacierze, Anielka zająwszy miejsce obok niej położyła głowę na jej kolanach i płakała po cichu.

Tymczasem, choć już tydzień upłynął, ani matki, ani wiadomości od niej nie było. Nawet Szmul nie pokazywał się.

Częścią z potrzeby, częścią dla zapełnienia czasu Anielka, o ile sił jej starczyło, wykonywała rozmaite prace. Zapalała ogień w piecu i gotowała w dwu garnkach obiad dla wszystkich, najczęściej kartofle i kaszę. Nosiła wodę ze studni. Karmiła krowy, woły i drób. Usiłowała prać bieliznę Józiowi i sobie, co jej szło najciężej i udawało się najgorzej. Na próżno karbowa widząc, że prace podobne męczą Anielkę, nie pozwalała jej na to. Rzuciwszy jedno zajęcie, brała się do drugiego z jakąś niepokonaną zaciętością, której nic osłabić nie mogło.

Trafiały się jednak dnie, w których nie była w stanie nie tylko robić, ale nawet chodzić. Wtedy kładła się na tapczan i czytała przysłaną jej książeczkę albo zamknąwszy oczy – marzyła.

Trudno było poznać w niej ową niegdyś wesołą i szczęśliwą Anielkę. Pożółkła i schudła. Włosy, drapane połamanym grzebieniem i źle splatane, jeżyły się i motały. Jedyna, niegdyś różowa sukienka straciła barwę. Pończoszki, które jej ciotka przysłała, były za duże. Buciki darły się. Było to dziecko zawsze piękne, ale bardzo wynędzniałe i obdarte.

Nawet ojciec, gdyby zobaczył ją w tym stanie, zapłakałby nad nią.

Współcześnie z upadkiem sił fizycznych duch jej potężnie się rozwijał. Przybywało jej myśli i uczuć. Widywała jakieś zdarzenia, o których nikt jej nie opowiadał, słyszała muzykę, jakieś głosy. Słowem – ukazywał się jej inny świat, zapewne niebo, o którym myślała najczęściej.

Nieraz pragnęła opowiedzieć komu swoje widzenia, ale wstyd jej było. Z drugiej znowu strony zdawało się, że nadmiar niewypowiedzianych uczuć rozerwie jej serce. Stan taki stał się szczególnie dokuczliwy od czasu, gdy zaczęła czytać poezyjki zawarte w książce, którą jej Szmul przywiózł.

Jednego dnia opanowała ją tęsknota cięższa niż zwykle. Robić nic nie mogła ani w domu usiedzieć. Czuła potrzebę powietrza i wybiegła na jeden ze wzgórków otaczających w pewnej odległości folwark. Przebyła tam jakiś czas, patrzyła, słuchała, a potem usiadłszy w kąciku zaczęła pisać.

Była to pierwsza poezja dziecka. Oto, co zawierało się w niej:

 
Żal mi domku mojego,
Co stał nad sadzawką…
Żal ogrodu, altanki
I kasztana z ławką;
Kwiatów, które mnie co dzień
Zapachem witały,
Ptaszków, co się na obiad
Do mnie zlatywały.
Żal mi ich i dlategom
Smutna.
Czasem płaczę.
Wyszłam dzisiaj na wzgórek,
Może dom zobaczę?…
Może się choć odległym
Nacieszę widokiem…
Nie ma nic…
               Pan Bóg dom nasz
Zasłonił obłokiem.
 

Innego dnia znowu Józio przypomniał sobie matkę, zaczął płakać i prosił karbowych, ażeby go odwieźli do niej. Na próżno Anielka pocieszała go, pokazywała mu młode króliki. Nic nie pomogło. Dopiero gdy zaczęła czytać głośno wiersze z książki, uspokoił się i usnął.

Wtedy, rozżalona, pisała:

 
Józio siostry już nie kocha,
Zamiast cieszyć – to ją smuci,
Zamiast bawić się – to płacze…
Nie płacz, Józiu! mama wróci.
 
 
Przywiezie ci pudełeczek,
Ażebyś je znowu gubił;
Kupi lalkę z porcelany,
Którąś tak bawić się lubił.
 
 
Będziem znowu wszyscy razem,
Tatko już nas nie porzuci.
Będziem mieli dom z ogródkiem…
Nie płacz, Józiu! mama wróci.
 
 
Cicho. Posłuchajmy lepiej,
Czy gdzieś Karuś nie zawyje…
Ach! mój Józiu, ty nic nie wiesz,
Że on, biedak, już nie żyje…
 
 
Siądź. Będziem pisać wierszyki,
Prędzej nam złe dnie przeminą.
Czekaj, niech wprzód łzy obetrę,
Które mi wciąż z oczu płyną.
 

Gdy mocno osłabiona nie mogła już wychodzić na dalsze spacery, siadała przed wrotami i całe godziny patrzyła na drogę biegnącą od lasu. Widziała wówczas żółte bocianki wychylające głowy z gniazd, jakby dla zwabienia rodziców, którzy polowali na bagnach. Słyszała narzekania karbowej za dziećmi, a niekiedy, siedząc tak w milczeniu, bez ruchu, owiewana surowym chłodem, doczekała nocy i wraz z nią błędnych ogni, które pląsały nad bagnem.

Te wrażenia i osobiste uczucia jej odbiły się w następnych strofach:

 
Wieje wiatr, że aż wzdychają ściany
I tulą się drżące gwiazdy przy gwiazdach,
Szumi las, płaczą młode bociany,
Że im chłodno jest bez matek – choć w gniazdach.
 
 
Łzy ich wiatr zaniósł prędko nad wodę,
Między kępy, tam gdzie trzcina zaschnięta,
Szepnął matkom, że już tęsknią ich młode…
Wnet wróciły… O szczęśliwe pisklęta!…
 
 
Stojąc sobie koło chaty, u proga,
Płacze matka, wzdycha ojciec stroskany:
«Oj! nie wrócą nasze dzieci od Boga,
Jak wróciły do swych piskląt bociany».
 
 
Lecz nim matka bolejąca zadrzemie,
Zlecą duchy, by odwiedzić swą stronę,
Bóg je puści z mocnej ręki na ziemię,
Jak człek dobry puszcza ptaki zlęknione.
 
 
Tęskni do nas smutna mama tam, w mieście,
I nie słyszy, jak my za nią wzdychamy.
Dobre duchy! zabierzcież nas, zabierzcie,
I do mamy zanieście – do mamy!…
 

Od wyjazdu matki upłynęło prawie trzy tygodnie. Znikąd żadnej wiadomości. Karbowi nawet byli strwożeni nie tylko nieznanym losem pani, ale nade wszystko dolą powierzonych im dzieci. Fundusze wyczerpały się, zapasy spiżarniane dobiegały kresu, i biedakom na folwarku uwięzionym groził jeżeli nie głód, to przynajmniej wielki niedostatek.

Anielka tak już osłabła, że nie podnosiła się z pościeli. Mało jadła, nie mówiła prawie nic, nie czytała książki, a nawet nie śmiała się z figlów Józia. Chłopiec obdarty biegał w dziurawych butach po całej okolicy i tak go pochłaniały nieznane mu dotychczas wrażenia swobody, że zapomniał o chłodzie, spiekocie, wypoczynku, a nawet o siostrze i matce.

Wpadał do izby tylko wówczas, gdy mu się bardzo jeść zachciało. Resztę czasu przepędzał w lesie albo nad wodą.

Wśród takich okoliczności ukazał się pewnego dnia na dworze chłopski jednokonny wózek, a na nim furman i kobieta ciemno ubrana. Karbowy, który zwoził siano w tym czasie, rzucił robotę i wybiegł naprzeciw sądząc, że pani jedzie. Zbliżywszy się jednak, zobaczył osobę nieznaną mu, która go zapytała:

 

– A cóż dzieci?…

Karbowy popatrzył na nią i odparł:

– Panicz harcuje, ale panienka bardzo chora…

– Chora?… O, nieszczęście!… Cóż jej jest?…

– Albo my wiemy, proszę łaski pani?… Chora tak, że z pościeli nie wstaje, i tylo.

Potem dodał:

– Czy może pani przybywa od naszej dziedziczki?… Jak tam z nią jest, bo panienka okrutnie tęskni i widzi mi się, że z tego nawet chora.

– Biedne dziecko! – szepnęła przyjezdna ocierając oczy. Ale na pytanie karbowego żadnej nie dała odpowiedzi.

Wózek ruszył z miejsca, a karbowy szedł obok. Przyjezdna parę razy zwróciła się do niego, jakby chcąc mu coś zakomunikować czy też o coś spytać. Ale zawsze w porę umilkła.

Usłyszawszy turkot i krzyk karbowej, która myślała, że pani wraca, Anielka zwlekła się z tapczana i wyszła do sieni.

– Ciocia Andzia!… – zawołała dziewczynka spojrzawszy na przybyłą.

Długo całowały się w milczeniu.

– Ciocia po nas od mamy?…

Ciocia zawahała się.

– Nie, moje dziecko, jeszcze nie po was. Dostałam w tej okolicy miejsce gospodyni u jednego zacnego kanonika i jadę je objąć. Ale jak tylko rozmówię się z nim, za parę dni wrócę do was i zabiorę. Ale co tobie?…

– Nic, ciociu… Muszę położyć się… – odparła Anielka. – Co się dzieje z mamą?… Myśmy żadnego listu nie mieli…

Ciotka odprowadzając ją na tapczan drżała. Ułożyła Anielkę i rozejrzała się po izbie.

– Boże! jaka tu nędza… – szepnęła. A potem mówiła głośno, prędko i wesoło, jak to było w jej zwyczaju:

– A cóż mama?… Bo widzisz, babcia nie przyjechała do nas, więc mama napisała do niej list…

Ciotka obtarła nos.

– Otóż widzisz, moje dziecko, co chciałam powiedzieć… babcia wasza, a ciotka twego ojca, kazała mamie natychmiast przyjechać do siebie do Warszawy…

– I mama pojechała?…

– A naturalnie, tego samego dnia. Z waszą babką nie ma żartów. Przy tym widzisz, moje dziecko…

– W Warszawie mieszka Chałubiński – wtrąciła Anielka.

– Tak, właśnie… To samo chciałam ci powiedzieć… W Warszawie mieszka Chałubiński… O! to sławny doktór… Do niego jeżdżą wszyscy, jak do Częstochowy; mówił mi to jeden ksiądz, który chorował na wątrobę…

– Ale mama zdrowa? – spytała Anielka patrząc jej w oczy.

– To jest… powiem nawet, że zdrowsza, aniżeli była wtedy, kiedym to tak do was wpadła…

Anielka objęła ją za szyję i znowu poczęły całować się.

– Moja złota, kochana ciocia! – szeptała dziewczynka. – Dawno mama wyjechała?

Ciotka lekko drgnęła.

– Będzie… z tydzień. Tak – dziś tydzień.

– Ale dlaczego mama do nas nie pisała?…

– Bo widzisz, nie miała czasu. A zresztą wiedziała, że ja u was będę….

– Ale z Warszawy mama napisze?…

– O, niezawodnie, ale nie zaraz, moje dziecko. Bo widzisz, przy waszej babce to trzeba zawsze… trzeba ciągle kręcić się koło niej. Przy tym – kuracja… Rozumiesz, moje dziecko?…

Przybiegł Józio, obejrzał ciotkę ostrożnie, jakby trzymając się zasad ojca, że z ubogimi krewnymi trzeba być z daleka. Dopiero gdy dostał rogal i usłyszał, że niedługo opuści folwark, ożywił się nieco i pocałował ciotkę w rękę, ale bez nadmiaru czułości.

Anielka także zdawała się być zdrowsza i weselsza. Ubrała się nawet i przeszła parę razy po izbie wypytując o szczegóły dotyczące matki. Ciotka na wszystko odpowiadała w sposób zadawalniający.

Tak upłynęło im kilka godzin. Wreszcie i furka zatoczyła się przed dom.

– Ciotka odjeżdża?… – krzyknęła Anielka.

– Dziecino moja, muszę. Dziś chcę koniecznie stanąć u kanonika i prosić go, aby mi pozwolił wziąć was do siebie. Nie wiem, czy mi się to od razu uda, ale najwyżej za parę dni przyjadę was zabrać.

Anielka położyła się na tapczanie i cicho odparła z płaczem:

– Mama także miała wrócić za parę dni… Tatko też…

Ciotka aż skoczyła.

– Dziecko moje! – zawołała. – Przysięgam ci na zbawienie duszy, że was nie opuszczę! A gdyby ksiądz kanonik nie chciał was przyjąć do domu, co nie podobna, to rzucę u niego miejsce i wrócę tu, choćbym miała razem z wami z głodu umrzeć. Dwa… trzy dni najdłużej nie będziesz mnie widziała. Potem już się nie rozłączymy, przysięgam ci!

– Trzy dni!… – powtórzyła Anielka.

Była już spokojniejsza, a raczej wpadła w poprzednią apatią. Nawet pożegnała się z ciotką obojętniej, choć dobra ta kobieta rzewnie płakała.

Wychodząc z izby zamknęła ciotka za sobą drzwi i zbliżywszy się do karbowej chciała jej coś powiedzieć. Ale powściągnęła się. Gdy wózek ruszył i już był we wrotach, ciotka zatrzymała furmana i skinęła na karbowę. Ta przybiegła pędem.

– Pani chce czego? – spytała.

Ciotka popatrzyła, jej w oczy. Chwilę wahała się, ale wnet usiadła mocniej na siedzeniu i wyprostowała się, jakby robiąc w duszy postanowienie. Potem odparła:

– Nic… uważajcie tylko na dzieci.

– A jakże będzie z panienką?… My na doktora nie mamy, a jej by trzeba…

– Wrócę tu za parę dni, to i doktór znajdzie się – przerwała ciotka. – Dziś nic nie poradzę, bo sama grosza nie mam.

Nagła wizyta ciotki i całe postępowanie jej wydało się obojgu karbowym dosyć dziwne. Ani domyślali się jednak, że oczekują ich jeszcze większe niespodzianki.

Rozdział piętnasty. Początki choroby

Anielka ocknąwszy się poczęła myśleć.

Więc to już zima?!

Chłodne powietrze mrozi płuca. Dokoła leży gruba warstwa śniegu. Tonie się w nim jak w puchu, do kostek, do kolan, do pasa, do ramion… Już nie widać nic, tylko do nóg, do piersi sunie się przejmujące zimno, powoli, szeroko…

Jakim sposobem wpadła w śnieg?

Nie, ona przecie nie leży w śniegu, tylko w swoim pokoju na łóżku. Jak tu dobrze! Jest wprawdzie zimno, ale – to na dworze zimno. Jej przecie gorąco. Dotyka ręką czoła… Jak pali… Ale co?… czoło czy ręka?

Podczas zimowego poranka doskonale jest leżeć w ciepłej pościeli i przysłuchiwać się skrzypiącemu na dworze śniegowi. Która też godzina?… Anielce nie chce się wstać. Na wspomnienie chłodnej jak lód podłogi przebiega ją dreszcz od stóp do głów, a potem wdziera się do głębi i przeszywa na wskróś. Nie ma w niej ani jednej fibry, która by nie drżała.

Może ją zaraz zbudzą? Która to może być godzina?… Czy ma wysunąć głowę spod kołdry i spojrzeć, czy też czekać, aż zegar sam wybije?… Musi być jeszcze rano…

Poczęła myśleć o lekcjach. Co to dziś mamy?… Dziś mamy… dziś mamy…

Dziś mamy…

Świadomość jej nie mogła wyjść poza obręb dwu wyrazów. Jakie to dziwne, ażeby człowiek powtarzał w kółko dwa wyrazy i nie wiedział nic już ani przed, ani za nimi…

Trzeba sobie przepowiedzieć historię. Co to było?… Zaraz…. A!…

„Dzieło zaledwie rozpoczęte przez Karola Martela Pepina rozszerzył i dokończył Karol Wielki. Nie tylko posiadał on więcej geniuszu niźli ojciec i dziad, ale okoliczności…”

Okoliczności… co to dziś mamy?… Mamy zimę. Skądże znowu? W zimie jest mróz, a mnie tak gorąco. Dzień strasznie gorący. Kiedy przyłożę rękę do czoła, to mnie pali… Jaki pot…

„Dzieło zaledwie rozpoczęte przez Karola Martela Pepina…”

– Panno Walentyno!…

Anielka usiadła, odrzuciła kołdrę i poczęła na cały głos wołać:

– Panno Walentyno!

Na chwilę otworzyła oczy, ale wnet przymknęła, bo ją raził blask tak silny, że powieki nie stanowiły dostatecznej ochrony od niego. Oparła twarz na rękach i zacisnęła oczy końcami bladych palców.

– Czego ty chcesz, Anielciu? – odezwał się Józio.

Czy nie mogła poznać głosu brata, czy nie obchodziło ją pytanie, dość – że milczała.

Józio targnął ją za rękę.

– Co tobie jest? – pytał. – Co ty mówisz?

– Która godzina? – odparła Anielka nie odsłaniając twarzy.

A potem mówiła jakby do siebie:

– Czy panna Walentyna… Czy panna…

– No, Anielciu – wołał Józio. – Co ty robisz?… Nie figluj tak… Ty przecie wiesz, że ja się boję…

Anielka upadła na poduszkę odwracając się od niego.

– Karbowa! chodźcie no tu – wołał Józio. – Zobaczcie, co Anielci jest…

Anielcia uczuła, że ją ktoś łagodnie unosi na rękach szepcząc:

– Panienko!… paniuńciu!…

Otworzyła oczy.

Izba odrapana. Przez otwarte drzwi widać sień i kawałek podwórka. Przez małe okienko zagląda wesoło słońce i rzuca złoty blask na czarne klepisko.

Teraz Anielcia poznała karbową, a za nią – przestraszonego Józia. Przypomniała sobie, że jest na folwarku i że niedawno widziała się z ciotką.

– Czy tu była ciocia?

– Była wczoraj – odpowiedziała karbowa.

– A która godzina?

– Rano jeszcze, niech panienka śpi…

– Co tobie, Anielciu? – pytał Józio.

– Mnie?… Nic… Albo ja wiem!… – odparła z uśmiechem.

Potem dodała:

– Przecież śniegu nie ma na dworze?…

– Dlaczego ty tak mówisz?… Co ty mówisz, Anielciu?… – wołał zatrwożony Józio.

– Gorączkę ma panienka – rzekła karbowa. – Pali paniuńcię we środku?…

– Pali.

– I trzęsie?

– Trzęsie.

– Pić się paniuńci chce?…

– O pić!… pić!… dajcie pić!… Prawda, zapomniałam, że mi się pić chce… – odparła Anielka.

Józio wybiegł do sieni i przyniósł garnuszek wody. Anielka zaczęła ją pić chciwie, lecz wnet odtrąciła z obrzydzeniem.

– Gorzka woda! – szepnęła.

– Nie, Anielciu, to dobra woda!… – upewnił Józio.

– Dobra woda?… Tak… Ale ja nie chcę pić, tylko jeść… Zresztą nic nie chcę… Spać pójdę…

Karbowa ułożyła ją ostrożnie, otuliła, a potem wyprowadziła Józia na podwórko.

Chłopcu zbierało się na płacz.

– Anielcia jest chora – mówił. – Trzeba mamie dać znać. Dlaczego mama nie przyjeżdża?…

– Cicho, paniczu!… Anielcia ma gorączkę i wydają się jej różne rzeczy. Ale to minie, żeby tylko pani ciotka szczęśliwie wróciła i zabrała was stąd. Ty, paniczu, biegaj se po dworze i nie wchodź do izby; ja sama Anielci dojrzę…

Zostawszy na dziedzińcu, Józio wciąż myślał: co może być Anielce? i machinalnie zbliżył się do studni. Zbutwiała, zieloną pleśnią okryta cembrowina tak niewysoko wznosiła się nad ziemię, że chłopczyk mógł zajrzeć do wnętrza.

Zobaczył taflę wody podobną do czarnego lustra, a w nim swój wizerunek jakby w ramy ujęty, na tle dogodnego nieba, które w głębi zdawało się być ciemniejsze niż na dworze. Ze starych desek cembrowiny krople niekiedy padały na wodę wydając różnej wysokości tony ciche. Były one podobne do brzęku odległych dzwonków. Niekiedy ptak przelatywał nad studnią, a wówczas zdawało się Józiowi, że to tak głęboko coś lata.

„Czy to jest tamten świat?” – myślał Józio i w dalszym ciągu wyobrażał sobie srebrne pałace ze złotymi dachami, drzewa rodzące drogie kamienie, i ptaki, które przemawiały ludzkim językiem. Słyszał on niegdyś o tych rzeczach od piastunki, a może i od matki. Pamiętał nawet, że kraje te zwiedził pewnego razu chłopczyk w jego wieku i przyniósł z nich lampę czarodziejską.

Ułożył sobie projekt, że gdy urośnie, to puści się do podziemnej krainy. Dopieroż będzie miał o czym opowiadać!… Tymczasem spojrzał jeszcze raz na chatę, w której leżała chora siostra, a potem – wziąwszy stare sito, poszedł między kępy ryby łapać. Wkrótce zapomniał o chacie, siostrze i tamtym świecie, pogrążony w zabawie.

Anielka wciąż bredziła.

Chwilami wiedziała, gdzie jest, patrzyła na karbowę krzątającą się około komina i słyszała żwawe gulgotanie gotującego się krupniku.

Potem zdawało się jej, że chodzi po cienistym lesie, po mchu ciemnozielonym i miękkim i że nie wiadomo, skąd dolatuje ją zapach malin. To znowu nie widziała, nie słyszała i nie czuła nic.

Znęcone ciszą, wysunęły się na środek izby dwa białe króliki. Większy znalazł kilka listków zieleniny i jadł ją zwróciwszy na Anielkę czerwone oko. Mniejszy chciał także skosztować, ale ponieważ był nieśmiały, więc ruszał tylko długimi wąsami i co chwilę służył jak piesek.

– Karuś! – zawołała Anielka patrząc na nich.

Króliki nadstawiły długich uszu i zobaczywszy wyciągniętą rękę dziewczynki uciekły do swej nory, mocno rzucając tylnymi nogami.

– Karusek! – powtórzyła Anielka.

Przybiegła karbowa.

– To króliki, panienko!… cicho!… cicho!… Nie boli paniuńcię główeńka?…

Anielka patrząc błyszczącymi oczyma w twarz karbowej rzekła z uśmiechem:

– Nie żartujcie!… Przecież tu był Karusek w tej chwili… lizał mnie nawet po ręku… O! patrzcie jeszcze wilgotna…

I zbliżyła do oczu swoją szczupłą, rozpaloną rączynę.

Kobieta pokiwała głową.

– Czekaj, paniuńciu, przyrządzę ci lekarstwa. Zaraz złe odejdzie.

Ledwie znikła w sieni, Anielka zapomniała o niej i znowu wpadła w gorączkowe marzenie. Teraz już nie przedstawiał się jej żaden przedmiot wyraźny, tylko jakieś pole równe, gładkie i nieskończenie długie. Ciągnęło się ono za podwórze, za błota, za lasy na widnokręgu i sięgało gdzieś aż za krawędź nieba. Gdy Anielka na równinie tej położyła rękę, ręka sunęła się tak lekko, że pobiegła za podwórze, za błota, za lasy i gdzieś między gwiazdami utonęła.

 

Potem znowu widziała jakieś ściany gładkie i nieskończenie wysokie, ale wówczas zrobiło się jej tak ciężko, jakby na nią zwalił Bóg ziemię, słońce i wszystkie gwiazdy firmamentu. Pod tym niezmiernym uciskiem dusza dziewczynki kurczyła się, malała, zanurzała się w jakichś gęstych i zbitych przestrzeniach i nikła, nikła, nie mogąc nawet przypomnieć sobie, gdzie zaczął się początek jej istnienia.

Nagle w przestworzach tych uczuła jakiś ruch. Zdawało się, że tuż obok niej drgnął niezmiernej wielkości przedmiot i sunie się od wschodu ku zachodowi słońca ogarniając cały widnokrąg. Otworzyła oczy i zobaczyła, że karbowa odsuwa jej własną rękę i kładzie jej kawałek chleba pod pachę.

Włożywszy chleb i nakrywszy dziewczynkę zniszczoną kołdrą karbowa zapytała:

– Cóż, nie lepiej ci, paniuńciu?

Anielka chciała odpowiedzieć, że jest jej zupełnie dobrze, lecz zamiast tego wyszeptała kilka niewyraźnych dźwięków.

Wówczas karbowa zapaliła gromnicę, nakapała wosku w garnuszek z wodą, a później kazała to wypić Anielce. Chora machinalnie połknęła wodę dziwiąc się jej metalicznemu smakowi.

– Nie lepiej ci, paniuńciu?…

– Och!…

Karbowa postanowiła uciec się do najsilniejszego środka. Ująwszy w obie ręce swój fartuch, zwinęła na nim trzy fałdy, mówiąc powoli i z przerwami:

 
Miała święta Otalia trzy córki:
Jedna przędła…
Druga motała…
A trzecia urok…
Świętym pańskim odczyniała.
 

Przy ostatnich słowach rozwinęła z szelestem fartuch przed oczyma Anielki.

– Nie lepiej ci, paniuńciu?…

– Czy ciocia jest jeszcze?… – spytała chora.

Karbowa po raz drugi poczęła zwijać fałdy na fartuchu:

 
Miała święta Otalia trzy córki:
Jedna przędła…
Druga motała…