Kostenlos

Groźny cień

Text
0
Kritiken
Als gelesen kennzeichnen
Schriftart:Kleiner AaGrößer Aa

Kiedy go zaś nie było, i potem, gdy wyjechał, spotykali się z de Lapp'em dosyć często i z przejęciem przysłuchiwała się wytwornej jego mowie.

A jednak kilkakrotnie odzywała się o nim tak, jakby się jej nie podobał, tymczasem, skoro zdarzyło się, że nie zszedł na wieczerzę, – posępniała i traciła zwykły swój, pogodny humor.

Żadne z nas nie lubiło tak z nim namiętnie rozmawiać, żadne nie potrafiłoby zadawać tak kunsztownych pytań.

Kazała sobie opisywać strój królowych, ich ruchy, uczesanie, wygląd, dywany, po których stąpały, pragnęła wiedzieć, czy noszą szpilki we włosach, ile piór na kapeluszu, aż dziwiłem się wkońcu, skąd mu się brała cierpliwość odpowiadać na to wszystko i jak mógł zauważyć te wszystkie szczegóły!

Każde jej pytanie zaspakajał z pełnym wyrozumienia uśmiechem. I tak barwnie opowiadał te błahostki, tak widać po nim było, że chce ją rozśmieszyć i zabawić, iż nieraz mimowoli pytałem się w duchu, jakim to cudem się dzieje, że ciągle jest taka sztywna, czemu okazuje mu twarz tak bardzo różną od tej, którą miała choćby dla nas.

Minęło lato, jesień, potem upłynął pokaźny szmat zimy, a my ciągle wiedliśmy spokojne i względnie szczęśliwe życie.

Zaczął się rok 1815-y.

Wielki cesarz ciągle przebywał na Elbie i rozpacz żarła mu nielitościwe serce, a zebrani w Wiedniu ambasadorowie ciągle jeszcze kłócili się o sposób podzielenia pomiędzy siebie tej dumnej, lwiej skóry, teraz, kiedy mu jarzmo włożyli na szyję i zmusili do stłumienia groźnych dla siebie pomruków.

My zaś, w naszym zapadłym kątku Europy, cali pochłonięci byliśmy przez drobiazgowe, drobne, a jednak niezbędne czynności, przez starania koło owiec, częste wyprawy na targ do Berwick z bydłem, wreszcie przez wieczorne pogawędki przy ogniu, podsycanym ciągle świeżym torfem.

I nie przychodziło nam nawet do głowy, że czyny tych wysokich i potężnych dygnitarzy mogą mieć jakikolwiek wpływ na nasze losy.

Co zaś do wojny, zgodnie przecież przyznawali wszyscy, że skoro cień złowieszczy z nad głów naszych rozwiał się już na zawsze, i jeśli przytem Sprzymierzeni nie pokłócą się przypadkiem z sobą, tedy może minąć pięćdziesiąt lat i nawet więcej, zanim w Europie zabrzmi jeden choćby wystrzał.

W tym także mniej więcej czasie zdarzył się wypadek, który w tej chwili ostremi liniami rysuje się w mojej pamięci. Zdaje się, że to zaszło przed końcem lutego i chcę go tu opowiedzieć, zanim ruszymy dalej.

Wiecie zapewne, jak wyglądały pograniczne wieże alarmowe?

Były to olbrzymie, ze złomów budowane, stołby, rozsypane w pewnej między sobą odległości, wzdłuż linii, dzielącej prowincye, i tak obmyślane, by dawać mogły schronienie i opiekę tamecznym mieszkańcom przeciwko maruderom i bandytom.

Kiedy Percy ze swoimi ludźmi zapuszczał się głębiej w pogranicze, wszyscy ściągali z trzodami na podwórzec wieży, zamykano ciężką bramę i natychmiast zażegano chrust, przygotowany oddawna na szczycie.

Był to umówiony sygnał, na który miały odpowiadać wszystkie inne wieże.

I migotliwe płomyki rozwijały się prędko w długi szereg, dosięgały zboczy Lammermuir, niosły nowinę do Pentland'u, potem do Edynburga. Tak oto bywało w owych odległych czasach. Bo teraz wszystkie te starożytne wieżyce waliły się już w gruzy i sterczały ostrymi kantatami rozsypujących się murów, martwe, opuszczone, ciche. Milczenie rozdzierał tylko chwilami krzyk ptactwa, z upodobaniem gnieżdżącego się wśród ruin.

W szkolnych i dziecinnych latach niezmiernie lubiłem włóczyć się tam całemi nieraz godzinami, a w wieży z pod Corriemuir zebrałem nawet sporą liczbę rzadkich jajeczek do mojego zbioru.

Aż teraz, kiedyś oto ojciec wyprawił mię do Armstrong'ów z Laidlaw z jakiemś pilnem poleceniem. Folwark ich znajdował się dwie mile od Ayton, – po dziś dzień zamieszkiwany jeszcze przez ową zacną rodzinę.

Cały czas szedłem szparko i koło piątej, na krótko przed zachodem słońca, wracałem już napowrót, wązką ścieżyną, wijącą się wśród ogołoconych teraz z zieloności wzgórzy, – przede mną zaczynały się już rysować zębate mury West Inch'u, – trochę na lewo ciemniały potężne ruiny strażnicy.

Potoki czerwonego światła, jakie wysyłały horyzontalne już promienie słońca, oblewały martwe złomy żywą, jaskrawą barwą, w dali, za krwistą plamą wieży majaczyło ciemno-zielonawe morze, szedł od niego jakiś szept dziwny, kojący… Była cudna przedwieczorna chwila.

Wytężałem oczy, chcąc zabrać w duszę więcej tych usypiających blasków i nagle, w jednym z wyłomów w murze, dostrzegłem ciemną sylwetkę człowieka.

Zatrzymałem się prawie bezwiednie, zdziwiony niepomiernie tem odkryciem, co bowiem mogła mieć do czynienia istota ludzka o tej właśnie porze, – przecież to był luty, więc ani gniazd, ani ptaków.

Stanowczo było to coś niezwykłego i natychmiast postanowiłem wyświetlić podejrzaną sprawę.

Odłożyłem więc na bok zmęczenie i śpiesznym krokiem skierowałem się ku opuszczonej wieży.

Trawa zarastała obficie całą potrzebną do przebycia przestrzeń, toteż zbliżałem się prawie bez szmeru i wkrótce dosięgłem dużego wyłomu, który niegdyś stanowił główne wejście.

Rzuciłem ukradkowe spojrzenie do środka.

Wewnątrz, tuż przy murze majaczyła smukła sylwetka de Lapp'a, pilnie coś śledzącego ciągle tym samym otworem.

Zwrócony był do mnie profilem.

Nie ulegało wątpliwości, że dotąd nie widział mię wcale, gdyż patrzył bez przerwy w kierunku West Inch'u.

Postąpiłem krok naprzód, pod stopami memi zatrzeszczały obficie rozesłane po dziedzińcu gruzy… Nieznajomy drgnął nagle, odwrócił się błyskawicznym ruchem i utopił we mnie wzrok palący.

Nie należał jednak do tych, których coś nieprzewidzianego mogłoby niespodzianie zaskoczyć, lub zmieszać. Wyraz dumnych rysów nie zmienił się ani na jotę, owa twarz zagadkowa równie dobrze mogła wyrażać w tej chwili, że czekał mię tu od roku, jak i to, że niepożądaną mu była ta właśnie obecność. A przecież w orlich oczach paliło się coś, co mi mówiło, że dałby z pewnością wiele, żeby pozbyć się mnie jaknajprędzej.

– Hallo! – wyrzekłem, nie ukrywając bynajmniej zdziwienia – a pan co tutaj robi?

– Mógłbym zapytać o to samo – odparł gniewnie.

– Przyszedłem tu tylko dlatego, żem dojrzał pana w wyłomie.

– Ja zaś po to, by rozejrzeć się w tych wspaniałych ruinach – zaczął mówić prędko i jakby wzburzony – wiesz pan i sam zresztą mogłeś już niejednokrotnie zauważyć, że niezmiernie interesuje mię wszystko, co ma jakikolwiek związek z rzeczami wojskowemi, tego rodzaju wieżyce są oczywiście z ich liczby. A teraz poczekaj tu na mnie chwilkę, drogi przyjacielu.

Silnym ruchem ujął wystającą krawędź muru, zawisł w otworze i znikł z moich oczu.

Ale ciekawość moja zbyt już była zaostrzona, by mógł ją oszukać tak łatwo.

Przechyliłem się także i usiłowałem dostrzedz, co on robi.

Stał tuż przy baszcie, szczelnie przyciśnięty do szarego muru i poruszał gorączkowo ręką. Wyglądało to na jakiś tajemniczy sygnał.

– Co pan robi?! – wykrzyknąłem ze zdumieniem.

I pędem wybiegłem z dziedzińca, chcąc jak najprędzej stanąć przy nim i zobaczyć, komu daje te dziwaczne znaki.

– Zanadto pozwalasz sobie, mój panie! – wybuchnął cudzoziemiec zirytowanym głosem – nie przypuszczałem, że ośmielisz się zajść tak daleko. Każdy gentleman ma prawo postępować, jak mu się podoba, nie radziłbym więc panu trudnić się szpiegostwem. I jeśli nadal mamy zostać przyjaciółmi, to tylko pod warunkiem, że każdy z nas ma zapewnioną całkowitą swobodę swych kroków.

– Nie lubię tych tajemnic – odpowiedziałem szorstko – a ręczę, że nie podobałyby się z pewnością i ojcu.

– Ojciec pański może kiedy zechce rozmówić się ze mną, zresztą nie ma tu żadnych sekretów – oznajmił suchym, groźbę kryjącym, tonem – wszystkie lęgną się w zbyt bujnej wyobraźni pana! Ach! Irytują mię tylko te głupstwa!

Odwrócił się pogardliwie i nie kiwnąwszy nawet głową, wzburzonym krokiem puścił się w stronę West Inch'u.

Po chwili namysłu udałem się za nim, w przyzwoitej jednak odległości. Cały mój poprzedni humor pierzchnął gdzieś daleko, w duszy zaś coraz jaśniej rysowało się dziwne przeczucie, że oto knuje się coś niedobrego, nie miałem tylko najmniejszych choćby wskazówek, coby to mianowicie być mogło.

I ani się spostrzegłem, kiedy przeniosłem się myślą do dnia pojawienia się tego człowieka, długiego wśród nas pobytu i mnóstwa szczegółów, które pojedyncze i luźne, nie stanowiły wprawdzie nic podejrzanego, a jednak związane w pewien ciągły łańcuch, nabierały cech istotnie tajemniczych i niejasnych.

Kogo on oczekiwał w sygnałowej wieży?

Czyżby był szpiegiem, lub może miał wspólnika, trudniącego się szpiegostwem, a te ruiny byłyżby miejscem ich schadzek?

Nie, to niedorzeczność.

Cóżby mógł szpiegować w spokojnem hrabstwie Berwick?

Zresztą, major Elliott znał go przecież bliżej i o powodach pobytu w West Inch'u musiał być poinformowany dokładnie, – czyżby siwa głowa zasłużonego żołnierza schylała się przed tym nieznajomym z takim niezwykłym szacunkiem, gdyby znajdował w tem cośkolwiek niejasnego?

Wtem z boku usłyszałem głośne pozdrowienie. Spojrzałem szybko w tym kierunku i na najbliższej pochyłości ujrzałem właśnie majora, powoli spuszczającego się w dolinę. Na smyczy prowadził ulubionego buldoga, Bounder'a.

Niecierpieliśmy go wszyscy, gdyż zwierzę było złe, złośliwe i na sumieniu miało już niejednego pokaleczonego człowieka, – jednak stary żołnierz darzył go niezmiennem przywiązaniem i nie ruszał się z domu bez ukochanego ulubieńca, na nalegania sąsiadów zakładając mu jedynie mocny, skórzany rzemień i obrożę.

Nagle major chorą swą nogą zawadził o gałąź janowca i zachwiał się mocno, a odzyskując równowagę, wypuścił smyczę z ręki i prawie natychmiast przeklęte zwierzę pomknęło naprzód, błyskawicznie zbiegając w dolinę.

Ciarki mi przeszły po grzbiecie i każdy chyba zrozumie, że położenie moje nie należało wcale do najzabawniejszych, gdyż w pobliżu nie było nietylko kamienia, lub kija, ale nawet najnędzniejszego patyka.

 

Major przywoływał go wprawdzie rozpaczliwym krzykiem, zdaje się, jednak, iż głos ten jątrzył tylko napróżno buldoga, ponieważ biegł coraz prędzej. Na szczęście znałem jego imię i „ośmielałem się” żywić nadzieję, że to wywalczy względy należne starej znajomości.

I kiedy już rzucał się na mnie, ze zjeżoną sierścią, krwią zaszłemi oczyma i pianą na brzydkim pysku, krzyknąłem całą siłą płuc młodych i zdrowych.

– Bounder! Bounder!!

Co wywołało tyle upragniony skutek, gdyż przesadził mię potężnym susem i skoczył, jak szalony w kierunku, idącego spokojnie de Lapp'a.

Uszu cudzoziemca dosięgnął tymczasem cały ten niezwykły hałas, gdyż odwrócił się nagle, ogarnął nas bystrem spojrzeniem, i zaraz, zrozumiawszy niby o co chodzi, szedł dalej, założywszy w tył ręce i nie przyśpieszywszy wcale kroku.

Uczyniło mi się gorąco, – pies nie znał go wcale.

Jąłem biedz zatem tak prędko, jak tylko mi na to pozwalały nogi, chciałem przywołać zwierzę, a choćby tylko ostrzedz tego, który zdawał się nie pojmować całej grozy chwili. Do dnia dzisiejszego nie rozumiem, co się potem stało. Buldog gotował się właśnie do skoku, gdy nagle spostrzegł dziwne ruchy, jakie pan de Lapp czynił wielkim i ostatnim palcem… I zaraz wściekłość znikła, niby za dotknięciem laski czarnoksięskiej, pies zakręcił radośnie króciutkim ogonem i łasząc się, przypadł mu do nóg, pieszczotliwie opierając łapę o jego kolano…

– To pański pies, majorze? – spytał od niechcenia, gdy stary żołnierz zbliżył się, kulejąc i sapiąc mocno. – Śliczne zwierzę, prześliczne, co za rasa!

Major nie mógł zrazu odpowiedzieć, milcząc ocierał pot z czoła i oddychał ciężko. Nic dziwnego, całą tę przestrzeń przebył pędem!

– Obawiałem się, żeby panu nie zrobił co złego – wymówił wreszcie urywanym głosem.

– Ha! Ha! Ha! Wolne żarty, drogi panie! – zaprzeczył nieznajomy z uśmiechem. – Piękne, łagodne zwierzę. Ogromnie lubię psy rasowe i ogromnie się cieszę z dzisiejszego spotkania, majorze, gdyż ten oto młody człowiek, któremu, między innemi, winien jestem wiele, ma niezmierną ochotę ogłosić mię za szpiega. Czy nie odgadłem, Jock'u? – dodał złośliwie, zwracając się do mnie.

Tak mię przeraziły te niespodziewane słowa i nagły zwrot w rozmowie, iż głosu nie mogłem dobyć z gardła. Podobno zaczerwieniłem się jak burak i spuściłem oczy. Wyobrażam sobie, jaką musiałem mieć minę!

– Pan mię znasz, majorze – ciągnął de Lapp nielitościwym tonem – mam więc nadzieję, że mu powiesz, jako rzecz sama w sobie jest zupełnie niemożliwa?

– Tak, Jock'u. Absolutnie i zupełnie! – powtórzył stary żołnierz z oburzeniem.

– Dziękuję – rzekł cudzoziemiec chłodno. – Powinieneś pan był wyrządzić mi tę przysługę. Co tam u pana słychać? Kolano pewnie ma się lepiej, myślę, że wkrótce wrócisz pan do ukochanego pułku?

– Czuję się dosyć dobrze – odparł z wdzięcznością major, – wątpię jednak, czy kiedykolwiek będę jeszcze pułkownikiem, chyba że znów wybuchnie jaka wojna, a zdaje się, iż to nie nastąpi za mojego życia.

– Istotnie pan wierzy w swe słowa? – zagadnął de Lapp ze zwykłym, charakterystycznym półuśmiechem. Ha, zobaczymy. Nous verrons, nous verrons, kochany przyjacielu.

Zdjął kapelusz, obrócił się na pięcie i zakręcił w stronę naszego folwarku.

Pan Elliott stał długo jeszcze niby wkuty w ziemię i ścigał niknącą sylwetkę zamyślonym wzrokiem.

A potem spytał, co było powodem, że wziąłem go za szpiega.

Opowiedziałem dokładnie wszystko, czegom był świadkiem w ruinach, na tem jednak skończyła się rozmowa, gdyż major nic nie odrzekł, w niczem mię nie objaśnił, potrząsnął tylko głową i przytem miał wyraz człowieka, którego coś trapi, kogoś, co nie może się pozbyć jakiejś dręczącej zagadki.

Rozdział ósmy. Pojawienie się cuttera

Od czasu owego zajścia w wieży alarmowej, stosunek mój z nieznajomym zmienił się o wiele.

Nie umiałem pozbyć się myśli, że usiłuje ukryć przede mną jakąś tajemnicę, a raczej, że osobistość jego sama jest już zagadką, jak nieznaną i ciągle jednakowo niedostępną była cała urozmaicona przeszłość.

Jeśli zaś, wypadkiem, uchylał się przed nami rąbek tej zasłony, to zwykle po to jedynie, by ukazać jakiś obraz krwawy, posępny, straszliwy.

Sam widok jego ciała już napełniał trwogą.

Kiedyś, pamiętam, w upalny dzień letni, kąpaliśmy się razem i wtedy zauważyłem po raz pierwszy, że cały pokryty jest bliznami. Nie licząc siedmiu czy ośmiu kres bardzo głębokich, miał boki rozorane mnóstwem mniejszych, prawie jednakowych śladów, na prawej łydce widniała czerwona szrama i brakło kawałka ciała.

Uśmiał się serdecznie, dostrzegłszy moje zdumienie.

– Kozacy to, kozacy! – rzekł wreszcie, dotykając białawych brzegów blizny. – Boki znów urządził mi tak pięknie wybuch jaszczyka z prochem. Szkaradna to historya, kiedy czujesz armaty, jadące ci po grzbiecie! Bo kawalerya to nic jeszcze. Koń, żeby tam biegł najprędzej, zawsze patrzy, gdzie stawia kopyta. Przeleciało po mnie tysiąc pięciuset kirasyerów i huzarów rosyjskich pod Orodnem, a przecież nie wyrządzili mi najgorszej krzywdy. Najokropniejsze są armaty!

– A łydka? – pytałem niecierpliwie.

– Ba! Głupstwo! Tylko ząbki wilka – objaśnił, krzywiąc się zlekka. – Nie uwierzyłbyś, młody przyjacielu, jak to się zabawnie stało. Leżałem oto z koniem, obaj pokiereszowani, on na śmierć, ja z kośćmi pogruchotanemi przez armaty… A było zimno… brr… piekielnie zimno! Ziemia twardsza od żelaza, żywej duszy, któraby mogła zająć się rannymi. Nieszczęśliwi czołgali się w mękach okropnych do kamieni, gruzów, do drzew wreszcie przydrożnych, myśląc, że znajdą jakie takie schronienie przed zimnem – i marzli jeden po drugim, – a wyglądali zdaleka jak żywi, bo tak marli, jak ich pochwyciło… Ja również czułem, że kostnieję. Co począć? Z wysiłkiem ująłem szablę i powoli rozprułem brzuch memu koniowi. Potem wykrajałem stamtąd, co się dało, na rękach wpełzłem do środka i szczelnie zakryłem się skórą, zostawiając tylko maleńki otwór na przypływ świeżego powietrza. Sapristi, jakże tam było gorąco! Cóż jednak! W żaden sposób nie mogłem pomieścić się cały, stopy i część nóg – po kolana – musiały zostać na mrozie. Nic to jeszcze, – zasnąłem potem, trochę z bólu, trochę ze zmęczenia, tymczasem zaś pojawiły się wilki i zaczęły pożerać trupy ludzkie i ścierwo ubitych koni. Oczywiście nie omieszkały i mnie trochę nadwyrężyć. Odtąd jednak, co noc czuwałem z pistoletami w ręku i nie pozwoliłem im więcej probować tego przysmaku. W ten sposób przepędziłem dziesięć dni, i nie mógłbym powiedzieć, że były najgorsze w życiu.

– Dziesięć dni! – wykrzyknąłem z osłupieniem. – A czemże się pan żywił?!

– Koniną – oznajmił z zimną krwią cudzoziemiec. – Był dla mnie zarazem mieszkaniem i… jakże tam?… wiktem. Tylko, rzecz prosta, że ból i rany nie odjęły mi całkowicie rozsądku, więc pokornie spożywałem nogi, nie tykając ciała. Wokoło mnie walały się dziesiątki trupów, przy każdym błyszczała manierka, miałem zatem wszystko, czegom mógł zapragnąć! Jedenastego dnia przybył, wysłany na zwiady, patrol lekkiej kawaleryi i cała przygoda skończyła się nadspodziewanie dobrze.

I tak, poprzez rozmowy, zawiązywane przypadkiem i które nie były na tyle ważne, by je przytaczać – w luźnym z całością związku – czyniło się w umysłach naszych światło, darła się zasłona, rzucona na osobę i przeszłość tego dziwnego człowieka. A wkrótce miał nadejść dzień, w którym zgłębiliśmy wszystko, – co właśnie pragnę tutaj opowiedzieć.

Zima była wyjątkowo ponura i smutna, dopiero w drugiej połowie marca zaczęły się pojawiać oznaki blizkiej wiosny, coraz znamienniejsze i częstsze, i w ostatnim tygodniu tego miesiąca zawitały do nas ciepłe, południowe wiatry, a słońce jęło grzać mocniej.

Siódmego spodziewaliśmy się powrotu Jima z Edynburga, gdyż – jakkolwiek decydujące posiedzenie ciała profesorskiego miało odbyć się kilka dni wcześniej, liczyliśmy, że egzamin, odebranie dyplomu i tym podobne formalności zabiorą mu około tygodnia.

Szóstego marca, – jak dziś pamiętam ten dzień straszny, – przechadzałem się z Edie po cichem wybrzeżu i pomimo wszystko, pomimo całej goryczy wiążącej się z imieniem najdawniejszego przyjaciela, – nie mogłem w tej chwili mówić o czem innem, nie umiałem nagiąć myśli do żadnej rzeczy, któraby nie odnosiła się do tego upragnionego przez Jim'a dyplomu i nie dotyczyła go choćby pośrednio. Bądź co bądź był to jedyny człowiek, który posiadał moją – kiedyś wyłączną, teraz jeszcze silną – przyjaźń.

Edie milczała prawie ciągle – co stanowiło u niej objaw bardzo rzadki, – jednakże słów moich słuchała bez zwykłego skrzywienia, powiedziałbym nawet – z uśmiechem.

– Biedny, biedny Jim – szepnęła nagle z współczuciem i jakby do siebie. – Poczciwe biedaczysko.

– A jeśli egzamina poszły mu pomyślnie – ciągnąłem, nie zwracając uwagi na ów niezrozumiały wykrzyknik, – wynajmie zaraz mieszkanie, na drzwiach umieści lśniącą, doktorską tabliczkę, – my zaś – utracimy naszą Edie…

Umyślnie przybierałem ton cokolwiek żartobliwy i usiłowałem o tym niedalekim fakcie odzywać się z całą swobodą, przecież wyrazy więzły mi co chwila w gardle i ogarniało mię, niczem się nie dające powściągnąć, wzruszenie.

– Biedny ten Jim – wyrzekła znów Edie cichutko.

Widziałem doskonale, że łzy miała w oczach.

– I biedny Jack – dodała ciszej jeszcze, serdecznie ujmując mię za rękę.

Przez jedno krótkie mgnienie szliśmy bliziutko przy sobie, jak dawniej, krew gorącą falą nabiegała mi do piersi…

– Biedny, bo i tobie chodziło kiedyś o mnie, prawda Jack'u? – mówiło dziewczę dziwnie zdławionym głosem.

Zdało mi się nagle, że chyba się nie zmogę, chyba porwę tę dziewczynę i ucieknę z nią na koniec świata, i nikogo jej nie pozwolę kochać, tylko siebie!

Sekund kilka – jak wiek długich.

– Patrz, jaki śliczny statek! – odezwała się już spokojniej.

Oprzytomniałem i mimowoli spojrzałem w wskazanym kierunku. Na morzu istotnie kołysał się zgrabny cutter, o trzydziestu mniej więcej tonnach objętości. Sądząc po smukłych masztach i budowie przodu, mógłby współzawodniczyć w szybkości z niejednym wielkim okrętem.

Płynął z południa, a w promieniach zniżającego się powoli słońca srebrem lśniły trójkątne żagle, rozpięte na przednim i środkowym maszcie, lecz nie upłynęło nawet pół minuty, skoro wszystkie zwinęły się nagle, na podobieństwo mewy, składającej śnieżne swoje skrzydła, i zaraz z masztu na przodzie statku jęła się spuszczać kotwica, a woda bryznęła w górę białą pianą.

Przystawał nie dalej, jak ćwierć mili angielskiej od brzegu, kto wie, czy nie bliżej, gdyż na pokładzie z tyłu statku rozróżnialiśmy doskonale wysokiego wzrostu mężczyznę w rodzaju szłyka na głowie, który z lunetą w ręku przyglądał się uważnie okolicznym zboczom.

– Co on tu robi? – zagadnęła mię Edie po chwili.

– Są to prawdopodobnie jacyś bogaci Anglicy z Londynu – odparłem dosyć stanowczo.

Dziś z uśmiechem politowania wspominam owo określenie, wówczas jednak objaśnialiśmy w ten sposób wszystko, cokolwiek niezrozumiałego zachodziło w pogranicznych hrabstwach.

Z godzinę chyba podziwialiśmy wykwintny statek, potem zaś, ponieważ słońce miało właśnie ukryć się za chmury, a powietrze stawało się zimne, i ostre, – okrążyliśmy wzgórza półkolem i wracaliśmy śpiesznie w kierunku West Inch'u.

Główne wejście na folwark wiodło przez duży ogród, tak jednakże zaniedbany, iż rzadko kto przechodził tamtędy, stąd furtka żelazna w murze zwykle prawie zamknięta była na zasuwkę.

Przy tej to furtce spędziłem ongi noc bezsenną, – wówczas, – kiedy gorzały sygnały i kiedyśmy mieli szczęście rozmawiać z Walter'em Scottem, jadącym z Edynburga.

Na prawo od wejścia i właśnie w owym opuszczonym sadzie, wznosi się rodzaj kamiennego kopca, który podobno postawiła kiedyś babka, matka mojego rodzica.

Złożyły się na niego głazy, wypolerowane gładko przez wody strumienia, złotawy piasek, żwir błyszczący, wreszcie piękne muszle morskie, lśniące tęczą barw wśród mchów zielonych i delikatnych paproci, wychylających się z pośród kamieni niby puszyste, koronkowe kity.

Minęliśmy już furtkę i zapuściliśmy się krętą ścieżką, która biegła tuż koło owego kopczyka. Wzrok mój upadł nań przypadkiem i na płaskim, najwyżej leżącym kamieniu dostrzegłem sporą, na dwoje rozłupaną drzazgę, której ramiona obejmowały jakiś biały papier.

Schyliłem się prędko, pragnąc przekonać się, co to, lecz uprzedziła mię Edie i odtrącając lekko, chwyciła kartkę i błyskawicznym ruchem ukryła w kieszeni.

– To dla mnie – szepnęła, oblewając się mocnym rumieńcem.

 

Ja zaś uczułem, że krew wszystka ucieka mi z serca, i zagłębiłem w jej źrenicach oczy, których wyraz zgasił pogodę w jej twarzy. Pobladła.

– Od kogo, Edie? – zapytałem głucho.

Ściągnęła brwi mocno, lecz nie odpowiedziała ani słowa.

– Od kogo, dziewczyno?! – powtórzyłem, całą mocą tłumiąc jeszcze gniew, wzbierający mi wi duszy. – Czyżby to być mogło, że oszukujesz Jim'a, jak przedtem zadrwiłaś ze mnie?

– Jesteś brutal! – przerwała z ogniem w oczach. – Radzę ci nie wtrącać się do tego, co do ciebie nie należy.

– Owa kartka pochodzić może od jednego tylko człowieka! – mówiłem dalej, urywanym głosem. – Tylko od jednego. Od de Lapp'a.

Wyprostowała się dumnie.

– A gdybyś miał słuszność? – wycedziła sucho.

Zimna krew tej istoty w takiej, w takiej chwili, odbierała mi przytomność i przyprawiła po prostu o jakiś szał gniewu.

– Przyznajesz się! – wybuchnąłem, postępując krok naprzód. – Więc naprawdę nie masz już żadnego wstydu?!

Cofnęła się z godnością i zmierzyła mię dziwnem spojrzeniem.

– Czemuż to nie wolno mi otrzymywać listów od tego właśnie gentlemana? – odparła zimnym, jak stal głosem.

– To podłość!

– Czemu?!!

– Ponieważ to obcy, Francuz może, cudzoziemiec!! – krzyknąłem już prawie z rozpaczą.

– Mylisz się – wyrzekła zwolna. – To mąż mój – przedewszystkiem.