Kostenlos

Groźny cień

Text
0
Kritiken
Als gelesen kennzeichnen
Schriftart:Kleiner AaGrößer Aa

Rozdział szósty. Orzeł bez gniazda

Jednakże ojciec przychylał się w tym wypadku raczej do zdania Horscroffa i bynajmniej nie okazał chętnej gotowości względem zamiarów obcego. A przedewszystkiem mierzył go od stóp do głowy bezustannem, nieufnem i niezwykle badawczem spojrzeniem.

Lecz po chwili podsunął mu półmisek śledzi, zaprawionych octem, pan de Lapp objął je chciwem spojrzeniem i w kilka minut sprzątnął – dziewięć. Tu ojciec znowu nie umiał powstrzymać skrzywienia – nasze codzienne porcye ograniczały się do dwóch tylko sztuk na każdego. Nieznajomy tymczasem, z najobojętniejszą w świecie miną, obtarł wąsy i zaraz powieki jęły mu same opadać na oczy. Prawdopodobnie przez owe trzy dni nie spał wcale.

Wkrótce też zaprowadziłem go do przeznaczonego mu pokoju. Ubożuchna to była izdebka, przecież rzucił się na łóżko z rozkosznym uśmiechem, okrył nierozłącznym płaszczem i prawie natychmiast usnął.

Chrapał przytem tak głośno i donośnie, iż ja, – którego pokój przylegał do tego właśnie, na moje nieszczęście, – nie potrzebowałem się obawiać, że mógłbym zapomnieć o gościu pod naszym dachem!

Gdym zeszedł nazajutrz rano na dół, przekonałem się, iż byli tacy, co mię wyprzedzili, bo nieznajomy siedział już naprzeciwko ojca przy stoliczku, stojącym przy kuchennem oknie, raz po raz pochylał się do niego i coś mówił. Pomiędzy nimi błyszczał rulon złota.

Obecność moją ojciec zauważył dopiero po chwili i podniósł na mnie oczy, w których paliła się dziwna chciwość. Nigdy przedtem nie widziałem w nich tego wyrazu.

Łakomym ruchem zgarnął leżące pieniądze i prędko wsunął do kieszeni.

– Tak więc, szanowny panie – kończył zaczętą rozmowę, – pokój należy do pana, rachunek zaś regulowany będzie z góry, trzeciego każdego miesiąca.

– Otóż i mój najpierwszy przyjaciel – przerwał de Lapp wesoło, podając mi rękę z uśmiechem życzliwym wprawdzie, w którym się jednak przewijał odcień jakiejś wyższości, podobny temu, z jakim traktuje się naprzykład psa, szczególniejszego ulubieńca.

– Wypocząłem już znakomicie – ciągnął ze swobodą – i to tylko dzięki wspaniałej kolacyi i jednym tchem przespanej nocy. Głód bo odejmuje człowiekowi od razu energię. No, a przytem zimno…

– Prawdę pan powiada – wtrącił uprzejmie ojciec – na naszem spokojnem wybrzeżu zaskoczyła mię kiedyś burza śniegowa, trwająca trzydzieści sześć godzin. Wiem ja, co to znaczy!

– Ja zaś widziałem śmierć głodową trzech tysięcy ludzi – odezwał się pan de Lapp, nagrzewając zziębnięte ręce przy ogniu. – Z dnia na dzień, w oczach prawie, chudli i stawali się podobniejsi raczej do małp, niż do stworzeń ludzkich. Czasem przyczołgiwali się na brzeg pontonów, – gdzieśmy ich oblegali, i wyli z wściekłości i męki.

– Owe dzikie krzyki z początku rozlegały się po całem mieście, po tygodniu dopiero ucichły tak bardzo, iż straże, rozstawione na brzegu, zaledwie mogły dosłyszeć coraz słabsze jęki… Oto jak głód wycieńcza…

– I pomarli?! – krzyknąłem ze zgrozą.

– Wytrzymywali strasznie długo. Byli to grenadyerzy austryaccy z korpusu Starowitz'a, olbrzymi, dorodni mężczyźni, podobni wzrostem do pańskiego przyjaciela. Ale skoro się miasto poddało, nie zostało więcej nad czterystu i każdy z nas mógłby trzech ich unieść na raz, istne szkielety! Litość brała patrzeć. Ach!!! Czy zechcesz mię pan przedstawić pani i tej młodej damie?

To Edie z matką wchodziły do kuchni.

Pan de Lapp nie widział ich wczoraj, a teraz z trudnością mi przyszło zachować powagę, gdyż, – zamiast im się ukłonić lekkiem pochyleniem głowy, jak jest we zwyczaju w Szkocyi, – zgiął nagle grzbiet swój, niby pstrąg, chcący dać przyzwoitego susa, jedną nogę wysunął naprzód misternem śliźnięciem i położył rękę na sercu z wielce pocieszną miną.

Poczciwa matka staruszka szeroko otworzyła oczy, sądząc zapewne, że z niej szydzi, Edie jednakże była zachwycona.

I zaraz, z taką swobodą, jakby to dla niej stanowiło codzienną zabawkę, ujęła z wdziękiem sukni i zgrabnie oddała ukłon, ukłon tak głęboki, iż przez chwilę zdawało mi się, że straci równowagę i jak niepyszna usiądzie na środku kuchni.

Ale gdzieżtam, wyprostowała się zwinnie i lekko, – niczem odskakująca, a mocno przedtem przygięta sprężyna!

Zasiedliśmy do stołu i z apetytem spożywali słone placuszki, zalane mlekiem i rozgotowanem mięsem.

Ten człowiek w zadziwiający sposób umiał mówić z kobietami!

Gdybym ja, lub Jim Horscroft postąpił podobnie, z pewnością obdarzonoby nas nazwą głupców, a wszystkie dziewczęta szkockie naśmiałyby się do syta, – tymczasem owo ułożenie tak przystawało do rodzaju tej dziwnej twarzy i dopełniało wykwintu języka, że nietylko nic a nic nie raziło, ale zdawało się po prostu naturalnem i koniecznym.

Skoro więc zwracał się do matki mojej, albo Edie, – a o to nie kazał się prosić – nie czynił tego nigdy bez jakiegoś charakterystycznego półukłonu, i przytem przemawiał tonem, którego samo już brzmienie nakazywało wierzyć, iż obie robią mu niezasłużony zaszczyt cierpliwem słuchaniem słów jego; a kiedy odpowiadały, – twarz przystrajał w głębokie skupienie, nasuwające myśl, że wyrazy ich były nieskończenie cenne i godne zapamiętania na zawsze.

A jednak, i pomimo wszystko, pomimo nawet owego uniżania się wobec kobiet, w głębi źrenic zachowywał ów błysk niezmąconej dumy, jakby pragnął dać do zrozumienia, że dla nich tylko stawał się tak uprzedzający i uprzejmy, – w potrzebie zaś potrafi się okazać nieugięty.

Staruszka matka topniała jak wosk pod wpływem tego miłego obejścia.

W niespełna pół godziny wtajemniczyła go w najważniejsze szczegóły naszego dotychczasowego życia i opowiedziała o stryju swym, chirurgu z Carlisle i najcenniejszej znakomitości w rodzinie.

Potem mówiła o śmierci mego brata, Rob'a, nieszczęściu, o którem nie słyszałem jej wspominającej dotąd żadnej żywej duszy, – co dziwniejsza – pan de Lapp okazał się mocno wzruszony i prawie łzy miał w oczach – choć przed chwilą z zimną krwią opowiadał o zamorzeniu głodem trzech tysięcy ludzi!!

Edie była przeważnie milcząca i tylko od czasu do czasu rzucała szybkie, ukradkowe spojrzenia na naszego gościa, – on zaś patrzył na nią uważnie i jakoś badawczo.

Po śniadaniu zaraz odszedł do swego pokoju, a wtedy ojciec wyjął z kieszeni ośm błyszczących gwinei i tryumfalnie położył na stole.

– Co powiesz na to, Jeannie? – zagadnął z uśmiechem.

– Cóż mam mówić! Sprzedałeś pewno dwa najpiękniejsze barany? – odparła pytająco matka.

– Gdzietam! To tylko miesięczna zapłata za mieszkanie i żywność „przyjaciela” Jock'a! – oznajmił staruszek z dumą. – Co cztery tygodnie będziemy otrzymywać tyleż!

Matka smutno pokiwała głową.

– Dwa funty na tydzień to o wiele zadużo – wyrzekła dziwnie stanowczo. – Biedny gentleman i tak prawie cudem uratował się z rozbicia, a my chcemy jeszcze korzystać z jego nieszczęścia i każemy płacić za trochę pożywienia nieprawdopodobne sumy!

– Ta! ta! ta! – krzyknął rozgniewany ojciec. – Powiadam ci, że może to uczynić bez żadnego dla siebie uszczerbku! Nie poczuje nawet! Przecież ma pełen worek złota! A zresztą sam ofiarował to wynagrodzenie.

– Zobaczysz, że takie pieniądze nie przyniosą szczęścia – szepnęła z obawą kobieta.

– Et! Pleciesz jak na mękach! Widzę, że na starość pierwszy lepszy przybłęda potrafi zawrócić ci głowę!

– Dobrzeby było, gdyby mężowie nasi odznaczali się drobną choćby cząstką jego uprzejmości – odcięła obrażona staruszka.

Pierwszy chyba raz w życiu odważyła się ostrzej odpowiedzieć ojcu.

Sprzeczkę przerwało wejście do kuchni de Lapp'a, który zaproponował mi małą przechadzkę.

Przystałem na to chętnie i wyszliśmy na oblaną słońcem drogę. Nieznajomy chwilę postępował zamyślony, mętnym wzrokiem ścigając białe chmurki, – potem coś zamigotało mu w ręku i ujrzałem maleńki krzyżyk z czerwonych kamyków, tak piękny, iż piękniejszego nie widziałem w życiu.

– Są to rubiny – powiedział lekko wzruszonym głosem – dostałem go pod Tudelą, w Hiszpanii. Miałem dwa podobne, jeden ofiarowałem niegdyś pewnej młodziutkiej Litwince. Ten pragnąłbym dać panu, na pamiątkę dobrego serca, jakie pan wczoraj okazał. Każe pan sobie zrobić szpilkę do krawata, dobrze?

Szczera prośba zadźwięczała w jego głosie i nie pozostawało nic innego, jak przyjąć ów dar wspaniały, przewyższający swą wartością wszystko, co dotąd posiadałem w życiu. Uścisnąłem mocno dłoń podaną.

– Muszę policzyć jagnięta, pasące się na tamtych łąkach – odezwałem się po chwili. – Może miałby pan ochotę pójść ze mną, – rozejrzałby się pan cokolwiek w okolicy?

Zawahał się trochę, potem przecząco ruszył głową.

– Powinienem wyprawić kilka listów i to jaknajprędzej – wyrzekł zwolna. – Zabierze mi to cały ranek, – zatem – do widzenia.

Rozstaliśmy się i przez kilka godzin musiałem uganiać się po pochyłościach, ale z myślą całkowicie pochłoniętą przez wczorajsze wypadki i tajemniczą osobistość nieznajomego.

Skąd to rozkazujące wejrzenie, skąd wyniosły i groźny wyraz siwych oczu, skąd te szlachetne maniery i wykwintne ułożenie?

A owe przygody, o których wspominał z taką niedbałością, takim obojętnym tonem, w jakiemże burzliwem istnieniu mogły się zawierać? co za niezwykłem musiało być życie!

I dla nas okazywał się taki serdecznie uprzejmy, przemawiał z taką wyszukaną grzecznością, – tak widocznem było, że pragnie ująć każdem słowem, – a jednak, jednak nie umiałem, nie mogłem pozbyć się nieufności, którą mię napełniał dziwny wyraz tych dumnych, orlich oczu.

Prawie że uznawałem w duchu, jako Jim Horscroft miał słuszność, i chwilami wyrzucałem sobie wprowadzenie do domu ojców człowieka z nieznaną przeszłością.

Kiedym dnia tego powrócił do domu, zastałem mego gościa tak oswojonego z otoczeniem, jakby tu się urodził i tu, nie gdzieindziej, spędził całe życie.

Siedział w wielkim fotelu z drewnianemi poręczami, który od niepamiętnych czasów stoi przy kominku i trzymał czarną kotkę na kolanach.

 

Ręce rozstawił szeroko, – otaczał je duży motek wełny, którą matka z przejęciem zwijała w kłębuszek.

Tuż przy nich ciemniała żałobna suknia Edie, siedzącej z pochyloną głową i zaczerwienionemi od płaczu oczyma.

– Miałaś jakie zmartwienie? – spytałem łagodnie.

– Uchowaj Boże! – podchwycił ze współczuciem nieznajomy. – Tylko mademoiselle – ma tak czułe serce, jak wszystkie prawdziwe, pełne szlachetnych porywów, kobiety. Nigdybym nie przypuścił, że do tego stopnia wzruszy ją moja opowieść, – nie byłbym zaczynał, gdybym mógł przeczuć następstwa! Opowiadałem paniom o cierpieniach, na jakie narażały się wojska, zmuszone przebywać góry Guadarama w czasie uciążliwej zimy. Patrzałem na to własnemi oczyma! Potężny to grozą widok! Wicher porywał nieraz pojedynczych ludzi i niósł nad przepaścią, niekiedy nieszczęśliwi roztrzaskiwali się o twarde skały, często dosięgali tamtego brzegu otchłani, ale i wtedy zwykle kończyło się śmiercią, gdyż ścieżki były ślizkie i gładkie, niby tafle lodu, nigdzie o co się zatrzymać, czegoś chwycić! Całe pułki szły zwartymi szeregami, jedni z drugimi krzyżowali ręce, i wtedy jako tako stawiali opór nawałnicy. Kiedyś jednak… pamiętam… dłoń pewnego artylerzysty została w mojej, ledwiem zdążył ująć… Zgangrenowana była od trzech dni z powodu straszliwego mrozu…

Słuchałem z rozwartemi szeroko ustami.

– Wytrawni, zaprawni w bojach grenadyerzy, walczyli z owymi trudami z jakąś głuchą zaciętością, a i tych wreszcie ogarniała rozpacz, stygł zapał, marła chęć poświęceń. A skoro z bólu i umęczenia zostawali w tyle, chwytało ich rozżarte chłopstwo, ćwiekami przybijało do wierzei stodół, zwykle głową do ziemi i rozpalało pod nieszczęsnymi wolno podsycany ogień… Groza brała patrzeć na marną zgubę tego, słynnego z bitności, żołnierza. Za wojskiem jęły wkrótce wlec się mary owych czynionych okrucieństw i taki lęk je zdejmował na samo wspomnienie męk nieludzkich, że potem, skoro który żadnym już wysiłkiem nie mógł zmusić się do marszu, zwalniał wprawdzie kroku z rezygnacyą, lecz po to tylko, by zmówić modlitwę i oprzytomnieć trochę na jakiem porzuconem siodle, albo na własnym tornistrze. Potem zaraz zdejmowali pończochy i buty, opierali podbródek na wylocie karabina, trącali cyngiel wielkim palcem lewej stopy, – paff! – i było po wszystkiem. Nie potrzebowali już obawiać się najgorszej choćby wojny. Och! krwawa bo robota szła w tych niegościnnych górach!

– Czyje to były wojska? – pytałem ciekawie.

– Bah! Nie łatwa odpowiedź, młody przyjacielu! Tyle już widziałem armii, przez tyłem krajów się przewinął, że sam teraz nie mogę się w owych wspomnieniach połapać. Jakie bo moje oczy oglądały wojny! I waszych Szkotów spotykałem kilkakrotnie przy robocie! Twarda piechota, ani słowa. Tylko, – sądząc po nich, – myślałem dotąd, że u was tu wszyscy noszą… jakże to się nazywa… spódnice?

– To są kilts'y, używane wyłącznie w północnej, górzystej części Szkocyi – objaśniłem, uśmiechając się pomimowoli.

– Ach, więc w górach – powtórzył zamyślony. – Ale oto dostrzegam przed domem jakiegoś człowieka. Może to ten, który miał podjąć się odstawienia mych listów na pocztę; jak mi to obiecał pański ojciec?

– Właśnie. Jest to chłopiec dzierżawcy Whitehead'a. Czy pan życzy sobie, żebym mu osobiście doręczył te listy? – spytałem, widząc, że wyjmuje z bocznej kieszeni surduta kilka zaadresowanych kopert.

– Odgadłeś, młody przyjacielu – odparł z wesołym uśmiechem. – Myślę, że z rąk twoich nierównie większą będą miały wagę i zostaną doręczone pewniej, – a pragnąłbym módz liczyć na to.

I oddał mi je pełnym zaufania ruchem.

Bezzwłocznie wyszedłem do sieni i tu wzrok mój upadł nagle na adres listu, który się znajdował na wierzchu.

Widniało na nim pięknem, wyraźnem pismem:

A sa Majeste

     le Roi de Suede

          Stockholm.

Niewiele umiałem po francusku, zawsze jednak dosyć, żeby to zrozumieć.

„Do Jego Królewskiej Mości, króla Szwedzkiego, w Sztokholmie…”

Jakiż to zbłąkany orzeł spoczywał w ubogiej chacie moich ojców?

Rozdział siódmy. Wieża sygnałowa w Corriemuir

Byłoby zbyt uciążliwem dla mnie, a myślę, że i was znudziłoby prędko, gdybym jął tu opowiadać dzień po dniu bieg naszego spokojnego życia, odkąd ów nieznajomy znalazł się pod naszym dachem, – albo też, – w jaki sposób pozyskał wkrótce przychylność nas wszystkich.

Z kobietami wprawdzie od pierwszej chwili nie przedstawiało to żadnych trudności, jakim jednakże cudem tak prędko udobruchał i rozbroił ojca, – to już chyba pozostanie dla mnie na zawsze zagadką. Bo rzecz nie należała bynajmniej do łatwych.

Przekonał do siebie nawet i Jim'a Horscroft'a!

Co prawda, w stosunku do niego byliśmy tylko niby duże, a mało rozgarnięte, dzieci, gdyż on zwiedził pół świata i widział chyba wszystko, co może być godne poznania, skoro więc zagawędził się na dole którego wieczora, przenosił nas zwykle w strony niezmiernie dalekie od cichej kuchni i wiejskiej, pochylonej chaty, bo w gwar obozów, na pola bitew, na świetne, błyskotliwe dwory, do wszelkich cudów świata.

Horscroft odnosił się do niego z początku nieufnie i w sposób trochę szorstki, ale pan de Lapp swym taktem i niezwykłą łatwością obejścia zwycięsko wyszedł z owego niemego pojedynku i tak potrafił nakłonić ku sobie to serce, iż odtąd najulubieńszą czynnością Jim'a było przysuwać krzesło do jego fotela i z ręką Edie w swoich dłoniach, – z rozgorączkowanym wzrokiem, słuchać zajmujących, jakby z tysiąca i jednej nocy, opowieści, z ust mu nieledwie chwytać, dziwnym haszyszem przepojone, słowa…

Nie będę tutaj szczegółowo opowiadał, ale dziś jeszcze, po tylu, tylu latach, mógłbym wykazać z najściślejszą dokładnością, jak tydzień po tygodniu, miesiąc po miesiącu, takiem, czy innem słowem, tym, czy owym, postępkiem, urabiał nas niejako wedle własnych planów, oczarowywał, oślepiał, pociągał…

Każdy ruch tego człowieka niestartą głoską wyrył mi się w sercu.

Jednym z najpierwszych czynów było ofiarowanie ojcu batu, w którym przybył, z tym tylko warunkiem, że będzie mu wolno odebrać go w razie koniecznej potrzeby.

Tego roku śledzie akurat przepływały bardzo blizko brzegu, że zaś stryj jeszcze przed śmiercią przysłał nam kiedyś piękny zapas sieci, więc szczodry dar de Lapp'a przysporzył ojcu dobrych kilkanaście funtów.

Czasem nieznajomy puszczał się w łodzi sam jeden i nieraz miałem sposobność widzieć, jak posuwał się zwolna wzdłuż brzegów, co chwila zanurzając długą tykę i co kilka łokci rzucając w wodę kamyk, owiązany sznurkiem.

Nic a nic nie rozumiałem tej manipulacyi, aż do dnia, w którym nieznajomy rzecz całą wyłuszczył mi z własnej ochoty.

– Niezmiernie lubię badać wszystko, co ma jakikolwiek związek z techniką wojenną – odezwał się kiedyś, skorośmy wyszli na spacer. – Toteż nigdy nie opuszczam najdrobniejszej sposobności. Tutaj zaś znalazłem obfite pole do rozmaitych, ciekawych dociekań. Przyszło mi na myśl, naprzykład, czy komendantowi korpusu jakiejś armii bardzo byłoby trudno lądować na tym piaszczystym brzegu?

– Szczególniej, gdyby przeszkadzał wiatr wschodni – zauważyłem naiwnie.

– Otóż właśnie, – w razie wschodniego wiatru – powtórzył z tryumfem. – Czy gruntowano tu kiedy?

– Nie pamiętam.

– Linia angielskich okrętów wojennych musiałaby trzymać się na pełnem morzu, – ciągnął de Lapp z niezwykłem jakiemś ożywieniem. – Jednakże przy brzegu dosyć jest głęboko, żeby czterdziesto-działowa fregata mogła się zbliżyć na odległość strzału. Na żaglowe łodzie spuścić tyralierów, umieścić ich za łańcuchem tych piaszczystych wzgórzy, wesprzeć nowym posiłkiem, potem innym jeszcze, a z fregat, ponad ich głowami, niechaj się posypie deszcz kartaczy. Tak staćby się mogło, tak stałoby się z pewnością!

Szorstkie, kocie wąsy zjeżyły mu się więcej jeszcze, we wzroku zapaliły się gorące błyski, rojenia unosiły go stanowczo w kraje zbyt wybujałej fantazyi.

– Pan zapomina, że nasi żołnierze znajdowaliby się od razu na brzegu! – przerwałem oburzony.

– Ta! ta! ta! – krzyknął gniewnie, zły, że przerywam mu kunsztowne plany. – W bitwie muszą być przeciwnicy. A teraz, – rozumujmy. Ilu postawilibyście ludzi? Dwadzieścia, no, powiedzmy trzydzieści tysięcy! W tem zaledwie kilka tylko pułków regularnego żołnierza, bo reszta! Nowozaciężni, mieszczanie, dzierżawcy wiejscy, może nawet nie umiejący obchodzić się z bronią! Jakże to nazywacie takich? Ochotnicy, prawda? – kończył lekceważąco.

– Dzielni, odważni, ludzie! – poprawiłem z naciskiem.

– O tak, bardzo odważni i dzielni, tylko skończone głupcy! – rzucił zirytowany. – Nic a nic nie znasz się na tem, więc się nie unoś, drogi przyjacielu. Stopień ich głupoty trudnoby nawet było zmierzyć najwspanialszym termometrem. Zresztą nie mówię tu specyalnie o nich, lecz o wszystkich wojskach, składających się z rekrutów i innych niedoświadczonych ludzi. Tacy – przedewszystkiem jak ognia, lękają się okazania cienia choćby strachu, zwykle też nie przedsiębiorą najelementarniejszych ostrożności. Widziałem to nieraz. Kiedyś, w Hiszpanii, pewien batalion rekrutów atakował dziesięciodziałową bateryę: trzeba było widzieć, jak szli naprzód śmiało, tak śmiało, że z miejsca, w którym stałem, ślad ich przejścia wyglądał… jakże to się nazywa po angielsku?… wyglądał jakby ciastko z poziomkami… Cóż zostało z „odważnego” batalionu? Potem drugi odkomenderowano do owego szturmu. Ruszyli z miejsca przepisanym krokiem, krzycząc i wywijając karabinami z niepowszednią butą, co jednak pomogą krzyki przeciwko kartaczom? Wkrótce drugi batalion zaścielał zbocze, niby krwawe maki. Wtedy dopiero runęli piesi strzelcy gwardyjscy, starzy, wytrawni żołnierze. Rozkazano im zdobyć bateryę. I trzeba ich było widzieć jak szli cicho, nie kolumnami, nie w szeregach, – sprawnie, umiejętnie. Ciemna linia zrzadka rozsypanych tyralierów, boki otoczone przez plutony zapasowe, dziesięć minut, jak wiek długich, i baterye sterczały, jak dawniej, tylko już zmuszone do milczenia, wśród nich nieliczne trupy artylerzystów hiszpańskich… Z naszych nikt nie był zabity. Wojny i sztuki wojowania trzeba się tak samo uczyć, jak hodowania owiec, młody przyjacielu!

– Et! – odparłem, cokolwiek porywczo – gdybyśmy umieścili trzydzieści tysięcy ludzi na którem z tych zboczy, z pewnością przyszłoby do tego, żebyście jedyny ratunek widzieli w statkach, osłaniających wam tyły!

– Na zboczach? – powtórzył de Lapp z przeciągłym akcentem, szybkiem spojrzeniem ogarniając skały. – Tak, gdyby wasz dowódca znał się naprawdę na rzeczy, oparłby lewe skrzydło o folwark w West Inch'u, środkowe bataliony umieściłby w Corriemuir, a prawe tam, koło domku waszego doktora, otoczone gęstą linią tyralierów. Przytem kawalerya musiałaby tak umiejętnie manewrować, żeby przeciąć nam pochód już z chwilą formowania kolumn na wybrzeżu. Niechże nam jednak pozwolą rozwinąć szeregi, potrafimy poradzić sobie z resztą! Najsłabszą stroną terenu jest tamten oto wąwóz: w mgnieniu oka wymiótłbym go armatami i zapełnił swoją kawaleryą. Potem piechota runęłaby w zwartych szeregach, i rozniosłaby to skrzydło. Gdzieżby wtedy byli wasi ochotnicy, Jock'u? – zapytał z przekąsem.

– Ścigaliby pańskich ludzi, depcząc boleśnie po piętach! – odciąłem się, zupełnie seryo.

I nagle obaj wybuchnęliśmy serdecznym śmiechem, – w ten sposób kończyły się zwykle wszystkie podobne rozmowy.

Czasem, skoro tak dowodził, byłem najszczerzej przekonany, iż żartuje, kiedyindziej nie tak łatwo mogłem to przypuścić i wtedy nieokreślony jakiś niepokój wpełzał mi do duszy.

Pamiętam doskonale, jak pewnego letniego wieczora, kiedy kobiety spać poszły, a w kuchni zostaliśmy się my tylko, czterej mężczyźni, – nieznajomy jął nagle mówić o Szkocyi i stosunkach łączących ją z Anglią.

– Dawniej, przed laty, mieliście własnego króla i prawa wasze stanowiono w Edynburgu, – odezwał się obojętnie, jakby od niechcenia. – Czy teraz nie ogarnia was niekiedy rozpacz, nienawiść może, na myśl, że obecnie wszystko pochodzi z Londynu?

Jim odjął od ust nierozłączną fajkę.

– My to przecież narzuciliśmy monarchę Anglii, – oparł zwolna, – jeśli więc kto, to oni właśnie powinni czuć się pognębieni.

Panu de Lapp obcym najwidoczniej był ten szczegół, gdyż na chwilę zaległo milczenie.

– Jednakże wszystkie prawa z Londynu dziś biorą początek – powtórzył w zamyśleniu, – bądź, co bądź, dla was nie może to być korzystnem.

– Naturalnie, że nie jest – podchwycił mój ojciec. – I dobrzeby się stało, gdyby przywrócono nam parlament w Edynburgu, – cóż jednak robić, tyle mam kłopotu ze swemi stadami, że nawet ochoty braknie myśleć o tem wszystkiem.

 

– Bo też do młodych należy obowiązek zastanawiania się nad tego rodzaju sprawami – zauważył nieznajomy, zwracając się do nas. – Uciśnioną ojczyznę młodzież powinna pomścić i ratować.

– Pan ma poniekąd słuszność – rzekł Horscroft półgłosem, – nieraz człowiekowi przychodzi do głowy, że jednak rdzenni Anglicy zbyt są czasem chciwi, – jeśli już mowa o przywilejach i prawach.

– Doprawdy? – przerwał de Lapp z dziwnym błyskiem w oczach. – Skoro więc inni również podzielają wasz sposób zapatrywania, że zaś tak jest, wiem z pewnością, dlaczegóżbyśmy nie mieli zorganizować tu, żądnych pomszczenia się, pułków i pomaszerować na Londyn; na ową urągającą waszym tradycyom stolicę?!

– Zapewne, zapewne, wspaniała kampania – wtrąciłem z uśmiechem – ale któżby nas prowadził?

Wyprostował się dumnie, złożył ukłon i rękę zabawnym ruchem przycisnął do serca.

– Ja, jeżelibyście panowie mi raczyli uczynić ten zaszczyt – powiedział z chłodną powagą.

– Roześmieliśmy się wszyscy, więc po chwili zaczął śmiać się także, jednak w głębi duszy najmocniej byłem przekonany, że mu się nie śniło żartować.

Trapiły mię także jego lata, których ani ja, ani Horscroft nie umieliśmy określić nawet w przybliżeniu.

Czasem wydawał nam się człowiekiem starszym z doskonale zakonserwowaną powierzchownością, czasem zaś, przeciwnie, młodzieńcem o zniszczonej twarzy.

Ciemne, szorstkie, ostrzyżone krótko włosy nie zdradzały najmniejszej siwizny, nad czołem przechodziły w czub obfity i starannie utrzymany, z którym mu było niezmiernie do twarzy.

Za to skórę okrywała sieć drobniutkich zmarszczek, które uwydatniała jeszcze bronzowa, opalona cera, czemże więc innem był, jeżeli nie starcem? A temu znów kłam zadawała zdumiewająca ruchliwość i zręczność, lekkość kroku, smukłość postaci i ciało jędrne i niby stal sprężyste, – przeczyły dni spędzane w górach, lub na morzu z wiosłem.

Wszystko zatem zważywszy, orzekliśmy, iż może mieć lat czterdzieści do czterdziestu pięciu, choć znowu srodze nas niepokoiła okoliczność, w jaki sposób mógł tyle widzieć w tak krótkiem stosunkowo życiu?

Aż dnia pewnego zgadało się coś o latach, klimacie i długowieczności i wtedy spotkała nas nieoczekiwana niespodzianka.

Oznajmiłem właśnie, że niedawno skończyło mi się lat dwadzieścia, Jim miał dwadzieścia siedem.

– Wię jestem z was najstarszy – zauważył pan de Lapp spokojnie.

Parsknęliśmy głośnym śmiechem, – toż podług naszych obliczeń mógłby być moim ojcem!

– Jednak nie o wiele – ciągnął, marszcząc brwi z lekkiem niezadowoleniem, – skończyłem dwadzieścia dziewięć w grudniu.

Oświadczenie owo, więcej może, niż najbarwniejsze, dotychczasowe jego opowieści, przyczyniło się do zrozumienia, jak niezwykłem i pełnem przygód musiało być to dziwne życie.

Dostrzegł nasze zdumienie i uśmiechnął się z kolei – pobłażliwie.

– Używałem ja życia – szepnął ciszej. – Nie marnowałem dni i wypełniałem noce, – miałem zaledwie lat czternaście, kiedym sam jeden dowodził kompanią w bitwie, w której przyjmowało udział pięć narodów. W dwudziestym roku pewnemu królowi mówiłem do ucha rzeczy, które mu wysysały wszystką krew z policzków. Przyczyniłem się do odbudowania jednego królestwa i byłem z tych, co zmienili innego króla na potężnym tronie, w roku, w którym doszedłem do pełnoletności… Pędziłem pracowicie życie.

I oto wszystko, cośmy się mogli dowiedzieć z bogatej przeszłości tego tajemniczego człowieka.

Bo skoro dopraszaliśmy się obszerniejszych, więcej ciekawych szczegółów – trząsł tylko w milczeniu głową, albo uśmiechał się dziwnie.

Niekiedy znów przychodziło nam na myśl, że jednak może to być tylko zręczny kłamca, bo skądżeby człowiekowi, który tyle miał ongi znaczenia i wpływów, chciało się pędzić nudne, monotonne życie w hrabstwie Berwick?

Kiedyindziej znowu zaszło coś, co okazało nam dowodnie, że przeszłość jego skrywała tajemnicze i niezrozumiałe czyny.

Pamiętacie zapewne, iż jednym z naszych najbliższych sąsiadów był stary major, wsławiony podczas hiszpańskiej kampanii, ten sam, który na cześć pokoju odprawiał dzikie harce nad ogniem z siostrą staruszką i dwiema leciwemi służącemi.

Otóż zaraz w początkach lata wyjechał do Londynu w sprawach żołdu i jakiegoś odszkodowania za otrzymaną dawniej ranę, jednocześnie zaś z nadzieją ponownego dostania się do czynnej służby i bawił długo, prawie do końca jesieni.

Odwiedził nas niezwłocznie po swoim powrocie i oczy jego po raz pierwszy wtedy spoczęły na panu de Lapp'ie.

Nigdy chyba, przedtem, ani potem, nie widziałem twarzy ludzkiej, wyrażającej tak bezdenne osłupienie!

Patrzył i patrzył, i obejmował jego postać przeciągłem spojrzeniem, płynęły minuty, a on jeszcze nie wyrzekł żadnego słowa, któreby nam objaśniło powód owego zdziwienia.

Gość nasz również przyglądał się uporczywie panu majorowi, trudno jednak odgadnąć było, czy także go poznaje.

– Nie wiem, kto pan jesteś – zaczął wkońcu – ale pan przypatruje mi się, jakgdyby znał rzeczywiście?

– Widziałem już raz pana – powiedział major stanowczo.

– Nigdy.

– Mógłbym przysiądz.

– Gdzież więc?

– W wiosce Astorga, w roku 18…

Nieznajomy drgnął silnie i utopił w majorze swój wzrok przenikliwy.

– Mon Dieu, mon Dieu, – szepnął po chwili, – co za dziwny zbieg okoliczności! Pan jesteś owym parlamentarzem angielskim, nieprawdaż? Tak, teraz już pamiętam. Pozwoli pan, że mu w cztery oczy rzeknę małe słówko.

Odeszli na stronę i rozmawiali po francusku, przynajmniej przez kwadrans, twarz nieznajomego przyoblekła przytem wyraz niezwykłej powagi, coś tłomaczył żarliwie, o coś pytał, niecierpliwie potrząsając ręką, major zaś od czasu do czasu potakiwał tylko siwiejącą głową.

Zdaje się, że zgodzili się wreszcie na jedno, bo major silnie uścisnął podaną mu rękę, potem rzekł kilkakrotnie: Parole d'honneur, potem jeszcze: Fortune de la guerre, wyrazy, które zrozumiałem doskonale, gdyż u Birwhistle'a niezmiernie dbali o rozwój w naukach…

Wkrótce zaś nie uszło mym oczom, że major nie ośmielał się na żadne poufałości, ani też zwykłe traktowanie naszego tajemniczego gościa, rzeczy, któreśmy czynili teraz ze swobodą, – że przemawiając do niego lekko schylał głowę i na każdym kroku starał się mu okazać oznaki pełnego czci szacunku.

Nieraz probowałem wyciągnąć coś na ów temat z majora, lecz trzymał się ostro i zawsze odchodziłem z jednakowym kwitkiem.

Horscroft całe owe lato spędził z nami, jesienią dopiero jął zbierać się do Edymburga, na zimowy semestr, obiecując sobie pracować gorliwie, tak, by módz otrzymać dyplom już na wiosnę. Na święta Bożego Narodzenia miał do nas przyjechać.

Pomiędzy nim i Edie odbyło się więc serdeczne, uroczyste pożegnanie.

Mieli się pobrać z chwilą, w której Jim'owi wolno będzie leczyć.

Nie widziałem nigdy mężczyzny, okazującego kobiecie więcej niż on przywiązania, ubóstwiał po prostu narzeczoną, – Edie ze swej strony przywiązała się do niego także, – na swój sposób, – i rzeczywiście, trudnoby jej było znaleźć piękniejszego i bardziej pociągającego człowieka, choćby nawet zeszła całą Szkocyę.

A jednak, skoro tylko Jim poruszał kwestyę blizkiego małżeństwa, na ustach Edie nikł uśmiech i ustępował miejsca brzydkiemu skrzywieniu, ja zaś, jako doświadczony, czytałem wtedy z jej twarzy jak z otwartej księgi. Oto myślała sobie, iż wszystkie śmiałe rojenia ustąpić muszą nieugiętym następstwom pierwszego, zbyt pochopnego kroku, że każą się jej wyrzec dumnej przyszłości, mitry, czy korony, że zostanie żoną skromnego wiejskiego lekarza. Wszystko jednak zważywszy, nie miała innego wyboru, bądź co bądź, Jim lepszą ode mnie był partyą, skłaniała się zatem do Jim'a…

Wprawdzie Opatrzność zesłała jej także de Lapp'a, ten jednak pochodził z klasy o tyle wyższej nad nasz mizerny stan chłopski, – sądząc choćby z zachowania się pana majora, – iż nie ośmieliłaby się z pewnością zwrócić w jego stronę oczu.

W owych czasach trudno mi było określić, czy i o ile zajmował Edie ten szczególny człowiek.

Bo skoro Jim bawił u nas, poświęcała mu naprawdę wszystkie prawie chwile, nie zwracając na tamtego najmniejszej uwagi.