Kostenlos

Groźny cień

Text
0
Kritiken
Als gelesen kennzeichnen
Schriftart:Kleiner AaGrößer Aa

Rozdział czternasty. Żniwo śmierci

Dzień wstawał i właśnie pierwsze szare brzaski nieśmiało przenikały przez długie, wązkie szpary ścian naszej stodoły, kiedy wstrząśnięto mię mocno za ramię.

Zerwałem się, jak oparzony.

Rozespana mózgownica nasuwała mi straszne obrazy i w jednej chwili wyobraziłem sobie, że to atak kirasyerów, porwałem najbliższą, opartą o mur halabardę i tu otrzeźwiło mię zimne dotknięcie gładkiego żelaza. W około szarzały niezliczone sylwetki śpiących towarzyszy.

Przetarłem prędko oczy i któż opisze moje zdumienie, gdym w stojącej tuż przy mnie postaci, poznał czcigodną osobę majora Elliott'a.

Miał niezwykle poważny wyraz twarzy, – nieco opodal majaczyło dwóch sierżantów, trzymających grube ołówki i długie, papierowe wstęgi.

– Wstawaj, chłopcze – rzekł półszeptem, tym dawnym, dobrym, przyjacielskim tonem.

– Jestem, panie – bełkotałem, niezupełnie jeszcze wytrzeźwiony.

– Pójdziesz ze mną. Czuję względem was ciężkie obowiązki, – ja to przecież przyczyniłem się do porzucenia rodzinnych, szkockich progów – mówił major dalej dziwnie surowo i smutno, – i brak otóż, – braknie nam Jim'a Horscroft'a!

Wszystka krew ściekła mi do serca. Toż wśród zmęczenia, głodu, i w ciągłym wirze szalonych ataków, do cna zapomniałem o najlepszym przyjacielu. Nie widziałem go od chwili, gdy sam jeden rzucił się na gwardyę i pociągnął za sobą pułk cały.

– Sporządzam właśnie wykaz poległych ze strony angielskiej, – objaśniał nie patrząc na mnie starzec, – gdybyś zechciał mi towarzyszyć, wyrządziłbyś mi prawdziwą przysługę?

Umilkł i już bez słowa wyszliśmy za drzwi stodoły, tuż koło nas dwóch nachmurzonych sierżantów…

Och! Straszny to był widok! Tak straszny, że odżywa pomimo tylu lat ubiegłych, tak straszny, że chciałbym go przyodziać w jak najskąpsze słowa!

Straszliwą jest sama w sobie bitwa, ale w chłodzie i w ciszy poranku, bez podniecających dźwięków trąb i bębnów, – znika zapał, gasną płomienne glorye, a rozpościera się tylko coś niby olbrzymia, wielka, niezmierzona rzeźnia, – krwią przesiąkła ziemia i na niej niezliczone plamy pomiażdżone, ćwiertowane, okaleczałe ciała ludzkie. Rzekłbyś, że człowiek oto podaje dzieło Boże na urągowisko.

A ze szczegółów różnych, z ciał poległych, – odczytywać można było każdy poszczególny przebieg bitwy, – tu czerniły się zwłoki mężnie ginącej piechoty, tworząc martwe, pełne grozy czworoboki, tam w nieładzie okropnym ciała kawalerzystów, którzy do pierwszych przypuszczali atak, dalej jeszcze, na pochyłości, majaczyły sylwetki zabitych kanonierów i okaleczone, milczące paszcze armat…

Owa wspaniała kolumna gwardyi szeroki szlak trupów ustala poprzez pole bitwy.

Coś niby ślad przejścia ślimaka. A u jego czoła olbrzymi zwał niebieskich uniformów, splątanych z czerwonemi, jakby bławatki i maki, – w miejscu, gdzie zaszedł ten szalony atak, w chwili gdy tamci zaczęli się cofać.

Na wstępie ujrzałem martwe ciało Jim'a.

Leżał nieruchomy i cichy, zastygłą twarzą patrzył w niebo…

Wszystkie namiętności, wszystkie smutki i cierpienia uleciały już z niej bezpowrotnie.

I tylko królował wyraz, który pamiętałem tak dobrze, wyraz ze szkolnych jeszcze czasów.

Krzyk rozpaczy i żalu wydarł mi się z piersi, kiedym dostrzegł te drogie zwłoki, skoro jednak wzrok mój upadł na poważną głowę umarłego, kiedy wyczytałem na niej szczęście w śmierci, jakiegom nie spodziewał się ujrzeć za życia, – ból mimowoli złagodniał i przycichł. Uczułem, że mu tak lepiej.

Dwa bagnety francuskie tkwiły w jego piersiach.

I skonać musiał natychmiast, bez cierpień może, bo z dziwnym uśmiechem na pobladłych wargach.

Przy pomocy majora uniosłem lekko głowę przyjaciela, nasłuchując ze drżeniem oddechu, gdy tuż przy mnie rozległ się głos dobrze znany…

Z pośród mnóstwa poległych gwardzistów wychylała się twarz de Lissac'a, wspartego z widocznym wysiłkiem na łokciu…

Resztę ciała okrywał nierozłączny płaszcz błękitny, kapelusz z czerwonym pióropuszem walał się obok, na ziemi.

Był strasznie blady i wielkie, sine półkola podkrążały mu oczy, ale zresztą pozostał ten prawie, co dawniej. Ten sam ostry, zakrzywiony nos zgłodniałego, drapieżnego ptaka, te same szorstkie wąsy i krótko ostrzyżone, kunsztownie ułożone włosy…

Powieki zawsze wprawdzie nawpół przykrywały oczy, lecz teraz opadły prawie zupełnie i z pod rzęs z trudnością się dostrzegało błyszczące źrenice.

– Jock!? To ty, Jock'u? – wyszeptał ze zdumieniem, – nie spodziewałem się coprawda, ciebie tu zobaczyć! A jednak mogłem się tego domyślić, ujrzawszy nierozłącznego Jim'a, – rzekł do siebie ciszej i jakby niezadowolony.

– Pan właśnie na nas ściągnąłeś to wszystko – powiedziałem z żalem.

– Et! – syknął rozgniewany. – Głupstwa! losy nasze są ułożone z góry. W Hiszpanii jeszcze nauczyłem się wierzyć w Przeznaczenie. I przeznaczenie zsyła mi ciebie dziś rano.

– Na pana spada krew tego człowieka – wyrzekłem nagle, ostrożnie dotykając ramienia zabitego przyjaciela.

– A moja na niego – odparł zwolna. – Kwita z nami.

Uchylił róg płaszcza i z przerażeniem dostrzegłem czarny strumyk krwi nawpół zaskrzepłej, a sączącej się bez przerwy z boku.

– Trzynasta z kolei rana i… ostatnia – objaśnił z bladym uśmiechem. – Trzynastka podobno przynosi nieszczęście. Czy nie macie czego do picia, – choćby kilka kropel?

Major podał mu trochę brandy z wodą.

Ranny jął pić powoli, chciwie.

Oczy mu się niespodzianie ożywiły, na policzki wystąpiły ciemne, ceglaste plamy.

– Horscroft mię tak urządził – zaczął, usiłując nadać mowie zwykły, żartobliwy odcień. – W zgiełku bitwy usłyszałem nazwisko swoje wyszeptane dziwnie ponurym głosem i natychmiast uczułem lufę karabinu na mundurze… Ludzie moi zakłuli go w tej samej chwili bagnetami… Co robić? Edie warta była śmierci. Ty Jock'u, za kilka tygodni będziesz z pewnością w Paryżu, i – przyrzekniesz mi, że ją zobaczysz. Pójdziesz na ulicę de Miromesnil pod Nr. 11, gdzieśmy obecnie mieszkali. Tylko oględnie powiedz jej smutną wiadomość… nie wyobrazisz sobie, jak bardzo mnie kochała! Powiedz jej także, że wszystko, co posiadam… znajduje się w dwóch czarnych skrzynkach, że… Antoni ma klucze. Nie zapomnisz?…

– Będę pamiętał.

– Jakże się miewa szanowna twoja matka? Czy w dobrem zdrowiu? A czcigodny ojciec? Oświadcz im głębokie uszanowanie od dawnego gościa.

I w takiej chwili, już na progu śmierci, – wykonał jeszcze ów charakterystyczny ukłon ręką, gdy wspomniał o pozdrowieniach dla matki.

– Rana pańska nie jest tak ciężka może, jak się zdaje – odważyłem się teraz odezwać. – Mógłbym tu sprowadzić chirurga naszego pułku?

– Dziękuję ci, poczciwy chłopcze – szepnął z wysileniem – ale ostatnie lat piętnaście niedarmo spędziłem na zadawaniu i otrzymywaniu ran najrozmaitszych, żebym się nie umiał poznać na śmiertelnych. Nie żałuję nawet życia… Dla naszego „małego” wszystko już skończone, więc wolę odejść w ciszę śmierci na czele wiernych woltyżerów… niż żyć na wygnaniu i u wrogów żebrać łaski. Zresztą… Sprzymierzeni i tak by mię rozstrzelali, unikam więc upokorzenia.

– Sprzymierzeni, szlachetny panie, nie dopuściliby się nigdy podobnie dzikiego i barbarzyńskiego czynu! – przerwał mu z ogniem major.

– Bo nie wiesz szczegółów, majorze – odparł de Lissac cicho. – Czy myślisz, że uciekałbym do Szkocyi i zmieniał nazwisko, gdybym potrzebował się obawiać tych tylko, co panoszyli się wtedy w Paryżu? Drogo ceniłem życie, bom wierzył, że mały kapral powróci… Teraz… teraz mogę spokojnie umierać, – wiem, że nigdy nie stanie już na czele wojska… A czyniłem rzeczy, których się nie darowywa. Ja to – szeptał coraz ciszej, gorączkowo – ja komenderowałem oddziałem, który rozstrzelał księcia d'Enghien… ja to… Boże! Boże! Edie… moja najdroższa!…

Wzniósł ręce w górę, palce mu zadrgały, i zaraz zacisnęły się kurczowo.

Potem opadły ciężko, a głowa pochyliła się na piersi.

Siwowłosy sierżant ułożył równo jego ciało, drugi rozpostarł na niem płaszcz błękitny… I odeszliśmy, pozostawiając na stratowanem polu zwłoki dwóch ludzi, którym Przeznaczenie tak dziwnie poplątało życie, a teraz łączyło w śmierci.

I leżeli spokojni, cisi i tak blizko, że ręka Szkota dotykała prawie dłoni nienawistnego Francuza, – na przesiąkłem krwią zboczu, tuż koło tak pięknego wczoraj jeszcze Hougoumont'u.

Dziś śmierć tu królowała, ruiny i zgliszcza.

Rozdział piętnasty. Jak się wszystko to skończyło

Zbliżam się oto ku końcowi opisywanych przez siebie wypadków i napełnia mię to szczerem zadowoleniem, – gdyż, rozpoczynając owo opowiadanie z dni minionych, – zabierałem się do niego ze spokojem, łudząc się, że znalazłem pożyteczne i miłe zajęcie na długie wieczory letnie. Ale nie obliczyłem się z siłami. Musiałem tylko rozranić dawne, nawpół uśpione bóle, dawne nawpół zapomniane cierpienia i dusza mi teraz krwawi, jak skóra nieumiejętnie ostrzyżonej owcy.

Jeśli więc szczęśliwie dobiję do portu, postanawiam do końca życia nie tknąć niewdzięcznego pióra. Z początku oto klei się wszystko samo, tak gładko, jakbyś zstępował w łożysko łagodnie toczącego swe wody strumienia, – a potem – ani się spostrzeżesz, kiedy noga się zapadnie w jakąś dziurę i – masz dyable kaftan! Morduj się, zanim się wygrzebiesz!

Kończę. Wykopaliśmy dół ogromny i legło w nim czterystu trzydziestu jeden żołnierzy z cesarskiej Gwardyi i naszej lekkiej piechoty, a z nimi złożone zostały śmiertelne szczątki Jim'a i Bonawentury de Lissaca.

Ach, gdybyż można było siać krew bohaterów, jak rzuca się ziarno, jakie dumne wstawałyby plony!

A potem opuściliśmy straszne pola na zawsze i brygada nasz skierowała się ku granicom Francyi. Stamtąd mieliśmy ciągnąć na Paryż.

Przez owe wszystkie lata, – począwszy od bardzo wczesnego dzieciństwa, – przyzwyczajano mię patrzeć na Francuzów, jak na złych do gruntu ludzi, – ponieważ zaś słyszałem o nich jedynie z okazyi bitew i rozlicznych pogromów na lądzie i morzu, nic dziwnego, że mniemanie owo zapuściło korzenie głęboko i skłonny byłem przypisywać im najgorsze rzeczy.

 

Kto wie, czy tamtym nie opowiadano podobnych okropności o nas, skoro naród angielski oceniali mniej więcej tak samo?

Ale kiedy dostaliśmy się do ich kraju, kiedyśmy ujrzeli śliczne, czyściutkie folwarki i poczciwych wieśniaków, pochłoniętych całkowicie pracą w polu, kobiety robiące pończochy przed domem, na polu, przy drogach, staruszki w szerokich, białych czepcach, gromiące małe dzieci za brak uprzejmości, – życie ich wydało nam się tak pogodnem i pełnem prostoty, że ja osobiście naprzykład, zaczynałem nie rozumieć, czemu i za co nienawidziliśmy tych dobrych ludzi?

I przyszedłem do wniosku, że w rzeczywistości istotnym i jedynym przedmiotem nienawiści był tylko człowiek, który nimi władał, a teraz przecie lud swój już opuszczał, cień jego złowrogi znikał z nad umęczonego kraju i z nim zniknąć powinny wrogie, dotychczasowe uczucia, zawitać przyjaźń i pokój.

Prawie nie odczuwaliśmy trudów pochodu, bo droga szła przez kraj tak piękny, jakiego dotąd nie widziałem w życiu. Aż wkońcu dotarliśmy do stołecznego miasta.

Wodzowie nasi przygotowani byli stoczyć walną bitwę, co zdawało się prawdopodobniejszem jeszcze ze względu na olbrzymią ludność, – gdyby – podobno stawał jeden człowiek na dwudziestu, – już utworzyliby pokaźną armię. Ale obawy okazały się na szczęście płonne. Tym razem uznano widocznie szkodliwość zasady poświęcania tysięcy głów za jedną a szaloną.

Dotychczasowemu panu dawano tem do zrozumienia, że odtąd na siebie tylko może liczyć.

Zresztą, podług najświeższych, trwożnych jeszcze i niepewnych wieści, sam dobrowolnie oddał się w ręce Anglików.

Zatem bramy Paryża na rożcież przed nami otwarto, co mnie osobiście uradowało w szczególniejszy sposób, gdyż przedtem jeszcze modliłem się żarliwie w duchu, by bitwa pod Waterloo była ostatnią, w której przyjmowałem udział…

Jednak w Paryżu znajdowało się podówczas mnóstwo ludzi szczerze przywiązanych do Boney'a i do jego sprawy.

Nic tak bardzo dziwnego, jeśli wspomnieć sławę, w jaką przyoblekł dumną koronę francuską, jeśli pamiętać, że nigdy nie rozkazał wojskom iść tam, gdzieby zabrakło jego płomiennego słowa, lub zwycięskiego geniuszu.

I mogę zapewnić, że ci ostatni przyjmowali nas „cokolwiek” kwaśno.

Brygada Adams'a pierwsza wkroczyła do miasta.

Minęliśmy most Neuilly, którego nazwę łatwiej napisać, niż wyrzec nieprzyzwyczajonemu do podobnych wyłamywań językowi, potem przeszliśmy przez park bardzo piękny, ochrzczony mianem Bois de Boulogne, a stamtąd dotarliśmy do Champs-Elysees, gdzie kazano nam rozłożyć biwaki.

Ulice Paryża napełniły się takiem mnóstwem Prusaków i Anglików, że całe miasto przybrało wygląd jakby wielkiego obozu.

Ja zaś uzyskałem pozwolenie wyjścia i z Robem Stewarfem z tej samej kompanii, – bo nie pozwalano zapuszczać się w głąb miasta inaczej jak dwójkami, – udałem się na ulicę Miromesnil.

Towarzysz mój pozostał w przedpokoju, a ja po kilku chwilach dziwnie trwożnego czekania znalazłem się w obecności kuzynki Edie, tej samej dawnej Edie, która zaraz zatopiła w źrenicach moich wzrok, słodki, szyderczy trochę, a wabiący…

Przez parę sekund patrzyła, jakby mię nie poznawała, nagle podbiegła i zarzuciła mi ręce na szyję.

– Jack'u, mój drogi Jack'u! – zabrzmiało mi dawną muzyką. – Jakiś ty piękny w czerwonym mundurze!

– Tak, tym razem zostałem żołnierzem naprawdę – odparłem trochę szorstko, gdyż zdało mi się, że poprzez cudne kształty tej wdzięcznej postaci, dostrzegam inną, zwróconą zastygłem spojrzeniem w niebo, tę, którą zabrało krwawe pole bitwy, tę, która została wśród zielonych wzgórzy Belgii.

– Ktoby temu uwierzył? – szepnęła przeciągle. – I czemże jesteś? Generałem? Pułkownikiem?

– Prostym żołnierzem – wycedziłem zwolna i dawny ból ukłuł mię w serce.

– Jakto? Nie należysz chyba do pospolitaków, którzy dźwigają karabin? – badała z chłodnem zdziwieniem.

– Do tych właśnie.

– Ach, tak. Nic ciekawego zatem – wyrzekła półgłosem i jakby do siebie, cofając się pośpiesznie na kanapkę.

Pokój umeblowany był wspaniale, cały obciągnięty jedwabiami, aksamitem, pełen kosztownych, lśniących jak słońce, przedmiotów, onieśmielał i przytłaczał przepychem tak bardzo, że zaledwie miałem odwagę przysiąść gdzieś na brzeżku krzesła, ja ubogi żołnierz i brat stryjeczny pani owych bogactw.

Edie usiadła z wyszukanym ruchem i wtedy zauważyłem, że jest w żałobnym stroju. Donieśli jej już zatem o śmierci małżonka.

– Lżej mi, że wiesz o wszystkiem – zacząłem po chwili niepewnym trochę głosem, – gdyż nie potrafiłem nigdy z oględnością udzielać złych wieści. – Powiedział… że to, co znajduje się w dwóch czarnych skrzynkach, należy odtąd do ciebie i że Antoni ma klucze.

– Dziękuję, Jack'u – przerwała z pośpiechem. – Dziękuję ci, żeś podjął się przynieść mi ostatnie polecenie. O wypadku dowiedziałam się przed ośmiu dniami. Byłam jakiś czas prawie obłąkana, zupełnie obłąkana. Całe życie nie zdejmę żałoby, choć w czarnym kolorze wyglądam jak istne straszydło. Nigdy, nigdy nie zapomnę. Wstąpię może do klasztoru i chciałabym przyoblec zasłonę, która wdowią krepą rozdzieliłaby mię z marnym światem…

– Przepraszam jaśnie panią – przerwał niespodzianie lokaj, wsuwając z szacunkiem głowę – hrabia de Beton pragnie panią widzieć?

– Ot i masz, Jack'u! – rzekła, podnosząc się gwałtownie i oblewając ponsowym rumieńcem. – Rzecz jest bardzo ważna. Przykro mi, że musimy przerwać tę miłą rozmowę, ale przyjdziesz jeszcze kiedy, prawda? Tak, do widzenia! Prawdziwe zmartwienie! Ach! – wykrzyknęła półgłosem, widząc, że zmierzam ku wyjściu – czy nie byłoby ci wszystko jedno wysunąć się schodami służbowemi? Dziękuję ci raz jeszcze, mój stary, kochany Jack'u – ciągnęła serdeczniej, pragnąc zapewne osłodzić pigułkę – ty zawsze byłeś dla mnie dobry, zawsze czyniłeś to tylko, co chciałam…

Stała – skąpana w słońcu, z ust rozchylonych bielały śliczne ząbki, spojrzenie płonęło dziwnym blaskiem, wabiło i nęciło, rzekłbyś, że obiecuje ci morza upojeń, cudne ciało pieściły złote słoneczne smugi – sama cudniejsza niż rozkosz.

Uciekłem.

Taką pamiętać będę do końca dni swoich, – ponętną, żywą pełną blasków. Była mi jak kropla srebra.

Połączyłem się z towarzyszem i razem wyszliśmy przed bramę. Tu stał prześliczny zaprzęg ciągniony przez dwa rasowe konie i tu odgadłem powód swego niedawnego poniżenia. Nie chciała, by przyjaciele jej z wielkiego świata dowiedzieli się o istnieniu takich nieznaczących, choć uczciwych ludzi, z jakimi żyła w dzieciństwie…

Ani słóweczkiem nie zagadnęła mię o Jim'a, przez prostą grzeczność nie spytała o ojca, czy matkę, którzy ongi okazali jej przecież tyle przychylności.

Przysiągłem sobie wtedy, że widzę ją po raz ostatni.

Taka po prostu była i inną być nie mogła, jak naprzykład królik nie potrafiłby nigdy utrzymać w spokoju ogonka, – a jednak świadomość tego przyczyniła mi dużo głębokiego bólu.

W dziewięć miesięcy później doszła nas wieść, że poślubiła hrabiego de Beton, a w rok czy dwa zmarła przy urodzeniu się dziecka.

Wróćmy jednak do rzeczy. Nasze trudy dobiegły oto do ostatecznego końca.

Cień złowrogi rozsnuwał się z nad Europy i miał nie zwisnąć nigdy już nad naszą ziemią, nigdy więcej nie przesłonić spokojnych folwarków i cichych, zadumanych wiosek, nigdy nie zawlekać kirem istnień, które mogły być takie szczęśliwe…

Wykupiłem uwolnienie z wojska i wróciłem do Corriemuir, do płaczących z radości rodziców. Ojciec zmarł jakoś niedługo, – objąłem po nim cały folwark.

A potem ożeniłem się z Lucią Deane z Berwick i wychowaliśmy siedmioro dzieci, a wszystkie chcą być mądrzejsze od własnego ojca i nie zaniedbują niczego, byle mu to czarno na białem wykazać.

Bo wśród cichych, trochę monotonnych i nie zakłóconych żadnym ważniejszym wypadkiem, dni, jakie płyną od chwili powrotu, jednakowych jak wieczorny różaniec płonących latarni, – trudno mi przekonać moją czupurną młodzież, że i tu mogło się życie toczyć niezwykłą koleją, że w czasach, kiedy kochaliśmy się z Jim'em w pięknej zalotnicy i kiedy cudzoziemiec o kocich wąsach i dumnem spojrzeniu przywędrował z tamtej strony morza, – działy się naprawdę wielkie, groźne, wiekopomne rzeczy.