Kostenlos

Groźny cień

Text
0
Kritiken
Als gelesen kennzeichnen
Schriftart:Kleiner AaGrößer Aa

Odetchnęliśmy trochę, a wielki czas było odpocząć, – pułk stopniał przez kilkanaście minut, niby lód na słońcu. Innym działo się jeszcze gorzej.

Przed chwilą oto Holendrzy i Belgowie w liczbie piętnastu tysięcy rzucili się sromotnie do ucieczki, łamiąc kunsztowną linię wojsk angielskich, w której zaraz poczyniły się puste wyłomy. Kawalerya nieprzyjacielska już posuwała się ku nim zwartą, zatrważającą ławą.

Nie koniec na tem. Armaty francuskie przewyższały nasze wartością, liczbą i doskonałą obsługą, nasza ciężka jazda poniosła już poważne straty, – jednem słowem rzeczy zaczynały przybierać wcale niewesoły obrót.

Z drugiej znów strony, folwarczek Hougoumont, jakkolwiek przedstawiający teraz tylko kupę dymiących i skrwawionych zgliszczy – pozostał w naszych rękach. Ani jeden pułk angielski nie ustąpił jeszcze z placu boju, ani jeden nie okrył się hańbą ucieczki.

Jednak, – nie widzę powodu, dla którego miałbym taić całą prawdę – tu i owdzie, wśród ustępujących szybko niebieskich mundurów – błyskały plamy czerwonych… Ale w szeregach zbiegłych znajdowała się młódź tylko sama, lub podli, jakich wszędzie przecież pełno.

Powtarzam raz jeszcze: ani jeden pułk nasz nie opuścił pola, ani jeden się nie poddał.

Całe prawe skrzydło w tej chwili nie przyjmowało prawie udziału w czynnej walce, – Prusacy to ruszali z kolei do ataku, choć wówczas nikt z nas nie wiedział o tem.

Napoleon rzucił ku nim dwadzieścia tysięcy żołnierza i usiłował zmusić do odwrotu.

Siły aż dotąd też same prawie były, co i zrana.

Wszystko to przecież objawiało się dla nas ciemne i niezrozumiałe.

Potem znów przyszedł inny, pamiętny moment bitwy – kawalerya francuska zaczęła następować taką niezmierzoną ławą, że przesłoniła nam środek i lewe skrzydło armii i zaczynaliśmy wierzyć, że wszystko stracone, bo oto zostaje jedna już nasza brygada…

Więc zacinaliśmy zęby i obiecywali drogo sprzedać życie.

Była godzina czwarta, piąta może po południu, – nie mieliśmy nic do jedzenia, większość pościła od wczoraj wieczorem.

Nadomiar wszystkiego deszcz wzmógł się i wkrótce przemoczył nas do nitki. Padał wprawdzie od rana i nie ustawał w swej niezmordowanej pracy, – ale w ciągu ostatnich kilku godzin byliśmy w takich opałach, że po prostu nikt nie miał czasu uskarżać się na głód lub niepogodę, pomyśleć choćby o tem! Teraz za to dolegały coraz dokuczliwiej.

Żeby zagłuszyć – jęliśmy spoglądać wkoło siebie, zaciskać pasy, trzeć zziębnięte dłonie, pytać o towarzyszy, kto zabity, kto zdołał ujść z życiem?

Po chwili dostrzegłem Jim'a i zaraz poweselało mi w duszy, – jeszcze nie straciłem przyjaciela. Stał w bok trochę, na prawo, cały czarny od prochu i wspierał się niedbale o karabin.

Zauważył mię także i krzyknął, czym nie ranny.

– Wszystko dobrze! – odrzekłem donośnie.

– Po kiego nas tu zagnano! – syknął ciszej, a ponury wyraz wrócił mu na czoło. – Od rana polujemy na jakąś niewidzialną, czy urojoną zwierzynę! Ale nie koniec na szczęście! I na Bóg! Pochwycę jego ścierwo, albo on zabierze moje!!

Potężniej niż zwykle zmagał się ze swoją męką, żyły na skroniach wystąpiły mu, niby ciemne, fijoletowe pręgi, w oczach się pojawił dawny, błędny wyraz… Przez głowę mi przemknęło, że może oszalał?

Wzrok jego chwilami nie miał w sobie nic ludzkiego.

Oddawna, – zawsze, – należał do tych, którzy głęboko odczuwają drobne nawet nieraz rzeczy, – a odkąd Edie go zdradziła, – nie wiem, czy był kiedykolwiek zupełnie przytomny.

Znów odbiegam od rzeczy.

Bo w tejże chwili staliśmy się świadkami dwóch prawdziwych pojedynków, – które podobno zachodziły często w starożytnych bitwach, – zwykle przed gromadnem wyruszeniem do ataku, zanim jeszcze starły się obydwa wojska.

Jakoś, pamiętam, rozkazano nam ledz w dość głębokiej fosie, – gdy nagle na najbliższą pochyłość wbiegło w pełnym galopie dwóch jeźdźców.

W pierwszym poznaliśmy dragona angielskiego, – głowę pochylił na kark koński, aż twarz nikła w obfitej grzywie wierzchowca.

Za nim pędził kirasyer francuski na rosłej, gniadej klaczy, siwy już, ale olbrzymiego wzrostu żołnierz.

Poleciały za nimi urągania i gniewne okrzyki brygady, – wszystkim zdało się hańbą, żeby Anglik tak sromotnie zmykał przed Francuzem, – lecz wkrótce podjechali bliżej i wtedy pojęliśmy wszystko.

Dragon był bezbronny, broń upuścił, czy zgubił, a tamten nacierał tak szybko widocznie dlatego, by uniemożliwić mu zaopatrzenie się w inną.

Minęła tak długa chwila.

Wreszcie Anglika podrażniły naigrawania towarzyszy i postanowił przyjąć jakąkolwiek walkę.

Oczy jego upadły na lancę porzuconą przy zwłokach jakiegoś Francuza.

Ściągnął cugle koniowi, wypuścił kirasyera naprzód, potem zeskoczył na ziemię, broń chwycił błyskawicznym ruchem i za chwilę był już na siodle.

Ale miał do czynienia z doświadczonym lisem. Francuz spadł teraz na niego jak jastrząb.

Dragon odbił uderzenie lancą, ale zwinęła mu się w ręku, a w tejże chwili tamten ciął go straszliwie w łopatkę.

Wszystko zaszło w jednem, krótkiem mgnieniu…

Kirasyer wypuścił teraz konia stępią i odjechał, potrząsając zwycięsko szablą, – towarzyszyły mu pogróżki i przekleństwa całego 71-go pułku.

Pojedynek skończył się tryumfem tamtych, ale wkrótce nadejść miał czas pomsty.

Nieprzyjaciel wypuścił znowu tyralierów i zbliżali się ku nam szybko potężną, wyciągniętą linią, ostrzeliwając jednak więcej bateryę prawego skrzydła, niż stojące nieruchomo pułki angielskiej piechoty. Z brygady naszej oderwały się też wkrótce dwie kompanie i śmiało przecięły im drogę.

A w tejże chwili po polach poszedł wzmożony, suchy, charakterystyczny odgłos, – chrzęst i ostre zgrzyty karabinów, którymi posługiwano się ze stron obydwóch.

Na czele tyralierów francuskich postępował oficer niezwykłego wzrostu, ogorzały, chudy, płaszcz przerzucony niedbale przez ramię, chwiał się przy każdym kroku i za plecami rozpościerał się ciemnawą plamą.

Odległość pomiędzy obu wojskami topniała coraz prędzej. Nagle Francuzi stanęli, z szeregów wysunęła się smukła sylwetka i sprężystym krokiem jęła zbliżać się ku naszym. Zatrzymał się, mniej więcej na połowie drogi, wyprostował się dumnie, głowę w tył odrzucił i prawie natychmiast przybrał postawę klasycznego zapaśnika.

Zda mi się, że widzę go dziś jeszcze, – nieruchomy, wspaniały, posąg z lekko przymkniętemi powiekami i szyderczym uśmiechem na ustach.

Nie upłynęło kilka sekund, kiedy pod-oficer karabinierów, wysoki, dorodny młodzian, wystąpił także naprzód, pędem przebył dzielącą go od Francuza przestrzeń i rzucił się nań, uzbrojony tylko w ów rodzaj zakrzywionej szabli, którą noszą ich pułki.

Francuz od niejakiego czasu biegł także, teraz więc zderzyli się niby dwa rozwścieczone a groźne buhaje.

Wstrząśnienie było tak gwałtowne, że obaj upadli na ziemię, Francuz w oka mgnieniu znalazł się pod spodem.

Podoficer strzaskał klingę swej szabli tuż przy rękojeści i broń przeciwnika utkwiła mu w lewem ramieniu, a jednak potrafił szczątkami stali zadać cios śmiertelny i przy nim zostało zwycięstwo.

Przymknąłem oczy, bom był pewien, że tyralierzy rozszarpią go lub zgoła rozniosą na szablach, mszcząc śmierć swego wodza, ale ani jeden wystrzał nie zagrzmiał z ich szeregów, skoro zaś podniosłem powoli powieki, ujrzałem młodzieńca o kilka tylko kroków od własnego pułku, z odłamkami stali w krwawiącem ramieniu, i z własną, nawpół strzaskaną szablą w kurczowo zaciśniętem ręku.

Rozdział trzynasty. Koniec nawałnicy

Wśród tylu dziwnych nieraz, postronnych zjawisk zachodzących w bitwie, w szeregu walk zaciekłych, następujących po sobie z zawrotną szybkością, – jak wtedy, najdziwniejszem chyba było oddziaływanie ich na towarzyszy.

Dla niektórych objawiała się codzienną niby strawą, – mijała bez wywołania zmian najmniejszych w twarzy, bez komentarzy, uwag, – rzekłbyś, że wiedzą kiedy padnie która kula.

Inni odmawiali modlitwy od pierwszych grzmotów armatnich aż do końca bitwy, – coraz żarliwiej, goręcej, coraz beznadziejniej, – inni jeszcze klęli, a przekleństwa sypały się takim niestrudzonym i urozmaiconym gradem, że nieprzywykłemu włosy mogłyby stawać na głowie.

Z lewej naprzykład strony miałem towarzysza, – Mike Threadingham nazywał się, pamiętam, który nie ustawał w opowiadaniu o jakiejś ciotce swojej, Sarze, starej pannie, co ufundowała przytułek dla dzieci zaginionych marynarzy i obróciła na ten cel cały swój majątek, wszystkie pieniądze należące się „najświęciej” siostrzeńcowi.

Opisywał przebieg owej sprawy z najdrobniejszymi niemal szczegółami i znów zaczynał od początku.

A po skończonej bitwie przysięgał się na wszystkie istniejące możliwe świętości, że nawet „pary z gęby” nie puścił od rana…

Co do mnie – nie wiem, czym co mówił, czy może milczałem, – pamiętam tylko, że umysł mój, pamięć rzeczy drogich, myśli, – jaśniejsze i wyrazistsze były, niż kiedykolwiek przedtem w życiu, – i że w oczach miałem bez przerwy rodziców staruszków, samotnych teraz na wyludnionym folwarku, to cudną Edie i jej przepaściste szyderczo-wabiące źrenice, – to znów de Lissac'a, kocie wąsy i dumne spojrzenie, – żem myślał o wszystkiem, co ostatniemi czasy przeżyłem w West Inch'u, a co zagnało nas na jednostajne równiny Belgii i rzuciło w krwiożerczą paszczę dwustu pięćdziesięciu armat.

A huk nie ustawiał od świtu i mącił myśli, ogłuszał, krew lodem ścinał w żyłach, rósł, potężniał, przycichał, potem wybuchał znowu, stokroć przeraźliwszy i groźniejszy.

Nagle uczyniła się straszliwa cisza.

Ale to była tylko chwilowa przerwa w grozie srożącej się burzy.

Czuje się wtedy prawie dotykalnie, że nie upłynie kilkadziesiąt sekund, gdy grzmot rozegrzmi ze wzmożoną siłą.

Wprawdzie o dwie mile od głównego terenu walki, na krańcach samych sprzymierzonych armii, Prusacy przebojem torowali sobie drogę i niezmordowanie parli naprzód i stamtąd szedł jeszcze głuchy huk działowy, nikł jednak prawie po poprzednim, nieprawdopodobnym zamęcie i zgiełku.

 

Wszystkie inne baterye francuskie milczały, z naszej zatem strony również zaprzestano ognia.

Dym jął opadać zwolna i wkrótce obie armie stały czoło w czoło.

Nasze pozycye przedstawiały widok istotnie straszliwy! Tam, gdzie zrana barwiły się legie niemieckie, teraz zrzadka tylko kraśniały czerwone plamy mundurów, oblane morzem zieleni pagórków, gdy tymczasem olbrzymie cielsko wojsk francuskich zdawało się równie nietknięte i liczne, jak przedtem.

A jednak wiele tysięcy ludzi musiało zginąć w tej walce!

Z szeregów ich rozebrzmiał teraz szalony okrzyk tryumfu, a potem otworzono znów ogień działowy i w mgnieniu oka poszedł grzmot tak straszny, że poprzedni, choć potężny, nie mógł nawet się porównać. Upajali się blizkiem, ostatecznem, niezawodnem napozór, zwycięstwem.

Huk był dwa razy silniejszy, – baterye znajdowały się dwa razy bliżej…

Ustawione inaczej, dosięgały najruchliwszych nawet czworoboków, ziały śmiercionośnym ogniem, w przerwach między jedną a drugą snuły się niezliczone pułki kawaleryi, gotowe bronić w razie jakiegoś ataku, odważne i zdecydowane na wszystko.

I skoro piekielny ów hałas wżarł się w nasze uszy i całą świadomość owładnął niemilknącym zgiełkiem, wszyscy, – jak jeden mąż, aż do najmłodszego dobosza, – pojęli jego znaczenie i doniosłość chwili.

Napoleon czynił oto ostatni, straszliwy wysiłek, ażeby nas zmiażdżyć.

Ale dnia zostawało nie więcej już, niż dwie godziny, – jeśli więc potrafilibyśmy opierać się do zmroku, – jutro bitwa przybrać może pomyślniejszy dla nas obrót.

A wyczerpani przez głód, deszcz ciągły i straszne zmęczenie, upadli, lub upadający na ciele i duchu, – modliliśmy się już tylko o siłę do nabijania broni, do strzelania, czy walki na broń białą, aż dotąd, dopóki choć jeden pozostanie żywy.

Kanonada armatnia nie czyniła nam jednak teraz wielkiej szkody, gdyż leżeliśmy w fosie pokotem, a gdyby kawaleryi francuskiej zachciało się pokusić znowu o nasze placówki, mogliśmy sformować się w pół mgnienia oka i zjeżyć niezdobyty las bagnetów.

Wtem z pośród grania armat wzbił się odgłos czystszy, ostrzejszy i jędrny, miarowy, obezwładniający prawie swoim regularnym dźwiękiem…

– Le pas de charge! – szepnął po francusku za nami oficer. – Och, tym razem będą kończyć! Niewątpliwy atak!

Mówił jeszcze, kiedy zaszło znów coś niezwykłego.

Jeździec w mundurze oficera huzarów, jak wicher, zbliżał się z francuskiej strony, – koń gniady rwał, jakby miał skrzydła.

– Vive le Roi! Vive le Roi! – zakrzyknął nagle grzmiącym głosem.

Ach, więc dezerter. Bo my to przecież byliśmy Królewscy, a tamci prowadzili wygnańca-cesarza.

– The Guard come! The Guard come! – rozległo się znów po angielsku i pomknął dalej, niby strzała.

W parę sekund znikł wśród wzgórzy, – jak liść uniesiony huraganem.

A prawie w tej samej chwili przypadł do nas książęcy adyutant, zdyszany i z twarzą tak czerwoną, jakby szlag właśnie go trafił.

– Poruczono wam zatrzymać ich, albo zginiemy! – rzucił generałowi takim grzmiącym głosem, że echo zadźwięczało po szeregach.

– Czy zaszło co nowego? – pytał Adams ciszej.

– Z sześciu pułków ciężkiej jazdy zostały tylko dwa szwadrony – odparł oficer krótko.

I zaśmiał się nagle ostrym, urywanym śmiechem, jak człowiek, którego nerwy zbyt długo były w naprężeniu.

– Może pan masz chęć wziąć udział w ataku? Proszę, racz uważać się za kogoś z naszych – rzekł niespodzianie generał, z takim spokojem, jakby ofiarowywał mu szklankę herbaty.

– Z największą radością – oświadczył przybyły, zdejmując na znak podziękowania kapelusz.

W chwilę później trzem naszym pułkom rozkazano zacisnąć szeregi, i cała brygada ruszyła sprawnie naprzód, przebyła fosy, w których przedtem przytajone były nasze czworoboki i jęła zbliżać się ku wrażej armii.

Trudno było dojrzeć cośkolwiek przed sobą.

Poprzez zwarte chmury dymu błyskały tylko czerwone płomienie, buchające raz po raz z paszczy armat i majaczyły czarne, ruchliwe sylwetki, schylające się, czyszczące, to znów nabijające, i ślące śmiertelne pociski, – usmolone od stóp do głów, niby dyabły i całą duszą oddane swojej dyabelskiej czynności.

A z pośród huku dział i owego zmieszanego zgiełku odrywał się coraz potężniej odgłos tysięcy stóp sprężystym, równym krokiem przemierzających ziemię, coraz donośniej szło echo komend i rozkazów.

Potem z mgły szarej zaczęła wynurzać się szeroka, ciemna wstęga, potem zszarzała więcej, potem się stała jak atrament czarna, kształty naszym oczom zabłysły jaskrawo i wkrótce rozpoznaliśmy olbrzymie cielsko wojska, wyciągnięte w długą kolumnę i w stu żołnierzy frontu. I sunęło śpiesznym marszem, w wysokich, włochatych czapkach, na których lśniły miedziane, połyskliwe znaczki, milczące, niezliczone, groźne.

A za stu pierwszymi postępowało stu drugich, dziesiątych, setnych i prawie na oczach rozwijały się nieskończone szeregi i wynurzały z dymu coraz dalsze pierścienie złowrogiego węża.

Zdawało się, że ten pochód opłynie nas, zgniecie, zaleje, że nigdy nie będzie mu końca.

Na czele szli rozsypani zrzadka tyralierzy, za tymi dobosze, a potem zwarte ławy wojska, poruszające się miarowym, zgodnym krokiem, na skrzydłach barwiły się gromadki oficerów, błyszczały niebieskawe klingi szabel… Kiedy niekiedy padały gromkie rozkazy, rozlegały się słowa zachęty.

Na froncie uwijało się może ze dwunastu jeźdźców, wydających co chwila jakiś wspólny okrzyk, – jeden z nich wyrzucił nagle shako w górę, pochwycił na koniec szabli, wzniósł wysoko i jechał dumnie, niby ze sztandarem.

Niczyje wojska nie stawały chyba tak mężnie, jak w owym dniu straszliwym odważni Francuzi.

Aż krew goręcej grała w żyłach patrzeć. Bo w miarę zbliżania się, zachodzili na wyloty własnych armat i odtąd nietylko nie mogli liczyć na ich pomoc, lecz jeszcze narażali się na nieochybny ogień dwóch naszych bateryi.

I w samej rzeczy narychtowano umiejętnie działa, a potem huknęły strzały i co chwila już bryzgały w czerń owych wężowych splotów, a ślad ich znaczyły ogniste, krwawe smugi.

Francuzi zaś byli tak blizko i podchodzili tak zwartymi szeregami, że każdy wystrzał zabierał całe ich dziesiątki, a przecież szli w paszczę śmierci z nieulękłem czołem, kiedy niekiedy ścieśniając szeregi, i parli ciągle naprzód z zapamiętaniem, z ogniem, – ławą. Szał ogarniał na ich widok.

Twarze zwrócone mieli ku nam.

Wierzę, że gdybyśmy ich przyjęli w poprzedniej pozycyi – gwardya cesarska zgniotłaby nas po prostu jak muchy, bo cóż poradzi z taką okrutną masą kolumna złamana tylko w czwórki?

Ale w tej właśnie chwili Colburne, pułkownik 52-go, rozwinął swoje lewe skrzydło i przeciął drogę nadchodzącym wojskom.

Przystanęli.

Odległość między nami wynosiła teraz nie więcej niż czterdzieści kroków i jęliśmy się sobie przypatrywać w straszliwem milczeniu.

Nie wiem dlaczego, od dzieciństwa wyobrażałem sobie zawsze, że Francuzi koniecznie muszą być małego wzrostu.

Tymczasem w stojącej wówczas na czele kompanii nie znalazłby ani jednego żołnierza, który nie byłby w stanie unieść mię z ziemi, jak piórko; – a wysokie, włochate czapy jeszcze im przydawały wzrostu. Bezwiednie budzili grozę.

Rzekłbyś olbrzymy zahartowane na trudy, o stwardniałej skórze, groźnych, nieustraszonych oczach i nastrzępionych wąsach, – gwardya, owa słynna gwardya, co nie strzymała tygodnia bez walki przez długie, długie lata.

I kiedym stał w pogotowiu, z palcem na cynglu i natężonym słuchem, rychło-li zabrzmi rozkaz dania ognia, – wzrok mój padł nagle na owego oficera, które swe shako dzierżył wysoko, na szabli.

Poznałem go w mgnieniu oka. Był to Bonawentura de Lissac.

Jim dostrzegł go chyba także.

Bo wydał dziki okrzyk i jak szalony rzucił się ku stojącym kolumnom francuskim.

I cała brygada runęła za przykładem owego prawie – odruchu, prędzej niżby myśl przebiegła, – żołnierze, oficerowie, pułkownicy – i splotła się z pierwszymi szeregami w śmiertelnym uścisku. Na skrzydła uderzyły dwa inne, bratnie pułki.

Czekaliśmy właśnie rozkazu i wszyscy myśleli, że został wydany, lecz daję tu najuroczystsze swe słowo honoru, że Jim Horscroft i tylko Jim Horscroft sprowadził tę szaloną szarżę.

Bóg jeden wie tylko, co działo się przez pierwsze kilka minut!

Pamiętam, żem lufę karabinu przyłożył do munduru jakiegoś gwardzisty, żem pociągnął za cyngiel, a przecież zabity nie upadł, podtrzymywany skłębioną masą towarzyszy, jeno na błękitnem suknie pojawiła się okropna plama i buchnął z niej białawy dymek, jakby zażegła się ogniem…

Potem odrzucono mię pomiędzy dwóch Francuzów, którzy mnie ścisnęli tak mocno, żem nie mógł ruszyć nawet bronią.

Jeden z nich, potwornie brzydki, z ogromnym, rozpłaszczonym nosem, chwycił mię zaraz za gardło i zdało mi się, że oto nadchodzi ostatnia godzina.

– Rendez-vous, coquin – szepnął chrapliwym głosem.

Ale w tejże chwili wydał krzyk straszny i zwinął się we dwoje, – któryś z naszych bagnetem rozpruł mu wnętrzności.

Strzały umilkły prawie po pierwszym ataku, odgłos ich zastąpiły suche zgrzyty kolb o milczące ze wściekłością działa, przejmujące, urywane krzyki konających i suche rozkazy dowódców.

Minęło znowu kilkanaście minut.

Nagle Francuzi jęli cofać się, – niechętnie, opieszale, zwolna, – aleć ustępowali z pewnością!

Wszystkie cierpienia, całą mękę, jaką przeżyliśmy od rana – wynagradzał teraz rozkoszny dreszcz, przebiegający ciało na samą myśl, że te niezwyciężone wojska mogą za chwilę się ugiąć!

Przede mną majaczyła ogromna sylwetka gwardzisty o surowych, ostrych rysach i czarnych, dzikich oczach, który nabijał, strzelał i znowu zakładał ładunki z takim spokojem, jakby nie znajdował się w bitwie, a w pośród najniewinniejszych manewrów.

Mierzył z uwagą, i rozglądał się po każdym strzale, wybierał samych starszych, oficerów…

Nie zapomnę, jak niespodzianie przyszło mi do głowy, że spełniłbym czyn poczciwy, gdybym zabił człowieka, który morduje innych bez zmrużenia oczu.

Jak wicher rzuciłem się na niego i ugodziłem bagnetem.

A tamten dźwignął się jeszcze z okropnym uśmiechem i wypalił mi w twarz.

Na szczęście kula zraniła mi tylko policzek, ale ślad krwawy pozostał i nie ustąpi już do śmierci.

Gwardzista tymczasem zachwiał się i upadł, pociągając mię za sobą, a za mną zwaliło się jeszcze dwóch innych żołnierzy i myślałem, że tym razem nie wydobędę się z pod wału trupów.

Alem podniósł się wreszcie i przetarłszy oślepione prochem oczy – ujrzałem jeszcze pogrom dumnej niedawno kolumny, która łamała się teraz na małe gromadki, co tchu zmykające ku swoim, inne zaś drogo sprzedawały życie i czyniły nadludzkie, daremne wysiłki, by sprostać strasznemu parciu angielskiej brygady.

W policzku paliło mię, niby rozpalonem do czerwoności żelazem, ale pozostawały przecież inne, zdrowe członki.

Więc przesadziłem skłębiony zwał ludzki i bez namysłu biegłem do swojego pułku, na zwykle stanowisko w prawem skrzydle.

Prawie jednocześnie zarysowała się przede mną znana postać majora Elliott'a, któremu ubito konia, lecz nie zdołano odebrać otuchy i żwawo kręcił się w pośród żołnierzy, kulejąc trochę, ale niestrudzony i rzeźki jak zawsze.

Spostrzegł mię zdaleka i kiwnął przyjaźnie głową, za dużośmy jednak mieli do spełnienia, by módz trochę porozmawiać.

Brygada nasza posuwała się teraz niestrudzenie naprzód, po niejakim czasie pojawił się przy nas generał i jął rozpatrywać uważnie pozycye angielskie.

– Nie zyskaliśmy pola, – wyrzekł wreszcie, – lecz nie ustąpiliśmy także i piędzi.

– Książę Wellington odniósł wielkie, niezwykłe zwycięstwo! – potwierdził adyutant uroczystym głosem.

A potem dodał, jakby nie umiał dłużej powściągnąć swych uczuć:

– Gdybyż tylko tamten przeklęty potwór zechciał znowu się przybliżyć!!

Głośny śmiech powitał te, z głębi serca wydobyte, słowa.

Wnet jednak wrócił spokój, bo nadchodziła chwila, w której najniewprawniejsze oko, ogarniające teren owej wiekopomnej bitwy, – poznałoby, na czyją stronę schyliło się zwycięstwo.

Wprawdzie kolumny i szwadrony trwające od rana w niezwyciężonych czworobokach, – jęły łamać się gdzieniegdzie, a w wielu ciemniały smutne, puste luki, – wprawdzie zamiast czół, słoniętych silną linią tyralierów, posiadały tyły obficie upstrzone sylwetkami opieszałych i niechętnych, – ale za to jechaliśmy po karkach Gwardyi, która topniała jak śnieg pod straszliwym, gorącym podmuchem i choć zdołała nas wprowadzić pod dwanaście armat, – zdążyliśmy je zdobyć, zanim uczyniły nam najmniejszą szkodę. Nie zapomnę nigdy upojenia, jakie nas ogarnęło wówczas, ani widoku młodszego podoficera, następnego w godności po tym, którego zgładził ułan, kreślącego z zapałem na jednem z owych dział nieprzyjacielskich tryumfalną cyfrę: 72 – białą kredą…

 

Prawie jednocześnie po polach poszło głośne „hurra” wszystkich wojsk angielskich i runęły naraz w dół ze wzgórzy, barwistą wstęgą zalały dolinę i jęły ostatecznie gnębić na wpół już obezwładnionego wroga.

Wkrótce nadjechały z łoskotem armaty, potem przyskoczyła lekka kawalerya, – a raczej resztki same owych świetnych rano pułków – i walczyła teraz z brygadą naszą o palmę pierwszeństwa.

A potem już nie było bitwy.

Posuwaliśmy się ciągle naprzód, a nikt nam nie stawiał oporu, aż przyszedł czas, że cała armia zajęła dumnie wszystkie stanowiska, – rano jeszcze własność wojsk francuskich.

Zdobyliśmy wszystkie armaty, roznieśli w puch piechotę, której niedobitki rozbiegły się po okolicy, – i tylko nie w naszej było mocy pognębić podobnież słynną kawaleryę, bo ona jedna zachowała przytomność do końca, ona jedna opuściła Waterloo nie łamiąc szeregów.

I wreszcie, – właśnie gdy noc nieprzenikniona zaczęła rozpościerać się nad ziemią, – wyczerpani, upadający ze znużenia i głodu, żołnierze angielscy, przekazali dalsze czynności Prusakom i jęli ustawiać broń w kozły na ziemi czerwoną krwią zdobytej.

Ot, wszystko, com widział, wszystko co mogę o bitwie pod Waterloo powiedzieć.

Dodam tylko, że tegoż wieczora pochłonąłem dwufuntowy placek owsiany i spory dzbanek czerwonego wina.

A potem jeszcze musiałem dłubać nową dziurkę w rzemyku mego skórzanego pasa, który ścisnął mię niby obręcz żelazna baryłkę…

Aż wkońcu ułożyłem się do snu na słomie, w której zdążyło się zagrzebać pół kompanii.

I w kilka sekund później spałem snem ołowianym.