Kostenlos

Dziecko przez ptaka przyniesione

Text
Als gelesen kennzeichnen
Schriftart:Kleiner AaGrößer Aa

Po stronie rzeki, u stóp wzgórza, ustawiono trybuny piętrowe, nachylone ku Błoniom, zasypane ziarnistą masą ludzkich głów. Powietrze drży nad nimi i snuje się w nim szklany blask. Chorągwie na masztach długie, puszczone wolno, wzbijają się ciężko w górę i, jak ptaki w locie ubite, spadają, aby znów się wzbić.

Pole puste. Co dzień tu rojno: piłki skaczą i latawice na uwięzi drżą. Czerwone krowy trawę szczypią, strącając pyskiem z grzbietów gzy, kuleją konie powrozami za tylne nogi powiązane. Trochę kóz, ludzi dużo wpatrzonych w niebo lub z czołem do ziemi przytulonym. Chłopców krzyki i jaskółek, świerszczów szept, i szum, i małe muszki brzęczą, zbijając się w kolumny złote, które się rozpryskują nagle jak race, gdy je rozbije bąk lub motyl.

Dzisiaj łąka cicha. Od trybun tylko niesie zachodni wiatr szemrzenie głosów, płótna łopot, trzeszczenie masztów. Targnie łbem koń niespokojny, parskanie jego wiatr przeniesie; żołnierski guzik błyśnie, sprzączka, uzda lub szabla, jakby ryba skoczyła nagle nad spokojną wodę. Nad wojskiem płaska smuga barw. Smuga żółta, za żółtą biała, błękitna dalej, za nią amarant, róż, cyklamen. Tak konne pułki z proporcami na wietrze nieruchome stoją czekając, aż nadjedzie Wódz.

I oto jadę. Gdy przyszedł wielki dzień parady, dziadek wdział żakiet, spodnie w prążki, krawat przekłuty szpilą z perłową główką, kremowe getry, rękawiczki białe i nowy melon; mnie przebrano w miejscowy, narodowy strój: w rogatą czapkę z pawim piórem, w kierezyję granatową wyszywaną cekinami, paciorkami – pas skórzany z klamrą złotą, czerwone spodnie w białe prążki i cholewy też czerwone. Strój ten specjalnie był uszyty na tę okazję. Do ręki dano dziecku bukiet – jak snop – róże w kolorach oficjalnych.

– W górę! – zawołał dziadek do Dubiela; ten liberię włożył granatową na srebrne guzy zapinaną – na łeb cylinder przecięty białą pręgą blasku; obok Dubiela obcy typ, przebrany w identyczny strój z szatni dziadka. Z policji go przyprowadzono tego dnia rano i polecono przebrać za stangreta. Anielski uśmiech miał na twarzy i goryle łapy, które z trudnością wlazły w furmańskie, białe rękawiczki.

– W górę, na zamek!

W oknach parteru i na piętrach rodzina, służba – gapie w bramie, naprzeciw, w domu pod Józefem, tłum bladych sierot; wszędzie flagi, gołębie, portrety Wodza i policja.

Tak na zamek zajechalim, pod tę górę, co to każde dziecko wie, jaka jest stroma i dostojna. Policji pełno wkoło i wojska w stalowych hełmach; na najwyższej baszcie chorągiew fruwa, z orłem białym w czerwonym polu, a wokół orła biały wąż (ta flaga znaczy, że głowa państwa zajęła należne jej mieszkanie w domu, który porzucił kiedyś król).

– W górę jedź! – ochrypłym głosem woła dziadek. Sine plamy wstąpiły na policzki najwierniejszego ze stangretów – długim, białym batem świsnął po grzbietach czterech siwków, a te – ze strachu czy przekory splątały zaprzęg. Do tyłu skoczyły miast47 do przodu, aż się zachwiał na koźle typ z policji i wrzasnął głośno:

– Co u diabła!

– Chytaj pan dyszel! – huknął Dubiel szarpiąc lejce i policjanta chyba kopnął, bo go tak zniosło z wysokości, jak pajaca z dykty znosi w strzelnicy trafny strzał.

– Wio, malutkie! – zapłakał Dubiel, a dziadek stojąc za plecami stangreta – jazda! – ryczał – psiakrew! – A tu już biegną policjanci, wojsko, szpicle i miejska służba.

Co dalej było? Tak było, jako miało być. Grzmiały kopyta w zamkowej sieni, pod kołami szemrał żwir dziedzińca. Czekaliśmy długo w lesie wyniosłych kolumn lekkie galerie unoszących, parskały konie, kiwając łbami na pomyślność. Aż zadzwoniły ostrogi adiutantów, wrzasła48 komenda, błysnęły szable honorowej straży i wyszedł z wąskich, starych drzwi znaczonych króla monogramem ten człowiek, któregom w snach i w bezsenności za ojca sobie przysposobił. Ujrzałem z bliska mundur siwy przepasany błękitno-czarną wstęgą orderu Militarnej Cnoty, ujrzałem siwą brew i wąs ten sam, co na pieniądzach i na znaczkach, srebrną buławę – znak ojcostwa z obrazów starych odczytany. Mój dziadek mu się w pas pokłonił tak, jak kazałem. I rzekł:

– Konie, panie, moje… A to wnuczek – w bok mnie szturchnął – kwiaty daj!

– Dobrze, dobrze, moje dziecko – zadudnił nade mną bas znany z radiowych membran i wąs od dziadkowego twardszy musnął me czoło.

– Siadaj – powiedział tak, jak chciałem – na kozioł, pojedziemy razem tę, panie, defiladę przyjąć.

I jedziemy. Przede mną konie fanfarzystów zadami trzęsą w spiesznym truchcie. Talerze szwoleżerskich czap płyną jakby po wodzie nenufary; rękawy zdobne w srebrne strzały wznoszą się w górę, trąby złote z purpurowymi proporcami tryskają słońcem i dźwiękami. Dubiel po mojej lewej stronie z przejęcia głośno sapie, goryl w liberii gniecie mój prawy bok, pośrodku siedzę jak maskotka albo łaskawy żart marszałka. O tym marzyłem w noc bezsenną i tak bym zrobił, gdybym marszałkiem był sam, a on chłopczyną w kierezyi. Jadę i czuję zgodę pełną pomiędzy mną a starcem, który za mną siedzi w białych poduszkach – zgodę i jedność czuję natury mojej i Marszałka, jedność z historią, jedność świata – spełniony sen. Jestem gorący, promienieję jak trąba w rękach szwoleżera – przeze mnie płyną dźwięki gromkie, we mnie utkwiły wszystkie blaski pięknego dnia; we mnie Duch z obrazów starych wszystkie promienie swoje skupił, ja je odbijam i rozsyłam, wzniecam pożary w sercach, głowach, szalonych chłopców przywołuję, z rodzinnych domów wyprowadzam w pola, gdzie potracą głowy. Buławą jestem i skinieniem, okrzykiem i spojrzeniem wodza, symbolem jestem, znakiem – chłopcem, którego ptak przynosi, porywa potem – i samym ptakiem jestem z tarczy, z chorągwi i z krwawego pola. Kwiaty spadają na mnie z okien, „niech żyje” krzyczą cienkie głosy, huczy miasto na jego i na moją cześć.

A oto pole, oto Błonia. Zielony przestwór spieniony lekko srebrną rosą. Jaskółki w górze i chorągwie, po lewej głośny tłum spiętrzony, po prawej smuga nieruchoma – i nagły szabel błysk, i krzyk jak grzmot, i wielokrotnym echem bije skoczny, generalski marsz.

Trybunka stała samotna, jak czółno w zieleń łąki wparta, skrzydłami orła ozdobiona. U jej stóp przysiadłem. Bolały mnie nogi i do snu oczy zamykałem: noc miałem nieprzespaną i o świcie wstałem.

Leciały w górę kawały mokrej darni (strażacy trawę polewali za każdym pułkiem, aby nas nie zakrył kurz wzniecony przez kopyta), tętnił spod ziemi puls pospieszny i mnie ogarniał jak gorączka; biedne, małe serce moje biegło kawalerii kłusem i krew do głowy uderzała, fala za falą, w miarę, jak szwadrony szły. Rwały konie, nad ziemią nisko rozciągnięte jak łuki lekkiej kolumnady. Widziałem ostrogi wbite w brzuchy i krew na sierści. Wędzidła darły miękkie błony pysków; zęby długie, żółte wyszczerzone z bólu i wysiłku, różowe dziąsła i języki kapiące białą pianą – widziałem. Ułani w siodłach pochyleni skłaniali przede mną ostrza lanc. Stawały dęba przed trybuną oficerskie białonóżki, złote gardy owinięte srebrną frędzlą podnosiły się do okutych blachą daszków i po trzykroć krzywe ostrza przeszywały chmurę pyłu. Tańczył koń w szybkim rytmie trąb i bębnów, aż go do dalszego biegu spięła ostroga, i nowym wstrząsem poruszona ziemia rzucała o trybuny burtę falę skóry, sukna, drzewa, żelaza, darni, piany, potu i krwi. Ręce kurczowo zaciśnięte na drzewcach, szablach i uzdach, i twarze skryte w cieniu daszków i hełmów, i oczy koni, oczy ludzi w gorączce cwału. A trąby grały, bęben bił i chorągiewki trzepotały jak skrzydła ptaków wypłoszonych nagłym wystrzałem z wodnej trzciny. Sfrunęły żółte, białe, czerwone przeleciały kluczem, potem różowe jak ibisy, błękitna smuga jak złudzenie, jak wizja lotna przypłynęła, a za nią malinowa smuga – jak obłok, który wiatr zwiastuje: malinowe chorągiewki, malinowe otoki u graniastych czap orłami z blachy uskrzydlonych. Wstałem wtedy; nogi miękkie miałem, jakbym z konia spadł, jakbym całe Błonia przebiegł z ułanami. W oczach czarne chorągiewki czy motyle-żałobniki. Suchość w gardle jak od krzyku, choć przysięgnę, że milczałem. Wstałem, gdy ten malinowy obłok zawirował, ze snu, i ułani wypędzeni z mego domu nadjechali z brzękiem broni, w świstach wiatru, z rżeniem koni, a ich rotmistrz wzniósłszy szablę krzyknął śpiewnie:

– Na komendu moju baaaa…. uść!

Dźwignąłem rękę do krakuski i wnet zawirował świat – upadłem.

Zbudziłem się w łagodnym klapu-klap po bruku. Ktoś w ramionach mnie kołysał i alkoholiczny zapach wionął prosto w nos. Przed sobą ujrzałem zgarbione plecy Dubiela i cylinder na tył głowy zesunięty, jakby już, już miał spaść. A nade mną ktoś chrypliwie i żałośnie nucił:

 
Miała baba indora, indora, indora,
Wsadziła go do wora, do wora – bęc!
 
—–

Nie przedstawiam wydarzeń, lecz ich treści warstwami kładę, w miarę jak postać się rozwija, którą obrałem, jak geometra punkt obiera, aby ogarnąć przestrzeń dla pomiarów. „Ja” mówię nie o sobie, lecz osobie dowolnie wymyślonej zaimek taki przypisuję, aby przekonać czytelnika, że osobiście znam tę duszę, której plan wewnętrzny kreślę. Plan zatem, nie historię; bo to rzecz inna, co się z człowiekiem działo w czasie, czego dokonał, o czym dumał, inna zaś – czym on jest – ów człowiek – mówię – wobec świata: jaki udział bierze w wydarzeniach i w ruchu pojęć, o ile jest ich rezultatem i tworem-matrycą, którą rzeczywistość tłoczy, taśmą dźwiękową, kliszą czułą, na których siada pył widziadeł i głosów; czy też na odwrót – on jest źródłem, nadawczą stacją, uderzeniem w dzwon natury, bodźcem, który jej mówić każe, wolą, która sens nadaje głosom, co w kosmosie szumią, inwencją, która odczytuje zaszyfrowaną mowę świata, instynktem, który znaczeń szuka, jak zwierz pokarmu pod zaspami? Samotny jest wśród bezmyślności czy jakiejś wielkiej myśli cieniem? Sierotą ponad miarę mądrym czy synem prawym, chociaż ślepym, który swego ojca nie umie poznać? Kim jest to dziecko w byt rzucone jak w ciemną puszczę, kim jest dziecko, co rozumie i poznaje wszystko prócz tajemnicy swego przyjścia, prócz miłości, co mu życie dała, i piersi, która je karmiła? Synem wilczycy? Ptaka? Ducha? Czy dwojga ludzi zagubionych, jak ono, w niezmierzonym świecie?

 

Autorowi wszystko wolno, jest bowiem stwórcą i osobą: stwarzając – wolność zachowuje, wolność założeń, wolność celów. Zakładam zatem, że moje powieściowe „ja” jest w świecie idei tym, czym jest atom dla kosmosu: mikrostrukturą i modelem, źródłem energii i programem; jest kodem, w którym znaki wszystkich kultur już dane są i zapisane; jest ma dusza (jak powiadała Młoda Polska) planem generalnym wszelkich rozwiązań i decyzji, muzeum wszelkich dzieł gotowych i składem przyszłych prototypów. Ustroje wszystkie i powieści, wojny, przyrządy i symfonie, stare obrazy, nowe słowa, ciemne i jasne metafory, choroby dawne oraz takie, których nazw w słownikach nie ma, bo się nie wyroiły jeszcze z piekła, blizny po ranach oraz miecze, które dopiero spadną, głupstwa od wieków pogrzebane i te, co formy swej dotąd nie znalazły – formy same i czyny, co się z form wylęgną jak ze skorup smoki (nowoczesna nauka obala błędne teorie tych uczonych, którzy smoki rodzinie ssaków przypisali); słowa i te ciała, w które się słowa przeobrażą, gdy przyjdzie na nie czas dogodny, ziarno i kłos, i sierp żniwiarza, i chleb, i wszystko, co chleb znaczy w systemach magii – magie wszystkie, rytuały, gry i zaklęcia oraz ich cel ukryty: środek systemu, odniesienie, jądro atomu; wszystko to w duszy, w psyche, w jaźni (o nazwę mniejsza), wszystko to w moim bohaterze gada i milknie, śpi, błaznuje, umiera, aby znów ożywać, krwawi i krzepnie, z lotnego stanu w znak przechodzi, ze znaków tworzy symbol, z symboli mity, z mitów dzieje. Bohater zatem świat poznając odtwarza wzory już gotowe, lecz nieczytelne, póki hasła-klucza nie poda ludzkość, która zwołuje, budzi, skupia; z wewnętrznych rozproszonych dziejów, z obłąkań, manii osobistych swe własne tworzy: dzieje wielkie – manie rozumne, bo zbiorowe.

Bohater jest na pozór dzieckiem; lecz nie takim, które stworzyli pedagodzy: niewinnym, winy nieświadomym. Niewinnych dzieci nie ma w świecie, który ja (o piszącym „ja” teraz mówię) na podobieństwo moje stwarzam. On – mój twór werbalny – dzieckiem będąc, był już królem, co w historię odszedł i śpi w podziemiach na Wawelu, i Bestią, która w chmurach tętni, praojcem rodu i ostatnim jego potomkiem, który z zagłady ocaleje. Założył miasto, po czym zburzył; prawa nadał ludowi, który wymordował; ojczyznę zgubił, by ją zbawić. Jednego tylko nie zna jeszcze: miłości nie zna. Za mały na to. Dlatego głupi, w sobie sprzeczny – a przeto groźny…

—–

Rósł, jak dziecko zwykle rośnie, zgodnie z prawami fizjologii, ja – powiadam – rosłem normalnie pośród zabaw i dziecinnych lektur. Czytywałem z lubością Żywoty Plutarcha, Tacytowe Roczniki, Fajdrosa i Państwo. Homera lubiłem nucić sobie w kątku albo, w szmatki przebrany ciotczyne, grywałem dla zabawy szekspirowskie role – kobiece przeważnie. Czytywałem Kapitał, po trosze Nietzschego. Bergsona nie lubiłem, a Freud mnie rozśmieszał do łez. Rosłem prawidłowo z niemiłym wyjątkiem: głowę miałem za dużą wobec reszty ciała i z trudem ją dźwigałem na zbyt cienkiej szyi. Stąd częste migreny i omdlenia, i krok powłóczysty. Lecz nadzieja była, że z czasem wszystko się wyrówna i proporcje odzyskam. Tak doktór Kraft twierdził.

Od dnia nieszczęsnej defilady dziadek radził się swego spadkobiercy we wszystkich urzędowych sprawach. Już nie musiałem chyłkiem zakradać się do jamy pod dziadkowym biurkiem: sam wołał mnie do siebie i uroczyście tam wprowadzał. Na lasce wsparty czekał zawsze, aż sobie wpełznę z żołnierzami na moje miejsce ulubione.

Dziadek wpadł w kłopoty, które łatwo było przewidzieć. Nikt mu wszak nie zwrócił pieniędzy, które był włożył w ekwipunek. Reklamowy efekt, który dziadek zamierzał osiągnąć, przyjmując udział w ceremonii, rozwiał się całkiem u stóp wzgórza, wobec uporu siwków. Różne zresztą powstały wersje tych wydarzeń. Dubiel na konie wszystko zwalał; wszak były obce, znarowione, trąb i chorągwi niezwyczajne. Dziadek inaczej. – Umyślnie – mówił – je spłoszono, by nie dopuścić firmy do zaszczytów.

– Coś pan, panie… z takimi końmi tu przyjechał, które się płoszą? Chcesz pan nieszczęścia? Kto będzie stawał przed sądami, gdy pańskie diabły giez ukąsi, gdy jeden z drugim ogon zadrze, poniesie powóz i roztrzaska o pierwszy lepszy słup po drodze… Pomyśl pan chwilę i odjeżdżaj, a wódz niech autem jedzie – bo to pewniejsze.

– Mnie tutaj, panie, zamówiono, papiery mam od komitetu, kto mi zapłaci, kto mi zwróci, ruina taka, hańba, świństwo – tak krzyczał dziadek u bram zamku i gdzieś tam poszedł dyskutować, kłócić się, prosić… My zaś z Dubielem cicho stali – fagas z policji poszedł sobie, już niepotrzebny. Więdły róże na koźle, Dubiel sapał i klął, a konie potrząsały łbami, jakby się dziwiąc awanturze.

Wrócił dziadek, czerwony, jakby go trafić miał szlag lada chwila. Powiedział tylko:

– W dół, do domu – i na poduszkach się rozwalił już nie zważając na ich biel.

Po drodze kazał wstąpić do Hawełki, pociągnął rumu i bełkotał:

– Gadałem z nim. Panie Marszałku, mówię, jak to… Najpierw tamto, teraz znowu… Za co mnie pan tak prześladujesz, co pan masz do mnie? Ja tobie w drogę nie chcę wchodzić, pan mi też nie wchodź. A on mi na to: – „Pamiętam, panie Teofilu, pamiętam, dzielny był ułan… I konie ładne. Ale trudno – te moje adiutanty… I policja. Następny raz pojadę z panem”. Tak mi powiedział – krzyczał dziadek i śpiewał piosnkę o indorze.

Co do mnie własną wersję miałem, tę najpiękniejszą, bo prywatną. I tak jest z każdym wydarzeniem – o żadnym przecie nic pewnego nikt nie orzeknie, bo w każdym udział ma fałszerstwo, które je zmienia i rozwija, jak to pisarz z powieściami czyni: życie się składa z opowiadań, które nawzajem sobie przeczą.

Klęskę więc poniósł dziadek – ja wygrałem. Jego od bramy odpędzono – ja przejechałem razem z wodzem przez całe miasto i defiladę kawalerii wraz z nim przyjąłem; mnie krzyczano „niech żyje” – dziadka wyśmiano w mieście i w domu. Zamówień w dalszym ciągu brakło, konie wciąż żarły, a furmani sarkali w głos i pili w sztok. Dziadek zrywał się gniewnie, laskę chwytał, gdy do biura doleciał ich chóralny śpiew. Radziłem wtedy:

– Zostaw, dziadku. Niech sobie piją. Gdy przestaną, nasz zakład rzucą i pójdą precz poszukać pracy rzeczywistej. Skłonność do pracy i porządku dobra jest wtedy, gdy potrzebna dla celów wyższych, naszych – znaczy. Te same cele mogą lenistwo zmienić w cnotę, pijaństwu nadać wartość czynu.

Siadał dziadek, wzdychał i weksle tylko podpisywał pod zastaw parcel i budynków. Ja żołnierzyków moich stawiałem w szeregi, w czwórki łamałem i ósemki, i tyraliery rozwijałem przeciwko kapciom starowiny. Potem ich palcem przewracałem, kazałem leżeć jak zabitym, aż im na powrót wstawać każę, i w pole lecieć z krzykiem „hurra”.

Pewnego dnia zapukał ktoś do naszych drzwi.

– Wejść – mruknął dziadek, a ja zamarłem: „Klient”?

Tak, jakiś szewc z dzielnicy Podgórz, zza Wisły.

Lekko pijany i radosny tak przedstawiał swoją prośbę:

– Panie, wydaję córkę za doktora (nazwisko jakieś z dumą podał), może pan zna? Wesele, panie, takie będzie, jakiego Kraków nie pamięta. Dwunastu księży zamówiłem i męski chór Leć pieśni w dal. Pająki wszystkie mi zapalą, położą kokos wzdłuż kościoła, kwiaty kupiłem z firmy Freege, kucharzy wziąłem od Pollera, wino od Grossa, piwo od arcyksięcia z Żywca, od Baczewskiego skrzynie dwie, suknie z welonem aż z Warszawy. Pieniądze mam, pieniądze daję, bo tylko w życiu jeden raz człowiek się żeni i umiera. Tak czy nie?

– Tak – odrzekł dziadek jasnym głosem, bo spotkał przecie znów człowieka, który wyznawał jego wiarę w piękno i wartość ceremonii, a na tej wierze sto lat z górą nasz zakład stał.

– Teraz mi jeszcze koni trzeba. Białą karetę chcę dla córki z atłasem w środku. Furmani mają być w cylindrach, wszystkie powozy, jakie masz pan w szopie, daj, bo rodzina liczna. Kopyta koniom niech się świecą, jak… wiesz pan co. Ja się na szczegółach znam.

– Tak – odrzekł dziadek i kapciem tupie, boć to się jego spełnia sen o obyczaju nieginącym. A szewc bełkoce:

– Teraz to, panie, ludzie autami tylko jeżdżą, bo mówią „postęp”…

– Jaki tam postęp – dziadek rzecze – choroba taka.

– Święte słowa – wykrzyknie szewc. – Auto, panie, to jest fabryczny but na jeden sezon, a co ręka to ręka.

– Co koń to koń!

– A toś mi brat! Pisz pan w księdze zamówienie na córki ślub i wnuków chrzciny – z góry płacę. I pogrzeb konny też chcę mieć! Pisz pan, gotówkę na stół kładę.

Wtedy krzyknąłem „nie!” spod stołu. Umilkli obaj, zgłupiał szewc, dziadek pod biurko zajrzał.

– Hę? – spytał.

Wyszedłem, ubranie otrzepałem z prochu i rzekłem:

– Nasz zakład pana nie obsłuży.

– Co to? Dlaczego? Odkąd to jajo kurą rządzi?

– Jajo, mój panie, czyli skutek, jest dla przyczyny tym, czym jest pożar dla zapałki, albo tym, co dla słowa – głupiego nawet – jego sens. Kura nie wie, co zniesie, ani zapałka, co zapali, ani słowo nie wie, w co się obróci, a dziadek tyle wie o wnuku, ile kamień na ślepo wyrzucony może rozumieć, dokąd leci i co rozbije. – Tak powiedziałem.

– Że jak? – zapytał szewc, gniotąc melonik.

– Cicho, dziecko – rzekł niepewnie dziadek. – My tu o interesach.

– Ja też, dziadku. Ty do grobu schodzisz, a ja o zakład muszę dbać, bo go wkrótce odbiorę z twoich rąk.

– Ależ gotówką pan szewc płaci!

– Gotówką! – z mocą krzyknął szewc.

– I zamówienie składa dożywotnie! Na ślub, na chrzest, na pogrzeb własny i rodziny!

– Całej rodziny! – potwierdził wyśniony interesant.

– A za nim pójdą inni!

– Pójdą! Namówię szewców, cholewkarzy i pośród krawców wpływy mam – całe rzemiosło murem stanie i koniom przywróci cześć.

– Nas to nie interesuje – potwierdziłem stanowczo. – Plany mamy inne. Skończona rozmowa. Idź pan z Bogiem. Nasz zakład nie dla szewskich uciech.

– Że jak? – ryknął szewc. – Że hę? Że nie dla… A to, panie… Pfe. Ech! To tak… Powiem w mieście. W mieście powiem. W cechu. W rzemieślniczej izbie powiem. W magistracie. Do gazety, panie, podam. I do sądu. Za obrazę, panie, czci. Za klienta poniżenie. Jajo rządzi. Skutek, mówi. Ja ci, panie, skutek sprawię, o sku…

Zatchnął się i poszedł sobie, a na schodach jeszcze gorzej klął.

Dziadek siedzi, marszczy brwi, patrzy we mnie jak w upiora.

– Coś narobił? – pyta wreszcie – ja ci… ja cię… Do schroniska oddam, won wypędzę, jeśli mnie nie trafi szlag! Wody! – ryknął i – trzymajcie, bo zabiję.

Wpadły ciotki, wodę niosą, krzyczą, płaczą, dziadka cucą i wachlują, a ja do zabawek wracam.

Do wieczora rwetes w domu. Dziadek rzęził, nogi skurczał i rozkurczał. Wezwano lekarza, by mu upuścił krwi wzburzonej, a do mnie przyszedł doktór Kraft, szybko wezwany telefonem:

– Nasz mały zrobił dziwną rzecz! – krzyczała ciotka do słuchawki.

Wszedł z uśmiechem do mego pokoju, usiadł i przez chwilę w milczeniu patrzał, jak się bawię. Ja fortece budowałem z kamiennych klocków; wysoko w górę wynosiłem mury i wieże, a gdy już gmach tracił równowagę, zaczynał chwiać się i rozpadać, brałem do ręki byle przedmiot – piórnik, piłeczkę lub pantofel – i łup! z daleka w środek gmachu, i śmiech perlisty mój rozbrzmiewał, kiedy kamienie spadające toczyły się, skakały z hukiem, nawzajem pchając się i krusząc.

– Ślicznie się bawisz – rzekł z uznaniem znawca zaburzeń rozwojowych. Kopnąłem resztę klocków nogą i na podłodze w kucki siadłem.

– Co wolisz, powiedz, burzyć czy budować?

– Jedno bez drugiego sensu nie ma.

– Budujesz przecież, żeby stało.

– Kto inny zburzy, jeśli nie ja.

– Ach, tak, prawda… A co ostatnio ci się śniło?

– Różnie: jazda pociągiem, lot ślizgowy, klucze, patyki i kieszenie.

– A co najczęściej? Jakiś może sen szczególnie uporczywy, który cię męczy, przed którym chciałbyś uciec, skryć się?

 

Pomyślałem chwilę i spuściłem głowę.

– No? Pomyśl dobrze i nic nie kryj. Wszak jestem twoim przyjacielem.

– Panie doktorze – głos mi zadrżał.

– Słucham, dziecko.

– Mam taki sen, o którym nigdy nie mówiłem – nawet sobie samemu, jak gdybym go chciał skryć gdzieś głębiej, zepchnąć jakby na dno samo.

– O, właśnie – zatarł ręce doktór, a mnie zwilgotniały oczy, bom nagle pojął me cierpienie i to, że mówiąc ulżę sobie:

– Śni mi się jakaś – jakby – bliskość.

– Ciemna?

– Bardzo ciemna i wielka.

– Chmura?

– Nie wiem. Może być chmura, woda, cień czy zwierzę wielkie, lub osoba.

– Twarz widzisz?

– Nigdy.

– Słyszysz głos?

– Nadchodzi w ciszy.

– Boisz się?

– Tak, lecz pragnę także.

– Krzyczysz wtedy, czy chcesz uciekać?

– Milczę i czekam, i nie chcę tylko, aby ktoś widział to spotkanie moje z idącą chmurą czy postacią.

– Chcesz się bronić, czy sam masz jakieś złe zamiary?

– Chcę zrobić naprzód jeden krok.

– Aby się poddać?

– Aby spotkać.

– I budzisz się?

– Właśnie wtedy, gdy ruszam, aby pójść naprzeciw.

– Dużo przebywaj na powietrzu.

– Będę się starał.

– Na noc nie jadaj nic ciężkiego.

– Lekki rosołek i dwa jajka, to wszystko, co do ust biorę wieczorną porą.

– Nie patrz do studni.

– Z dala ją mijam.

– I nie myśl dużo w samotności.

– Postaram się nie myśleć wcale.

– A powiedz…

– Słucham pana?

– Jak wytłumaczysz to, coś dziadkowi dzisiaj zrobił? Figiel taki?

– O, nie.

– Więc co to było?

– Właśnie ten krok.

– Na jawie też tę bliskość czujesz? Tę chmurę, wodę, cień czy kogoś, kto idzie – groźny, upragniony?

– Właśnie na jawie,

– Nie przez sen?

– O snach nie było mowy wcale.

– Jak to? O sny przecież pytałem ciebie i tyś o snach mi opowiadał.

Wybuchnąłem śmiechem:

– A tośmy się nie zrozumieli! Ha, ha!

– Dziecko – powiedział wstając z krzesła – dziecko, ty uważaj.

– Będę uważał, proszę pana, będę uważał, zanim zrobię krok.

Odszedł głową trzęsąc. A ja do klocków powróciłem.

—–

Nazajutrz, w godzinach urzędowych, zajęliśmy obaj zwykłe nasze miejsca: dziadek w fotelu, ja pod biurkiem. Nikt z nas nie wyrzekł ani słowa, jakby nie było tych wydarzeń z dnia poprzedniego. Późnym wieczorem, kiedy dziadek pod kompresami wypoczywał, a mnie zapędzono spać, narady trwały w całym domu i konsultacje między piętrami. Przede mną kryto się starannie, a ja nie usiłowałem nawet podsłuchać szeptów. Znałem ich przedmiot bez słuchania: o mnie chodziło i o dziadka – o dziadka ubezwłasnowolnienie i o to, aby wnuka oddać do domu dla niezwykłych dzieci. Był taki ponoć gdzieś za miastem, doktór Kraft nad nim pieczę sprawiał i on chyba tę myśl rzucił rodzinie. Byliśmy obaj zagrożeni: ja i dziadek; obu czekała nas rozprawa.

A był to wtorek, dzień jałmużny, przez pamięć na świętego patrona biednych, Antoniego z Padwy, któremu poświęcony był ten dzień tygodnia. W każdy wtorek biuro dziadka otwarte było przez godzinę dla biedoty, którą u wejścia witał gipsowy posąg ich patrona. Święty Antoni był młodziutki, różane było jego liczko, a łysą pałkę zdobił tylko wianuszek ciemnych włosów. Na sobie miał brązowy habit białym przepasany sznurem, spod którego wyglądały bose stopki w cienkich trepkach. Na ręce Święty trzymał Dziecko, w drugiej dłoni krągłą bułkę. Bułki takie leżały w koszu od bielizny, u stóp Świętego ustawionym, i każdy sobie brał po jednej, i pocałunek składał przy tym na tej figurce kolorowej; potem do kancelarii wkraczał, gdzie właściciel czekał za biurkiem, aby osobiście wręczyć wtorkowy grosz, czyli złotówkę. I ja spod biurka wyłaziłem, aby dziadkowi pomóc. Otwierałem rulony z bankowymi pieczęciami i złotówki układałem w stosy. Wchodzili z ukłonem i Boga chwalili, i grosz przyjmowali z powagą jak hostię, do rąk się schylali pana właściciela, a ten dłonie skrywał wołając „nie trzeba”. Przyrzekali modlitwę o zdrowie i długie życie dobrodzieja, o szczęście dla wnuczka i firmy pomyślność. I dom opuszczali, szurając trepami, drewniakami stukając, kulami, laskami – dziadkowie w kapotach i babki w chuścinach.

Wśród nich było trochę wariatów, znanych w całym mieście. Skrzypek był jeden, co ulicami maszerował w krakowskim, regionalnym stroju, w brudnej sukmanie i w czapce czerwonej z oskubanym piórem pawim; długi był, chudy i niemowa – bełkotał tylko coś, kiedy złotówkę swą odbierał i skrzypki pod podbródek wciskał, aby nam grać.

– Nie trzeba! – krzyczał wtedy dziadek – idź sobie z Bogiem.

U kolan plątał mu się karzeł z bębenkiem, także w sukmanie i w krakusce. Ten nie mówił, tylko w bębenek swój uderzał cienką pałeczką, kiedy mu dziadek trybut wręczał.

Dama jedna przychodziła, którą dziadek żartobliwie nazywał panią prezesową. Na głowie miała dziwną banię z czarnej, lśniącej słomki, w kształcie hełmu; jej twarz porastał ciemny włos i brodawki ją znaczyły, do których miałem dziwny wstręt – dziwny, bo ostatecznie cóż wstrętnego w tych czarnych i kosmatych kropkach; płaszcz zrudziały, niegdyś czarny, do samych kostek, jak duchowna suknia – a na rękawie, prawym chyba, opaskę miała szaro-rdzawą. Basem do dziadka przemawiała ta czarna dama:

– Lecę – wołała już od progu – nie czuję nóg i tchu mi brak. Zebranie zaraz się zaczyna, czekają na mnie, a ja tu…

– Dobrze, dobrze – mówił dziadek i złotówkę damie dawał, odwracając nos na stronę, bo damę było trochę czuć.

– Bóg zapłać, dzięki – odkrzykiwała prezesowa, chowając pieniądz do woreczka – w imieniu moich biednych sierot wojennych, w imieniu moich wdów po więźniach oraz powodzian z Podkarpacia.

– Dobrze, już dobrze – machał dziadek rękami.

Z hukiem wchodził profesor Józek (tak go zwano, bo gdy był zdrowy, uczył w szkole). Gruby plik starych gazet niósł pod pachą, laską stukał, wymachiwał, krocząc długim korytarzem, a do kancelarii wszedłszy, stawał i z powagą swoje gołe pięty badał; potem spodnie podciągając oglądał sobie brzuch, kolana oraz czubki krzywych butów. Twarz miał starą, pomarszczoną, ale grzywę bujną, złotą, którą czesał grzebieniem wyszczerbionym, mizdrząc się do szyb i luster, jak chłopak w wieku dojrzewania. Dziadek znał te ceremonie, więc nie naglił. Prócz złotówki, miał dla Józka papierosa i gazety. Tylko gadać nie pozwalał, bowiem Józek lubił pytać o twierdzenia geometrii i o wzory na pierwiastki. Taka była mania bzika.

– Tu nie szkoła, ruszaj, Józiu…

Grzecznie to mówił, gdyż Józek lubił czasem lżyć rozmówców, nawet gdy od nich brał jałmużnę.

Bywał u nas we wtorki jeden kleryk stary, któremu przed laty odmówiono święceń z przyczyn dla dziecka tajemniczych. W sutannie chodził na łachman zdartej, brewiarz miał w ręce wystrzępiony, na głowie kapelusz z dużym skrzydłem. Z czerwonego oka ciekła mu łza i z ust ślina sączyła się srebrną nitką. Ten był cichy i skromny, tylko krzyżyk na moim czole zawsze chciał nakreślić i bardzo smutno się uśmiechał, kiedy mu dziadek nie pozwalał na ten kapłański gest.

– Nie trzeba? – pytał chory ksiądz i głową trzęsąc precz odchodził.

– Dlaczego, dziaduniu? – pytałem, gdy wyszedł.

– Wariaci – mruczał – im się wszystko zdaje. Ja tam tych ich bujd nie lubię. Dam, co trzeba, i już, ale te ich, panie, mowy, gry, zaklęcia…

Aktor jeden był, którego karierę zniszczył alkohol; ten znów pana grał wielkiego: pelerynę miał czarną podszytą purpurą, na głowie beret aksamitny, monokl w oku, a w ręce laskę z białą gałką.

– Witam pana łaskawego – grzmiał od progu i fałdem peleryny wionął.

Zapowiadał zawsze, że niedługo rozpocznie grywać w wielkich rolach, i z góry miejsca obiecywał w lożach pierwszego piętra. Złotówkę brał z wstydliwym krygiem i wołał:

– Łaskawco, dzięki, oddam wkrótce!

– Nie trzeba – mruczał dziadek i dodawał: – Za moje zdrowie, wypij, bratku.

Tylko przy wizytach Cezara nie dawano mi asystować.

– Mały, wychodź – wołał dziadek, kiedy tylko z dala słychać było śmiechy służby, dźwięk gitary i biadanie czekających swej kolei, których ten wesoły żebrak mijał z monarszą bezwzględnością. Był to student filozofii, jak mówiono wtedy – dziś filologiem by go zwano – który z głodu pono, czy z miłości dostał pomieszania zmysłów. Ten kostiumy często zmieniał: raz się zjawiał z gołą głową, wygoloną i w jakimś prześcieradle narzuconym na ramiona:

– Ave, panie! – wołał ramię wyciągając – daj złotówkę.

Innym razem znowu miał na sobie strzęp munduru wojskowego i połamaną czapkę z orłem. Dwoma palcami salutował wtedy do daszka, który zwisał jak przetrącone skrzydło ptaka:

– Melduję się i rozkazuję wypłacić żołd. Cześć, marszałku.

Przychodził także jako cywil w starym melonie, w kamizelce.

– Mojeszanwanie – wołał wtedy i cienkim śmiechem rżał mrugając jak radca, który kolacyjkę u Hawełki ma na widoku. Przychodził jako chłop w kaszkiecie albo robotnik, a wtedy rzezie zapowiadał, strajki i pomstę generalną na pasibrzuchach i krwiopijcach. Z gitarą tylko nie rozstawał się nigdy; z nią po podwórzach krążył, piosenki śpiewał i anegdoty opowiadał, które w kuchniach całego miasta wzbudzały nieprzyzwoity chichot. Bo świnia był, jak mówił dziadek, i dlatego wyjść nakazywał dziecku, a sam się jakoś dziwnie cieszył nadejściem błazna. Kiedym wracał, dziadek, czerwony cały, ocierał łzy i krztusił się z wielkiego śmiechu:

47miast (daw.) – zamiast. [przypis edytorski]
48wrzasła (gw.) – dziś popr.: wrzasnęła. [przypis edytorski]